poniedziałek, 16 września 2024

„Skąd” Saša Stanišić

 

Skąd. Książka w oryginale posiada tytuł „Pochodzenie”, ale po jej przeczytaniu to SKĄD bardziej do mnie przemawia. Skąd. To słowo, gdy się dobrze zastanowić, ma ogromną siłę i wpływ na nasze życie. Skąd. Skąd jesteś. Niejednokrotnie pewnie po usłyszeniu tego pytania ktoś zaczynał zastanawiać się nad dobrą odpowiedzią. Czy jeśli przyznam się skąd pochodzę, gdzie mieszkam, skąd są moi rodzice, to czy nie będę mieć z tego tytułu jakiś nieprzyjemności? Czy nie zostanę z góry oceniony, gorzej przez to potraktowany? Czy nasza odpowiedź na pytanie „skąd jesteś” zadane przez pseudo kibola nie będzie decydująca o naszym wylądowaniu później w szpitalu lub nie? Skąd.

Niektórzy mają problem z oficjalnym przyznaniem się do swojego pochodzenia, do swojej narodowości, czy wyznawanej religii. Mimo to, co też wyczytać można z przedmiotowej książki, bardzo trudno jest to pochodzenie zupełnie porzucić i zostać kosmopolitą. „Skąd” to książka będąca studium takiego przypadku. Autor opowiada w niej o sobie, swojej rodzinie i pochodzeniu, które jest problematyczne, zwłaszcza i głównie tam gdzie się urodził. A przecież czy to nie przypadek, że żyjemy w danym miejscu, że przyszło nam się urodzić w tych a nie innych czasach, na takiej a nie innej długości i szerokości geograficznej?

Pozwólcie, że zacytuję fragment książki, a więc słowa samego Autora:

(...) i od razu zapytał mnie skąd pochodzę. A jednak, pochodzenie, jak zwykle, pomyślałem i zacząłem: złożona kwestia! Najpierw należało by wyjaśnić, do czego odnosi się „skąd”. Do położenia geograficznego wzgórza, na którym znajdowała się sala porodowa? Do granic państwa w chwili, gdy nadeszły ostatnie bóle? Proweniencji rodziców? Genów, przodków, dialektu? Jakby nie patrzeć, pochodzenie to pewien konstrukt! Rodzaj kostiumu, który musimy wiecznie nosić, skoro już go nam założono. Jako takie jest przekleństwem! Albo, przy odrobinie szczęścia, kapitałem, który nie jest wynikiem talentu, ale stwarza korzyści i przywileje. Mówiłem tak i mówiłem, a Gavrilo pozwolił mi się wygadać. Ułamał chleb i wręczył mi kawałek z brzegu. Potem powiedział: - Stąd. Pochodzisz stąd.” - strona 34

Jakie jest zatem pochodzenie Autora i zarazem głównego bohatera książki? Cóż, urodził się w Jugosławii w 1978 roku, na terenie dzisiejszej Bośni i Hercegowiny. Ojciec pochodzenia serbskiego (chrześcijanin), matka bośniackiego (muzułmanka) – w tamtych czasach mezalians. Gdy w 1992 roku wybucha wojna domowa prowadząca do rozpadu Jugosławii, Saša wraz z rodzicami ucieka do Niemiec. Po wojnie nie wracają już na stałe do rodzinnego miasta, choć często w nim bywają ze względu na chorą babcię. Autor opisuje swoje dzieciństwo, rozterki, zmagania ze swoją tożsamością, pochodzeniem i opisuje swoistą traumę, nie tylko u siebie jako emigranta, ale tez u każdego choćby swojego znajomego, będącego w podobnej sytuacji. To trauma związana z poczuciem braku całkowitej przynależności do miejsca i społeczności w której się znalazło i najpewniej już zostanie, w opozycji do wewnętrznego pociągu do tej pierwszej ojczyzny, ziemi. Mimo asymilacji, nauki języka itd. człowiek czuje wewnętrzne rozdarcie i niepokój. Jak kamyk w bucie, który uwiera. To takie gryzące uczucie, jakby ziemia na której postawiliśmy swoje pierwsze kroki, wnikała w tamtej chwili przez skórę i naczynia do krwiobiegu i krążyła w nim będąc właśnie takimi drobinkami wywołującymi wewnętrzny niepokój gdy oddalamy się od tej ziemi. Idźmy dalej, skoro mleko matki tworzy się z jej krwi, to czy tych drobinek nie spijamy już wraz z jej mlekiem, jeszcze zanim postawimy stopę na ziemi? Bo jak inaczej wytłumaczyć tę irracjonalną potrzebę dążenia do poznania swojego pochodzenia nawet kosztem spokoju psychicznego? Saša właściwie kim miał się czuć? Jugosłowianinem, Bośniakiem, Serbem, Niemcem, chrześcijaninem, muzułmaninem, miał brać pod uwagę w swojej ocenie innych narodów kontekst historyczny, kontekst tej wojny? Kim on jest? Miał nienawidzić? Miał być sobą, ktoś powie, ale to jednak trudne. Nie każdy potrafi. Czasem łatwiej jest odegrać rolę, zwłaszcza taką, której się po nas oczekuje.

Pisząc tę recenzję dopiero widzę jaką moc ma ta książka. Czytałam ją długo, ale to chyba dlatego, że wpadłam w zastój czytelniczy. „Skąd” jest książką z tych, które żeby docenić trzeba przeczytać w całości i co więcej, jeśli do niej siądziecie, uzupełnijcie wcześniej wiedzę na temat wojny domowej w Jugosławii. Moja wiedza na ten temat była bardzo skąpa. Przed tą książką Jugosławia kojarzyła mi się tylko z naszym sąsiadem, który wiem, że miał Jugosłowiańskie pochodzenie, ludobójstwem w Srebrenicy, gośćmi nazwiskiem Milošević i Tito i z pewnym zdaniem, które usłyszałam dawno temu od przewodnika w Grecji. Powiedział on wtedy, że każda wojna w zasadzie jest głupia, ale wojna domowa pomiędzy Chorwatami, Bośniakami a Serbami, była w jego mniemaniu tą top of the top głupoty. Nie sposób w jakikolwiek racjonalny sposób wytłumaczyć, dlaczego sąsiad zabijał sąsiada podczas gdy jeszcze kilka dni wcześniej pili razem rakiję. Tak wtedy pomyślałam: a co było na Wołyniu? Nacjonalizm jest chyba najgorszą ideologią czy postawą społeczno-gospodarczą, bo najczęściej jednak prowadzi do wojen.

Wracając jednak do meritum, uzupełnijcie wiedzę, bo osobiście teraz po skończeniu tej książki wiem, że gdybym to zrobiła zanim przystąpiłam do lektury, pewnie inaczej bym ją odebrała. Oczy i umysł otworzyły mi się na nią dopiero po zapoznaniu się z faktami. Dopiero wtedy poczułam jaką ma siłę rażenia. Poczułam tę bezsilność Autora, jego więź z babcią jaką tą ostatnią nitką, która go jeszcze łączyła z Bośnią, z przodkami, z jarząbem i poskokiem. A uwierzycie, że ośmieliłam się nawet pomyśleć z początku, że skoro ta książka otrzymała w zeszłym roku nagrodę Angelusa, to jak marne musiały być jej konkurentki?... Wstyd... No ale, nie myli się tylko ten co nic nie robi (w tym przypadku czyta), co też uświadamia mi po raz kolejny, że człowiek nigdy, powtarzam, nigdy, nie może siebie uznawać za znawcę, eksperta, miłośnika czy tam erudytę totalnego. Wręcz w drugą stronę, mam wrażenie, że im więcej wiem... tym mniej wiem... taki paradoks.

Bardzo ciekawa książka, gwarantuję, że będziecie o niej długo myśleć, że jej fragmenty przypomną wam się w dziwnych momentach życia, że w was zostanie. Ze swojej strony daję jej mocne 8/10. Czytajcie!


Gdy w Bośni 24 sierpnia 1992 roku strzelano, w Heidelbergu padał deszcz. Równie dobrze mógłby to być deszcz w Oslo. Każdy dom jest przypadkowy: tu się rodzisz, z tamtego zostajesz wypędzony, gdzie indziej oddajesz swoją nerkę na cele naukowe. Kto ma wpływ na okoliczności, może nazwać się szczęśliwym. Kto opuszcza swój dom nie z przymusu, ale z wyboru. Szczęściarzem jest ten, kto może spełniać swoje życzenia – być tam, gdzie chce. Wyjeżdża się wtedy na fantastyczne obozy językowe, przeprowadza się na starość na Florydę, a kobiety emigrują na Dominikanę, gdzie mieszkają przystojniejsi mężczyźni.” - strona 125

(...) Nie rozumiem kurczowego trzymania się idei narodu oraz ludzi, którzy lubią popcorn na słodko. Nie pojmuję tego, że pochodzenie miałoby przydawać nam jakiś określonych cech, nie pojmuję, że niektórzy są gotowi wytaczać bitwy w imię pochodzenia.” - strona 293



czwartek, 5 września 2024

"Zabić drozda" Harper Lee

Takie książki, jak „Zabić drozda” po prostu powinno się czytać obowiązkowo. Nie dość, że pięknie i zajmująco napisana to jeszcze w rewelacyjny sposób przedstawia trudny temat, zmuszając do wielu przemyśleń odnośnie naszego człowieczeństwa i sprawiedliwego traktowania wszystkich ludzi. Autorka za „Zabić drozda” otrzymała nagrodę Pulitzera, zupełnie zasłużoną dodajmy i fakt ten tym bardziej powinien zachęcić do zapoznania się z tym arcydziełem literatury. Trudno jest przejść obojętnie obok tej książki. Jej treść i morał z niej wynikający ukazuje brutalną prawdę o naszym zamiłowaniu do hipokryzji (choć czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy, podwójne standardy, taka natura człowieka[?]) oraz, że tylko przypadek sprawił, że urodziliśmy się tu i teraz, z konkretnym odcieniem skóry, w tej a nie innej rodzinie. To zdanie już niedługo zapiszę zapewne jeszcze raz przy okazji recenzowania innej książki, już bardziej współczesnej (cierpliwości), niemniej spójrzcie jakie to stwierdzenie ma siłę i ile wyraża. Przypadek.

„Zabić drozda” to powieść zaliczana do klasyki literatury amerykańskiej, której głównymi bohaterami są dzieci. I to z dziecięcej perspektywy, dziecięcymi oczami i słowami, nad wyraz dojrzałymi jak na swój wiek dodajmy, Autorka opisuje jak okrutnie można potraktować drugiego człowieka, gdzie jego miarą jest wyłącznie jego pochodzenie i kolor skóry i z jaka łatwością to okrucieństwo jesteśmy w stanie sobie wytłumaczyć, usprawiedliwić, umniejszyć. Poznajmy zatem Jean i jej starszego brata Jeremiego. Rodzeństwo wychowywane jest jedynie przez ojca, który jest sumiennym prawnikiem i bardzo postępowym jak na tamte czasy ojcem. Mądrym ojcem. Dzieci psocą, mają mniejsze i większe przygody, z których wynoszą swoiste nauki na przyszłość, chodzą do szkoły itd., ale właśnie dzięki ojcu, ich świadomość otaczającego ich świata wydaje się pełniejsza. Tu należy zwrócić uwagę, że rzecz dzieje się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Mimo zniesienia niewolnictwa w 1865 roku, równe prawa i sprawiedliwe traktowanie czarnej społeczności Ameryki to jeszcze w wielu przypadkach po prostu czcze gadanie. Ile przyjdzie jeszcze Afroamerykanom walczyć o równouprawnienie sami dobrze wiemy, nawet teraz jeszcze rasizm ma się dobrze, zwłaszcza w południowych stanach USA. Wracając jednak do samej fabuły, ojciec dzieci otrzymuje odgórne polecenie aby zostać obrońcom z urzędu dla czarnoskórego Toma Robinsona podejrzanego o dokonanie gwałtu na białej sąsiadce. Czy to będzie sprawiedliwy proces? Czy wygra rozsądek czy uprzedzenia i nienawiść? A co z tytułowym drozdem?

Nie chcąc odbierać wam przyjemności z lektury, nie wtajemniczę was w szczegóły sprawy ani procesu, a napiszę jedynie, że całość czyta się z wypiekami na twarzy. Autorka co rusz zaskakuje niespodziewanymi zwrotami akcji, szokuje, wprawia w zakłopotanie, wzrusza i zasmuca. Ale też bawi, zwłaszcza gdy czytamy niektóre dialogi prowadzone między dziećmi czy kwestie w jaki sposób zrobić z Jean damę godną swojego pochodzenia... Ta powieść niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, a fakt, że oglądamy sprawę z perspektywy dzieci, pozwala dostrzec jakimi hipokrytami byli/są do teraz dorośli. Każdy z nas powinien z tą dziecięcą naiwnością i prostotą odnosić się do drugiego człowieka, bo dla dziecka to nie ważne jaki ono ma i jaki inni mają kolor skóry. Co najwyżej będzie analizować z zaciekawieniem tę jak i każdą inną „inność”. Powieść pokazuje jak każdemu z nas brakuje tej dziecięcej wiary i ufności oraz potrzeby sprawiedliwości nie podszytej obłudą, konwenansami, przeszłymi historycznymi nawet naleciałościami.

Tę książkę warto przeczytać kilka razy i ja na pewno tak zrobię. To już któraś z kolei z tych nie odkładalnych i którą można czytać wiele razy. Uważam, że takie książki są właśnie najcenniejsze. Zostają z nami na długo, trzeba się nad nimi pochylić, czytać między wierszami. „Zabić drozda” taka właśnie jest. Coś pięknego – czytajcie!

„Ludzkie sumienie jest jedną z tych rzeczy, które nie poddają się decyzjom większości”

„I na miłość boską, postaraj się zwrócić hrabstwu to, co mu zabrałeś. Mamy wystarczające problemy z naturalną erozją gleby.” (jedno z dzieci pojawiło się w domu brudne do kwadratu :D )

"Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell

Nigdy nie zapomnę jak weszłam w posiadanie książki doskonałej, bo za taką uważam „Przeminęło z wiatrem”. Był rok 2020, styczeń, czyli jeszcze zanim zaczęło się całe covidowe szaleństwo, gdy było jeszcze normalnie. Wybraliśmy się z mężem do Warszawy na koncert zespołu Sabaton. A że był to wyjazd tylko we dwoje, postanowiliśmy spędzić w Warszawie całe dwa dni. Szaleństwo... Stwierdziliśmy, że skoro już ruszyliśmy się z domu bez dziecka, dajemy czadu i zwiedzimy ile nogi i czas pozwolą. To były bardzo męczące dwa dni, ale też bardzo satysfakcjonujące. Byliśmy w Pałacu Kultury i Nauki, zrobiliśmy sobie spacer po Łazienkach Królewskich, zwiedziliśmy Stare Miasto, Barbakan itd., przeszliśmy się ulicą Nowy Świat i odwiedziliśmy Muzeum Powstania Warszawskiego. I gdy tak wracaliśmy sobie ulicą Chmielną w kierunku naszego hotelu, moje pilne oko mola książkowego wypatrzyło stoisko z używanymi książkami. Dla zainteresowanych, na wysokości Chmielnej 4, to chyba stałe stoisko, bo na mapach google też ono tam jest. Nie mogłabym wyjechać z Warszawy z pustymi rękami, co to za wycieczka bez książki. Jako, że nie miałam zbyt wiele czasu na dokładne przeszukiwanie stoiska, spostrzegłszy „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell, pomyślałam, że nie znajdę lepszej książki na pamiątkę z tej wyprawy, więc bez wahania ją kupiłam, za śmieszne pieniądze dodajmy. W ten oto sposób „Przeminęło z wiatrem” zasiliło moją hałdę wstydu, czyli stos książek, które czekają na przeczytanie. I czekało cierpliwie na swoja kolej. Czekało. Czekało... I w końcu się doczekało...

„Przeminęło z wiatrem” to taki tytuł, który znają wszyscy. Czy to książkę, czy to film. Osobiście kojarzyłam tylko, że to coś w temacie niewolnictwa i wojny secesyjnej; szczegółów nie znałam, więc gdy wreszcie się w niej zatopiłam, pochłonęła mnie bez reszty. Nie docierał do mnie świat zewnętrzny, żywić zaczęłam miłość platoniczną do poszczególnych bohaterów, rozumiałam ich i potępiałam jednocześnie, współczułam i kibicowałam. Autorka dokonała wspaniałej, wielowymiarowej charakteryzacji każdej osoby w książce, każda ma swoją osobowość, nawet styl w jakim się wypowiada, coś pięknego. Delektowałam się językiem powieści, nieśpiesznie, mimo że przede mną było ponad tysiąc stron do przeczytania. Tysiąc stron! W innym przypadku najpewniej odliczałabym w trakcie lektury już strony do końca książki, ale tu miałam wrażenie, że tysiąc to mało, że z ogromną przyjemnością pochłonęłabym jeszcze drugie tyle. Już to, spójrzcie, jak przemawia na korzyść „Przeminęło z wiatrem” - arcydzieło, książka doskonała i kompletna, bo nawet jeśli posiada tzw zakończenie otwarte, to jest ono takie, że nie potrzebujemy dalszej części. Jest co prawda kontynuacja „Przeminęło z wiatrem” napisana już przez kogoś innego, za zgodą rodziny Pani Mitchell, ale nie potrzebuje jej. Resztę mogę sobie dowyobrazić sama, niech zostanie tak jak jest, nie chce sobie psuć, tego co znam, co wiem, nie chce niszczyć sobie tego wyobrażenia powieści w mojej głowie kontynuacją. Tak ma być. I koniec.

A dla tych, którzy nie czytali, ale by chcieli, pokrótce: „Przeminęło z wiatrem” to pięknie i z rozmachem napisana powieść o wielkiej miłości do ziemi, do siebie, o pożądaniu, wojnie, niewolnictwie (choć trywialnie) i wielkiej sile i determinacji. Główna bohaterka powieści, Scarlett O'Hara, córka potentata w handlu bawełną, wychowana została w dobrobycie i przekonaniu o swojej absolutnej wyjątkowości. Scarlett uwielbia gdy świat kręci się wokół niej, co w praktyce oznacza, że również wszyscy mężczyźni powinni zwracać swoją uwagę jedynie na nią. Uwodzicielka, awanturniczka, flirciara, to powinno być jej drugie imię. Upatrzywszy sobie raz ofiarę, nie spodziewała się przykrego odrzucenia. Jej życie i związane z nim intrygi, być może potoczyło by się bardziej sielsko, gdyby nie wojna secesyjna, która zmusiła Scarlett do podjęcia walki o byt, o to co zostało po farmie ojca, o godność i szacunek. A spotkawszy na swej drodze człowieka równie bezwzględnego jak ona, nie spodziewała się w najskrytszych snach, że spotka i miłość. Ale czy nie jest już za późno? A nawet jeśli, Scarlett pewnie pomyśli o tym jutro...

To nie jest jakieś tam zwykłe romansidło (broń Boże!). To dramat. Dramat kobiety, która miała wszystko, po czym wszystko straciła, a następnie sama, twardo stąpając po ziemi, podejmując ryzykowne decyzje, tracąc reputacje i szacunek swojego środowiska, ponownie wszystko odzyskuje. Tylko czy to daje jej szczęście? Jest takie powiedzenie, że jak ktoś ma szczęście w pieniądzach to nie ma szczęścia w miłości. I coś w tym jest, bo raz odrzucona Scarlett, kolejne związki zawierała tylko dlatego, że jej się one opłacały. Choć tak bardzo, bardzo pragnęła być prawdziwie kochaną. Myślę, że gdyby Ret choć raz szczerze i bez kpin powiedziałby Scarlett, że ją kocha (to ten tak samo bezwzględny jak ona), a ona choć raz nie podburzała by go swoimi infantylnymi podchodami „damy” tylko była z nim szczera jak na spowiedzi, to ich historia mogłaby by się zgoła inaczej potoczyć.

Za to te ich przekomarzania, dokuczanie i sarkastyczne dialogi – uwielbiam, to nadawało jeszcze większej autentyczności powieści i takiego hmmm smaczku. Czasem widziałam w Scarlett i Retcie siebie i męża.

I trochę o tle historycznym powieści. O wojnie secesyjnej z tej książki dowiedziałam się więcej aniżeli z lekcji historii. Autorka przejmująco opisała dolę i niedolę żołnierzy, okrucieństwa zwycięskiej Unii, świetnie można zrozumieć przyczyny wybuchu wojny secesyjnej oraz jej konsekwencje. Od razu nasuwa się milion przemyśleń, a jedno główne takie, że zapewne gdyby nie fakt, że obszarnicy z południa posiadali praktycznie darmową siłę roboczą w postaci niewolników, a przedsiębiorcy z północy tej samej sile roboczej musieli już płacić wynagrodzenie (cóż z tego, że marne zapewne), żadna wojna by nie wybuchła. Nie chce się wierzyć, że republikanom nagle zaczęło tak bardzo zależeć na losie niewolników. Kasa, moi drodzy, kasa tu była powodem. Po wojnie jakoś nikt specjalnie losem byłych już niewolników się nie przejmował jak tylko w celach propagandowych i by utrzymać bezsprzeczne zwycięstwo Unii na powierzchni oburzenia i pod przykrywką okradania i gnębienia konfederatów. Oczywiście niewolnictwo należało obalić, jest z zasady na wskroś złe, niezależnie czy ktoś niewolnika traktował dobrze czy źle, niemniej wojna secesyjna ukazała ostatecznie tę dwulicowość i nieszczerość rodzaju ludzkiego, który de facto, jeśli cokolwiek robi z myślą o innych to najczęściej dla pieniędzy. Scarlett i Ret Butler są takimi symbolami tej hipokryzji wojennej i abolicjonizmu. I kolejne o czym pomyślałam czytając tę książkę, to jak głęboko zakorzeniona jest trauma niewolnictwa i jak skutecznie jest ciągle przenoszona z pokolenia na pokolenie czarnych społeczności Ameryki czy Europy. Trauma, która jest podsycana często aktami rasizmu, przez co mam wrażenie też z góry wszyscy biali oceniani są przez czarnych jako osoby nietolerancyjne i ksenofobiczne. Czasy się przecież zmieniły, ludzie są inni, mają większą wiedzę, kierują się w życiu innymi już zasadami. A może się mylę? Może też żyję sobie w swoistej bańce, otoczce stworzonej przez popularne mity na temat Afroamerykanów żyjących w USA. Może jestem zbyt biała by to pojąć? Kolor skóry nigdy nie miał dla mnie znaczenia bym miała w inny sposób traktować drugiego człowieka, bo o człowieku znaczą czyny a nie kolor skóry, pochodzenie, czy wiara jaką wyznaje.

Eh, dobra, miałam was zachęcić do przeczytania książki a nie dzielić się wątpliwymi przemyśleniami.

Czytajcie, zachwyćcie się i dajcie znać o waszych przemyśleniach.

 

"Schronisko, które spowijał mrok" Sławek Gortych


Czy ja naprawdę muszę tutaj dużo pisać o kolejnej książce Pana Gortycha ze Schroniskiem w roli głównej? Może wystarczyło by napisać, że Autor trzyma poziom, bardzo wysoki w mojej ocenie i warto być fanem jego kryminałów? Pewnie by wystarczyło. Ale ja tego tak nie zostawię, muszę się uzewnętrznić.

Tym razem głównym „bohaterem” książki jest schronisko Strzecha Akademicka. Jeszcze nie było mi dane odwiedzić tego schroniska, a przyznam, że lektura kryminału bardzo zachęca by wyruszyć śladami bohaterów w karkonoskie szlaki i schronisko „zaliczyć”. Autor przenosi nas w swej powieści w lata powojenne, dziewięćdziesiąte i obecne łącząc w sposób dramatyczny wydarzenia przeszłe z teraźniejszymi. Mamy tajemnicze zniknięcia i morderstwa. Dzielnych ratowników górskich i wielkie tragedie wyciskające łzy z oczu. I mamy mroczne schronisko, skrywające tajemnicę, będące świadkiem ludzkich dramatów i tylko szkoda, że ono samo nie może nam o nich opowiedzieć. Gdybyż tak Duch Gór tchnął w nie umiejętność snucia opowieści w jakiś śnieżny, wietrzny wieczór, cała sprawa rozwiązała by się najpewniej bez ofiar.

Jestem zauroczona książkami Sławka Gortycha. Autor ma niesamowity talent do opowiadania zawiłych historii. Czerpie w tym wszystkim z wydarzeń, które faktycznie miały miejsce i potrafi tak wpleść je w opowiadaną powieść, że gdyby nie posłowie i końcowe wyjaśnienia, można by bez mrugnięcia okiem powiedzieć, że każde słowo to czysta prawda. Jest akcja, jest zagadka, jest historia, są ciekawe postacie, dramatyczne rozwiązania spraw, jest wszystko. A w tej części dostałam nawet przejmujący smutek i żal i nawet łzy.

Lektura „Schronisk” zawsze wprowadza mnie ostatecznie w taką chwilową melancholię, która gryzie się jednocześnie z tym entuzjazmem i ekscytacją po skończonej książce. Mam wrażenie, że to działa siła Ducha Gór. W tym roku, krótko po skończeniu książki wyjechaliśmy do Szklarskiej Poręby, jak co roku, na minerały. Kierowałam swój wzrok w stronę gór, z daleka widziałam i schronisko Szrenica i stację nadawczą na Śnieżnych Kotłach i ogarnął mnie taki dziwny spokój. Do oczu napłynęły łzy, tak jakby każda ich kropla była opuszczającym mnie stresem, napięciem, problemem. Miałam być pusta ze smutków, by napełnić się spokojem i szczęściem. Chciałam tam zostać jak najdłużej. Nie wydaje mi się, żeby wpływ na moje samopoczucie miały akurat kryminały Pana Gortycha, choć o Duchu Gór i Karkonoszach pisze on z tak ogromnym szacunkiem i miłością, że to się dzieje chyba mimowolnie, iż czytelnik tą miłością sam zaczyna pałać w kierunku karkonoskich szczytów, szlaków i schronisk.

Pociągnęłam za język właściciela chatki, gdzie zwyczajowo nocujemy. Opowiedział mi o swoim litewskim pochodzeniu, o historii samej chatki i od razu stanął mi przed oczami Zbigniew Rokita i jego „Odrzania”. Jak to jest wszystko ze sobą powiązane...

Czytajcie ludziska, z TV nigdy tyle nie wyniesiecie co z dobrej, mądrej książki.

Aha! Autor szykuje dla nas czwartą cześć – czekam z niecierpliwością, wy też? ;D

"Najważniejsze to przeżyć" Ałbena Grabowska


Jest cała masa książek opowiadających historie sprzed IIWW, co się działo w trakcie wojny, opowiadające o ludzkich tragediach, przeżyciach wojennych, obozach itd., ale niewiele jest książek, które opowiedziały by nam o tym, co bezpośrednio po wojnie. Ludzie byli szczęśliwi, że wojna się skończyła, liczyli członków rodziny, którym udało się przeżyć, ale co dalej? Jak ułożyć sobie to życie po tak strasznym doświadczeniu? Jak złożyć je w całość straciwszy wszystkich najbliższych? A nawet jeśli mamy to szczęście, że bliscy są obok nas obecni, to czy wojna nie zmieniła ich i nas samych tak bardzo, że nie potrafimy już razem ze sobą żyć? Jak żyć w ruinach miast, domów, jak kontynuować naukę, pracę, jak żyć gdy zaczyna się od zera?

Maj, 1945 roku. Do na wpół zniszczonego domu w Warszawie wraca dwunastoletnia Mirka z siostrą Tereską, rodzicami i przyszywaną babcią. W ich zrujnowanym mieszkaniu tyko dwa z czterech pokoi posiada komplet ścian i dach – to duże szczęście, mają gdzie mieszkać. Otacza ich pył, gruz z zbombardowanych kamienic i co raz większy fetor gnijących w gruzach poległych mieszkańców miasta. Rodzinie udało się zbiec z Warszawy na chwilę przez wybuchem powstania. Teresa nie potrafi wybaczyć ojcu, że nie pozwolił jej wziąć udziału w zrywie. Czuje się napiętnowana, jako ta co stchórzyła. Tylu jej przyjaciół zginęło, miłość jej życia ją opuściła, co ona może wiedzieć o prawdziwym poświęceniu, nie było jej wtedy w Warszawie. Mirka na swój sposób radzi sobie z traumą wojny, jest najbardziej zaradna z całej rodziny, podejmuje ryzyko i przeczesuje zgliszcza w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogło by się przydać na handel. Każdy z członków rodziny cieszy się, że przeżył. Każdy jednak próbuje sobie w inny sposób poradzić z obrazami wojny, które są ciągle żywe, namacalne, bo na każdym kroku, za każdym rogiem wojna ludzi o przetrwanie nadal trwa. Udało im się przeżyć, ale czy uda im się ocalić to co im zostało?

Czytałam „Najważniejsze to przeżyć” z zapartym tchem. To przejmujący obraz Warszawy w pierwszych dniach po wojnie, obraz powrotu mieszkańców do... no właśnie do czego? Do życia? To życie każdy musiał zacząć budować od nowa. Z jednej strony radość, bo się przeżyło. Z drugiej szybki rozrachunek w głowie kto przetrwał, co zostało i nagle ogarnia nas rozpacz bo nie mamy rodziny, nie mamy gdzie mieszkać, nie mamy pracy, przyjaciół nawet, nic. Czasem rodzi się pytanie: czy aby na pewno dobrze, że przeżyłam/przeżyłem? Czy nie lepiej było by też zginąć? Gwarantuję, że powieść bardzo was zainteresuje i doznacie wielu emocji przy lekturze tej książki. Autorka ma już dużą wprawę w pisaniu przejmujących, prawdziwych, z życia wziętych powieści. I w tej również porusza kwestie, które każdy z czytelników sam musi rozważyć w swojej głowie. Czy można komuś życzyć najgorszego, czy powinno się mieć wyrzuty sumienia o to, że się przeżyło, podczas gdy inni ginęli, czy naprawdę trzeba o wszystkim zapomnieć, żeby żyć?

To cieniutka książeczka, raptem 317 stron, a zawiera w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Stoi się potem nad zlewem pełnym brudnych naczyń i cieszy się, że jest woda w kranie, że są te brudne naczynia, bo to oznacza, że mamy co jeść, że są naczynia (!), że mamy siebie, że moje dzieci mają szczęśliwe dzieciństwo, że są babcie, dziadki, mama, tata i zabawki, że są bezpieczne. Takie książki jak ta uświadamiają czytelnikom, że przyszło nam żyć w naprawdę dobrych czasach i że powinniśmy ze wszystkich sił starać się to utrzymać. Ale też, żeby nie frasowały nas drobiazgi, żeby nie szukać dziury w całym, tylko dać się ponieść chwili, korzystać z chwili i cieszyć się nią.

Najważniejsze to przeżyć, ale nie tylko wojnę, nie tylko kryzys, nie tylko stratę, ale też późnej.

Polecam!

"Nocami krzyczą sarny" Katarzyna Zyskowska


Historia naszego kraju nigdy nie była prosta, a są rejony Polski, gdzie nie była ona nawet do końca jednoznaczna. Po IIWW w granicach naszego kraju znalazły się tzw „Ziemie Odzyskane”. Przyłączenie tych ziem do Polski określane jest jako największy eksperyment migracyjny w dziejach, bo nastąpiła wymiana ogromnej ilości ludzi – z Niemców na Polaków. Wyobraźnia działa na pełnych obrotach. Co czuli wysiedlani? Co czuli repatrianci? Jak układać sobie nowe życie w nowym miejscu zostawiając wszystko, dosłownie wszystko, daleko za sobą? Nie móc już nigdy wrócić, odzyskać, zapalić świeczki na grobie najbliższych?

Na kanwie powyższego Katarzyna Zyskowska uplotła przejmującą powieść o tych co musieli opuścić swe domy bo dali się porwać hitlerowskiej propagandzie oraz o tych, którzy musieli zacząć nowe życie z duchami tych co odeszli.

Często ostatnio spotykam się z powieściami, gdzie historia opowiadana jest z punktu widzenia kilku pokoleń jednocześnie. Tu także ma to miejsce oraz dodatkowo główna bohaterka przedstawia siebie w dwóch przedziałach czasowych – lata 90 i teraz. Dzieje jej rodziny są... skomplikowane. Jedynym pewnym punktem jest dom, w którym przed wojną mieszkała niemiecka rodzina, a po wojnie repatrianci. Cała historia właściwie kręci się wokół tego domu. Wszystko inne jest płynne, względne... Mroczne historie czają się za każdym rogiem, w każdej sieni i na każdym podwórku. Jest okropieństwo wojny, jest projekt Riese, morderstwa i gwałty. I tylko dom jest niemym świadkiem rozgrywających się dramatów. Ten dom, który był centrum rodziny, zbiorem tradycji, schronieniem, ucieczką, nowym początkiem i wakacyjną beztroską, nasza bohaterka chce sprzedać, by przerwać więź, by zacząć od nowa, by nie musieć wracać do tego co było. By zbudować siebie od nowa. Co było, a nie jest nie pisze się w rejestr – znacie to? Po przeczytani takiej książki jak ta, zaczynam rozumieć w końcu dlaczego niektóre starsze osoby są takie powściągliwe w opowiadaniu historii rodzinnych i przeżyć z czasów wojny i dalej. Poza tym, że to dla nich trudne, być może mają świadomość, że tymi historiami przenoszą traumę na młodsze pokolenia, na wnuki? Z jednej strony potrzebujemy wiedzieć kim jesteśmy i skąd pochodzimy, potrzebujemy świadomej tożsamości, a z drugiej, jak choćby na przykładzie głównej bohaterki, czy nie było by lepiej gdyby znała tylko oficjalną wersję swojego pochodzenia? Czy prawda nie okazała się ostatecznie dla niej za ciężką? Nie ma dobrej odpowiedzi na tak zadane pytania. Wszystko zależy od punktu siedzenia. Wszystko jest względne.

Świetnie napisana książka. Autorka doskonale przemyślała całą fabułę, połapała w trakcie wszystkie wątki, są spójne i logiczne, co nie jest proste przy powieściach poruszających tematykę Ziem Odzyskanych. Przyjemnie, jeśli można tak napisać, bo jednak tematyka trudna, czytało mi się tę książkę. Historia wciąga od pierwszych stron i dostarcza wielu emocji, a ja osobiście zawsze szukam tego w czytanych książkach. Muszą mną poruszyć, muszę coś czuć, cokolwiek, czy złość, smutek czy radość. A ta konkretna absolutnie nie oszczędza czytelnika pod tym względem. Dostajemy wszystko o czym czytelnik marzy bo i trudną historię, dramatyzm, tajemnicę, trochę dreszczyku cmentarnego i chwytające za serce momenty, przy czytaniu których pocą nam się oczy... Cała przedstawiona historia jest bardzo realna, nawet jeśli to fikcja literacka, to jestem przekonana, że gdzieś, choćby w jakieś zapomnianej przez los wiosce na tych terenach, mógł rozegrać się choćby mały epizod podobny do tych opisanych w powieści. Współczułam żywo tak uciekającej i mordowanej ludności niemieckiej jak i nowo przybyłym mieszkańcom, którzy zmuszeni byli zasiedlać te tereny. To daje do myślenia.

Warto przeczytać „Nocami krzyczą sarny”, to jedna z tych książek, o których chciałabym szybko zapomnieć, tylko dlatego, żeby móc przeczytać ją po raz pierwszy kolejny raz. Biorąc pod uwagę moją zatrważająco „dobrą” pamięć, jest szansa, że niedługo tak będzie. Czytajcie, gwarantuje, że będziecie zadowoleni!


Czasami mam wrażenie, że historia mnie przytłacza. Moja historia Śląska i właśnie Odrzani. Śląska dlatego, że mam wrażenie, że śląskość to takie zawieszenie między dwoma światami. Tym polskim i tym niemieckim. Historia śląska jest trudna i zawiła, często niejednoznaczna i przez to przytłaczająca. Myślę, że wielu Ślązaków ma problem ze swoją śląskością właśnie dlatego, że albo wiedzę mają na ten temat za skąpą albo zbyt dużą, co też może powodować pewien mętlik. A historia Odrzani, przytłacza bo napawa mnie niezrozumiałą melancholią. Jeżdżę w te tereny co jakiś czas, widzę te piękne stare budynki, w których mieszkają moi krajanie i myślę o tych, którzy tu byli wcześniej. Współczuje im. A jeszcze bardziej współczuje gdy widzę, jak niszczeje to co zostawili po sobie. Nie wiem, może to nie o nich mi chodzi tyko o ten budynek, o sam fakt, że sypie się coś pięknego, z historią, że nie dba się o to, bo to poniemieckie. Myślę o tych co przyjechali i co musieli na nowo życie sobie układać daleko od rodzinnego domu i tych też mi szkoda. Zastanawiam się czy już się z tym pogodzili, czy są momenty nawet u tych z najmłodszych pokoleń, że myślą by pojechać z powrotem w rodzinne strony i odnaleźć jeszcze ten dom, tę ziemię, po której stąpali ich pradziad czy dziad. Zastanawiam się co ja bym zrobiła. Zawsze gdy stamtąd wracam mam takie dziwne myśli. A skoro ja takie mam, co zatem kłębi się w głowach kolejnych pokoleń ludzi, których wyrwano z korzeniami i rzucono na obcą ziemie? Czy już się ukorzenili w nowym? Czy myślą czasem o tej starej ziemi i tym co tam zostało?

"Wszystko na darmo" Walter Kempowski

Wszystko na darmo. I po co to wszystko było. Tyle strat, tyle nieszczęść. Po co, po co?! Dlaczego tak się stało? Jaki to miało sens? Te i wiele innych pytań zadają sobie ludzie w sytuacjach kiedy coś miało pójść dobrze, a poszło wybitnie źle i przyniosło straty lub w dodatku wyszli na naiwnych, ulegli namowom, dali się na coś nabrać... Jakie myśli zatem kotłowały się w głowach Niemców, gdy dotarło do nich, że przegrywają wojnę?

„Wszystko na darmo” to rewelacyjny zapis zachowań, przemyśleń, dróg ucieczki niemieckich cywilów z terenów do których zbliżała się nieuchronnie Armia Czerwona. Ci bardziej zapobiegliwi ewakuują się zawczasu. Być może nigdy nie dawali wiary propagandzie, być może jedynie udawali zwolenników Hitlera, by nie było podejrzeń co do ich wierności Rzeszy. Inni zaczynają wątpić dopiero gdy słyszą odgłosy bombardowań dochodzące z oddalonych wsi. Czy wódz mógł się mylić? To nie możliwe, nasza armia jest przecież niezwyciężona! Może jednak czas najwyższy zacząć się pakować. Może czas obmyślić drogę ucieczki? A wśród nich wszystkich znajdą się i najwytrwalsi, najzagorzalsi synowie i córki Rzeszy, którzy nawet z lufą pistoletu wroga przyłożoną do skroni głośno będą pozdrawiać Hitlera i wielbić wielkość Niemiec. Z pogardą będą do końca odnosić się do każdego podczłowieka i prędzej spłoną ze swym domostwem niżby mieli splamić swój honor choćby myślą o ucieczce. A będą i tacy, którzy sami szerząc szeroko zakrojoną propagandę, zajmą pierwsze miejsce w łodzi ewakuacyjnej, bo jednak życie, ich własne osobiste życie, jest im najcenniejsze. I będą i tacy, którym już jest tak bardzo wszystko jedno, że w ostatniej godzinie pomogą nawet „wrogowi”, staną w jego obronie, nie dbając w ogóle o siebie i bliskich, bo to i tak już wszystko na darmo. Już wszystko stracone. Bez sensu. Uleciała gdzieś wiara, cel stracił na znaczeniu. Co dalej? Jak żyć z pustką i sumieniem ciężkim jak kowadło? Niech biorą wszystko, niech robią co chcą. Wszystko na darmo.

Genialna książka. Autor, Niemiec z pochodzenia, nie miał skrupułów i bez zbędnego patosu, czasem w prześmiewczy i karykaturalny sposób rozlicza społeczność niemiecką ze stopnia w jakim zwykli ludzie uwikłani byli w narodowy socjalizm. Nie ocenia wprost, nie wydaje osądów, nie linczuje, ale i nie korzy się, nie pisze o żałości, o współczuciu, o żalu. A jednak powieść gryzie od środka. Wskazuje na zepsucie nazizmem, na ślepe podążanie za nurtem, nawet gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że to błąd. Między wierszami stawia niewygodne pytania o współudział w zbrodniach, o krwi niewinnych na rękach, o bycie obojętnym, egoistycznym, narcystycznym. Nie każe czytelnikowi współczuć Niemcom, wręcz uwypukla, że każdy był w jakimś stopniu, w mniejszym czy większym, współodpowiedzialny. Choćby nawet chciał być obojętny, neutralny w swych osądach, działaniach. Jest to powieść ważna. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że to taki rachunek sumienia, który powinien przeczytać każdy Niemiec, ale też Rosjanin, Ukrainiec, Amerykanin, Chińczyk, Polak... każdy. Jako przestrogę. Jako wskazanie, jak łatwo można zostać współwinnym, nawet nic nie robiąc. Nie zwracając uwagi. Nie reagując...

Poza samym przekazem, książka jest też świetnie napisana, wciągająca, zaskakująca, wprowadza w stan niepokoju, oczekiwanie jakiejś tragedii i jest trochę przerażająca. Przerażająca bo patrząc jak każdy z nas podatny jest bardziej lub mniej na sugestie, opinie czy nawet propagandę innych (partii politycznych, ludzi mających się za ekspertów, ludzi „władzy” itp.), takimi Niemcami mógłby być każdy. Przecież to przypadek, po której stronie barykady aktualnie się znajdujemy. Przecież mogłam przyjść na świat na zachód od Odry...

Po stokroć warto przeczytać.

„Szklane ptaki. Opowieść o miłościach Krzysztofa Kamila Baczyńskiego” Katarzyna Zyskowska

Czasem próbuję sobie wyobrazić jak wyglądała by Polska gdyby nie było Drugiej Wojny Światowej. Czy przypominalibyśmy Francję, Anglię lub inny wysoko rozwinięty dzisiaj kraj? Jak rozwinęła by się sztuka, architektura, literatura, w którym kierunku by to wszystko poszło? I myślę o tym co wojna zabrała bezpowrotnie. A zabierała całe rodziny. Cały dobytek, całe dziedzictwo. Bezpowrotnie, bezpotomnie. Koniec. Tak zabrała nam Diament.

Ta recenzja nie będzie długa.

Krzysztof Kamil Baczyński, nasz narodowy Diament, który rzucono na czołgi i karabiny. Pewnie część z was pamięta fragmenty biografii Baczyńskiego jeszcze z lat szkolnych. Pokolenie Kolumbów, utalentowany, młody, wrażliwy na otaczający go świat, pisał niezwykłe, poruszające i wielowymiarowe wiersze. Stracony, bezpowrotnie, bezpotomnie. Zginął w Powstaniu Warszawskim 4 sierpnia trafiony w głowę przez niemieckiego snajpera.

I oto jest, możecie trzymać w rękach pięknie napisaną, poruszającą książkę będącą sfabularyzowaną, czyli przeniesioną do poziomu powieści, biografią Baczyńskiego, ale biografią jego miłości, jego rozdarcia pomiędzy dwie najbliższe sercu osoby, matkę i żonę. W czasie wojny wiele rzeczy robiło się szybko, w porywie serca. Tak też było w przypadku Krzysztofa. Zakochał się szybko, szybko się oświadczył, szybko ożenił. A w tle mama Krzysia, zaborcza, zazdrosna, nieszczęśliwa, że obca kobieta odbiera jej jedyne dziecko, w dodatku tak utalentowane. Próbują żyć w zgodzie, ale nie podobna w jednym pokoju zakładać rodziny, żyć w konspiracji, pisać wierszy i łagodzić konflikty rodzinne. Rolą mężczyzny jest sprawę postawić jasno, co też Krzysztof czyni nie zapominając mimo wszystko o obowiązkach syna wobec matki. A w międzyczasie konspiracja, planowanie powstania, powiększanie rodziny... Aż przychodzi pierwszy sierpnia, godzina 17:00. I mimo że akcja przecież dawno zaplanowana, powstanie zaskakuje Baczyńskiego w innym miejscu niż miał być. To życie nie tak miało się zakończyć... Zbyt szybko położono ich we wspólnym grobie. W dwójkę, a właściwie w trójkę, całą rodziną, bezpowrotnie, bezpotomnie. I tylko matka została by zraszać kwiaty na ich grobie własnymi łzami.

A jedyne dziedzictwo jakie zostało po Baczyńskim, to jego wiersze, które po stokroć warto przeczytać. Zagłębić się w ich treść, pokontemplować, przypomnieć sobie jego twarz i oczy i pokochać miłością jaką darzyły go te dwie najważniejsze w jego życiu kobiety.

Piękna książka, przejmująca, szczera, cudownie napisana. Daje tak wiele do myślenia. Zachęca by sięgnąć po wiersze Baczyńskiego, by odświeżyć sobie jego biografię i pożałować trochę jego, ale przede wszystkim pożałować to stracone pokolenie ludzi, którzy mogli kiedyś zawojować świat. Mogli, ale straciliśmy ich. Bezpowrotnie. Bezpotomnie.

 

"Gdy leżę, konając" William Faulkner

Cześć kochani! Ale mnie tu dawno nie było. Nie znaczy to, że w tym czasie niczego nie przeczytałam, o nie nie, okazuje się, że mam zaległe aż 14 recenzji. Postanowiłam, że opowiem Wam w pierwszej kolejności o „Gdy leżę, konając” Faulknera głównie dlatego, że chyba nie wybrałabym sama tej książki, gdyby nie spotkania Klubu Książki. Została mi narzucona, ale i tu uwaga, po skończonej lekturze, nie żałuję. Wręcz wyszłam z założenia, że warto czasem przeczytać coś „bo musimy”, coś nieoczywistego i co nie pasuje do naszej biblioteczki. Może się okazać, że jednak pasuje.

I teraz uffffff, bo to będzie trudne do napisania. Przy takich książkach widzę jak marny byłby ze mnie recenzent, więc się skupcie.

„Gdy leżę, konając” to zaliczana do klasyki gatunku powieść droga z 1930 roku, której autorem jest amerykański pisarz William Faulkner - napisana przez niego w 43 noce, na robiącej za biurko odwróconej taczce w pomieszczeniu kotłowni Uniwersytetu Missisipi. To już brzmi szaleńczo, zatem jak szalona musi być ta powieść. Moglibyście się mocno zdziwić.

Jesteśmy zatem świadkami śmierci żony i matki Addie B. Addie leży konając i słysząc jednocześnie dobywające się zza okna dźwięki piły. To jej najstarszy syn Cash, skleca dla matki trumnę. Poza nim śmierci matki wyczekuje jeszcze czworo rodzeństwa oraz mąż, który przyobiecuje konającej, że pochowa ją w jej rodzinnym mieście oddalonym od ich domu o kilka dni jazdy wozem. Gdy Addie w końcu zamyka swe oczy na wieczność, a rodzina pakuje jej trumnę na wóz, okazuje się, że dotarcie do celu może być ponad ich możliwości. Niemniej uparcie twierdzą, że nie zawiodą zmarłej. Mimo napotykanych trudności, widma kalectwa, smrodu rozkładających się zwłok, mimo sugestii obcych ludzi, że może lepiej dać za wygraną, docierają do miasta przeznaczenia, a tam, dopełniwszy formalności, załatwiają swoje interesy. Gdyż jak się okazuje, śmierć Addie i konieczność pochówku w odległym mieście to świetna okazja by coś zyskać lub czegoś bądź kogoś się pozbyć.

Ta rodzina gniła od środka. W tej rodzinie od początku nie było prawdziwej miłości i szczerości. Za to były niedomówienia, tajemnice, urazy, zdrady, złości, a wszystko zawoalowane pod pozorami dobroduszności, pod grą pozorów i pobożności. Niech mi Bóg świadkiem. Po części ich rozumiem. Jak się mieszka tak daleko od większego miasta, każda okazja jest dobra, żeby pozałatwiać jakieś tam swoje sprawy, ale tu to przeszło już chyba wszelkie granice.

Powieść droga. Faulkner miał niebywały talent powieściopisarski, że w 43 noce napisał książkę przy czytaniu której czytelnik czeka na śmierć bohaterki, by w końcu mogli załadować ją na ten cholerny wóz i ruszyć w drogę. Czułam duże zniecierpliwienie w początkowej fazie powieści. Czekałam śmierci Addie, tak jak jej rodzina - no ileż to może jeszcze trwać? A potem podróż. Absurdalna ostatnia podróż. Po cóż aż tak ryzykować, przecież ona i tak nie żyje, przecież to wszystko jedno na którym cmentarzu wykopiecie dla niej grób. A jednak nie wszystko jedno. Przynajmniej nie dla ojca rodziny.

„Gdy leżę, konając” nie jest prostą książką o niczym. Tę książkę ciężko i mozolnie się czyta, nie tylko ze względu na samą fabułę, ale też ze względu na styl czy zastosowane słownictwo. Każdy z bohaterów jest osobnym narratorem, ma swoje własne subiektywne przemyślenia (Faulkner używa nowej wtenczas techniki zwanej strumieniem świadomości) osobowość i charakter, a przede wszystkim interes. Każdego z osobna można rozróżnić czytając poszczególne rozdziały, nawet gdyby nie zostało wskazane o kim mowa. A za przemyśleniami bohaterów czasem ciężko nadążyć. Szczerze mówiąc, jeśli byśmy chcieli tę powieść jakoś szczegółowo analizować to zajęło by to trochę czasu i na pewno kosztowało by wiele wysiłku. To powieść trudna. Tak technicznie jak i w odbiorze. I nawet nie trzeba chyba przekonywać, że nie jest dla każdego, nie każdemu się spodoba.

Też byłam do niej bardzo sceptycznie nastawiona. W pierwszej fazie. Ale gdy Addie w końcu umiera (sic), gdy przyzwyczajamy się do stylu prowadzenia powieści, do języka, gdy w końcu zaczyna się coś dziać (!) to zaczynamy dostrzegać jej genialność. Tę przenikliwość autora, zabawę słowem i formą, to naturalistyczne, proste podejście do tematu śmierci, rozłożenie na czynniki pierwsze zachowania najbliższych i motywy nimi działające. Świetna książka, ale trzeba przeczytać do końca, żeby to coś Faulknera do nas dotarło, żeby docenić klasyka. Sama jestem w szoku, że piszę taka pozytywną opinię na temat tej książki, zwłaszcza, że początek wzięłam za... dziwny... No ale w zasadzie czy to pierwszy raz? Nie i pewnie też nie ostatni, kiedy pierwsze wrażenie będzie mylące. Dlatego czytajcie do końca, nie porzucajcie zwłaszcza klasyków. Oni potrafią zaskoczyć znienacka.

Czytać w wakacje może nie polecam, ale w jesienny czy zimowy wieczór już tak. Jestem ciekawa waszych wrażeń, dajcie znać co myślicie po skończonej lekturze. Buziaki :)

"Jutro przypłynie królowa" Maciej Wasielewski


W natłoku spraw i obowiązków, permanentnego stresu, krzyku dzieci, otaczającego chaosu, komu nie przyszło nigdy na myśl, że chciało by się wylądować gdzieś na bezludnej wyspie i posiedzieć w ciszy? Na pewno jest nas wielu, sama osobiście od czasu do czasu o tym marzę. Wiadomo jak jest. A tu proszę, książka, w zasadzie reportaż, no wypisz wymaluj o bezludnej wyspie, na którą docierają rozbitkowie statku, sprawiając de facto, że wyspa już nigdy bezludna nie będzie, ale szczęśliwa też raczej nie. Jak żyje się w takiej odciętej od świata małej społeczności? Jeśli chcecie się dowiedzieć, sięgnijcie po ten reportaż, ale możecie się mocno zdziwić, bo błogo na tej wyspie to już było... Jak była bezludna...

Pitcairn to mały skrawek lądu na Oceanie Spokojnym znajdujący się mniej więcej w połowie drogi między Australią a Chile... Wygooglujcie ją sobie, zobaczycie jak tam pięknie. Pierwszymi ludźmi przybyłymi na wyspę byli buntownicy ze statku Bounty (jak egzotycznie), a z racji tego, że statek był brytyjski, wyspa w tej chwili jest pod brytyjską jurysdykcją. Nie przeszkadza to oczywiście obecnym mieszkańcom żyć wedle własnych ustalonych reguł. Życie na wyspie rzecz jasna do łatwych nie należy. Za to należy mieć na uwadze, że w przypadku tak małych, odciętych od świata społeczności, z kryminalną przeszłością jej założycieli, będzie dochodziło do patologii. Patologii, przemocy, gwałtów i co więcej, że część ofiar będzie uważała taki stan za „normalny”. Na tyle normalny, że gdy rząd brytyjski zechce zrobić porządek na wyspie, oprawcy pozostaną w ostateczności praktycznie bezkarni. Szok.

A przynajmniej z założenia czytelnik miał przeżyć szok. Tymczasem reportaż został napisany w jakiś taki chaotyczny, niespójny sposób, że przebrnięcie przez tak cienką książeczkę, to jak brodzenie w mule kanału kłodnickiego na wysokości Gliwic... Reportaż jest płaski emocjonalnie. Treść spływa po nas jak po kaczce, dokładnie tak jak po rządzie brytyjskim, który chyba ma nadzieje, że wyspa samoistnie z powrotem stanie się bezludna. W końcu od jakiegoś czasu nikt już nie chce się na niej osiedlać (co nie dziwi), a i co jakiś czas ktoś z niej ucieka. Czytam mało reportaży, więc nie sądziłam, że można je źle napisać. Okazuje się, że można. I tak szczerze powiedziawszy, więcej na temat wysepki chyba dowiecie się z dowolnej stronki w sieci.

Biorąc to pod uwagę, nie wydaje się konieczne by czytać tę książkę. Ja ją przeczytałam po to, żebyście wy nie musieli. A jeśli dalej marzycie o bezludnej wyspie, to poszukajcie sobie jakiś all inclusive na chorwackim lub greckim odludziu, dzieci zostawcie w domu, szefa za drzwiami swojego gabinetu, nawet drugiej połówki nie musicie zabierać i dajcie sobie tydzień luzu. Gdzieś bliżej... i bezpieczniej... tak myślę...

wtorek, 13 lutego 2024

"Stoner" John Williams

Istnieje ryzyko, że w tym roku nie przeczytam już nic lepszego. Zastanawiam się czy w ogóle pisać recenzję do tej książki, bo chyba wole o niej zapomnieć, by niedługo przeczytać ją ponownie z takim samym zachwytem.

„Stoner” Johna Williamsa jest ucztą dla każdego czytelnika. Napisana pięknym i oszczędnym językiem, doskonale oddaje każdą myśl, czy uczucia bohaterów. Prawdziwa dobra klasyka. Coś wspaniałego tak pod względem technicznym jak i samej nieskomplikowanej acz zajmującej fabuły. Tęsknię bardzo i marzę o tym by współczesne czytadła były też tak pisane. Może wtedy nawet by mnie zaciekawiły...

„Stoner” to prosta powieść o prostym życiu prostego człowieka, który otrzymawszy szansę nauki odkrywa swoje do niej zamiłowanie. Zamiłowanie bez konieczności uzyskiwania zbędnych, według niego, zaszczytów, awansów, a jedynie do czerpania wiedzy, pochylania się nad pięknem literatury i języka, nad duchowym przeżywaniem słowa pisanego. Zamiłowanie, które bohater stara się przekształcić w umiejętność przekazania tej wiedzy dalej i do stania na straży poszanowania pasji, której oddaje się całe życie. I mimo, że jest w swoich poczynaniach przeciętny, to przynosi mu to wiele satysfakcji. To prosta powieść o popełnianiu błędów przez zauroczenie, pragnieniu doświadczenia bezgranicznej miłości a jednocześnie odrzuceniu jej dla obranego w życiu kierunku. Jeżeli jest w was choć jedna rzecz w której absolutnie się zatracacie, przy wykonywaniu której czujecie się spełnieni, usatysfakcjonowani, nawet jeśli zaliczyliście wiele porażek, to postać Williama Stonera stanie się wam bardzo bliska.

W życiu Stonera tyle się dzieje i wszystko ma swój początek i koniec, przyczynę i skutek. Stoner nie byłby tym kim był gdyby nie wychowanie na roli, które nauczyło go ciężkiej pracy. Odkrywszy zamiłowanie do literatury i języka dał ponieść się uczuciom a nie rozumowi, „porzucił” dawne życie by... czytać... Ta wzniosłość, te uczucia spowodowały, że dał ponieść się zauroczeniu, a później miłości i pożądaniu. Wiara w wyższy cel pracy badawczej, świadomość, że uczelnia przyjęła jego, jako wariata, pod swoje skrzydła i pozwoliła realizować się w zakresie, którego i on sam zapewne nie był do końca świadomy, popchnęła go nawet do konfliktu z pozornym przyjacielem. Stoner przecierpiał swoje życie, ale w sumie żył tak jak chciał. Potrzebował tylko książek, ciszy i miłości. Nie mając jednego, zastępował to drugim. I tak płynęło życie prostego człowieka, niczym się nie wyszczególniającego, niczego specjalnego nie osiągnąwszy, nawet specjalnie niezapamiętanego – czyli takiego jak większość z nas.

Oburzyło mnie ciut, gdy ktoś oskarżył postać Stonera o pierdołowatość. Stoner był bardzo stanowczy w swoich decyzjach, nawet wtedy gdy przeczuwał, że konsekwencje będą poważne. Wychodził raczej z założenia, że co ma być to będzie, w zasadzie to wszystko jedno. Decyzja by pozostać na uczelni, decyzja o ślubie z Edith, mimo że widział ogólną ku temu nieprzychylność nawet w samej Edith, decyzja o rezygnacji z Katherine, stanowczość odnośnie pracy na uczelni itd. itp. On po prostu żył tak jak chciał i robił to co on sam uznawał za słuszne, nie zmieniając wiecznie swoich decyzji jak chorągiewka. A stosunków z żoną i tak nic by nie zmieniło. Jego największym błędem był po prostu ślub z nią. Ale to była jego decyzja i wiedział, zdawał sobie sprawę z tego, że skoro sam sobie to piwo nawarzył to teraz musi je wypić. Dlatego może robił to z pokorą. Jedynie o córkę mógł bardziej powalczyć...

Ta książka jest niezwykła. Tak jak niezwykły jest główny bohater. Niepozornie niezwykły. Tak jak niepozornie piękna, urzekająca i głęboka jest opowiedziana przez Autora powieść. Aż dziw, że mimo iż „Stoner” pierwszy raz wydany został w 1965 roku, popularność swą zyskał dopiero na początku XXI stulecia. I to też, jak wskazuje w posłowiu tłumacz na język polski, Pan Maciej Stroiński, dzięki „marketingowi szeptanemu uprawianemu w gronie bibliofili”.

Będąc zatem takim bibliofilem, podszeptuję ją i ja i gorąco polecam.

 

"Sztuczny miód" Sabina Waszut

 

Urodziłam się w 1985 roku na Górnym Śląsku. Nie pamiętam komuny. Miałam szczęśliwe beztroskie dzieciństwo. Niemniej rodzice i dziadkowie często opowiadali o tym jak im się kiedyś żyło, jak musieli kombinować gdy w sklepach były pustki. Opowiadali o modzie, jedzeniu, komunikacji miejskiej, telewizji, o strajkach i galopującej inflacji też. Biorąc to wszystko pod uwagę, książka Pani Sabiny nie była dla mnie jakimś niewiarygodnym odkryciem w swej treści, a mimo to jestem bardzo ukontentowana tym co dostałam. I ten tytuł – taki wymowny – jak tamte czasy, na siłę udowadniano, że przecież nie jest tak źle, że jest słodko, że przecież niczego nikomu nie brakuje, nikt nie chodzi głodny, brudny, bezdomny, bez pracy... Jak sztuczny miód – słodki, ale bez wartości. Takie wtedy były czasy.

Pani Waszut w swojej powieści przedstawia rok życia (od grudnia 1980 roku do grudnia 1981 roku) dwóch kobiet i ich rodzin. Basia i Marylka, koleżanki pielęgniarki z jednego szpitala, a tak różne w sposobie życia czy poglądów. Marylka to żona górnika, tradycjonalistka, obawia się co przyniesie jutro, jak pogodzić bezpieczeństwo dzieci ze wspieraniem działalności Solidarności. Basia uważa się za kobietę nowoczesną, chodzi do kina, na prywatki, nosi się nowocześnie, ma postępowe poglądy względem roli kobiet w społeczeństwie. Natomiast politycznie jest wewnętrznie rozdarta. Widzi i czuje, że Solidarność doprowadzi do czegoś wielkiego i wewnętrznie temu kibicuje, ale jednocześnie, jako żona milicjanta, nie może dać otwartego upustu dla swoich przekonań by mu nie zaszkodzić. A wszystko to osadzone w realiach ówczesnego życia.

„Sztuczny miód” jest tak prawdziwa jak tylko może być. Świetnie napisana powieść, może z początku nie porywa od razu, ale im bliżej końca roku 1981, tym wyraźniej wyczuwamy to towarzyszące bohaterom napięcie, tym ciekawsze stają się ich perypetie. To powolne wprowadzenie miało chyba na celu uśpić czujność czytelnika. Powieść kończy się wydarzeniami na kopalni Wujek i szczerze, zamykając tę książkę, coś we mnie krzyczało „dlaczego tej książki jest tak mało?”.

Autorka, jeśli dobrze pamiętam, na swoim spotkaniu autorskim powiedziała kiedyś, że pisze powieści będące opowieściami, wspomnieniami innych ludzi, tzn. słucha innych i zapisuje, a potem scala i tworzy jedną powieść. I to widać w tej książce, bo bardzo wiernie oddała czasy komuny, ze wszystkimi szczegółami. Udało się Pani Waszut stworzyć powieść o zajmującej fabule, dobrze napisaną technicznie, ale przede wszystkim, i myślę że to akurat jest tu najistotniejsze, udało się Autorce stworzyć powieść niesamowicie potrzebną. Ukazującą nie tylko tamte realia pod kątem politycznym czy gospodarczym, ale też, o czym z resztą napisała w posłowiu, przypominającą, że czasem nawet najszlachetniejsi ludzie robią czasem złe rzeczy, a ci z pozoru źli potrafią postąpić przyzwoicie.

Bardzo mi się ta książka podobała, szczerze polecam każdemu. Czytajcie bo warto!


"Drobny szczegół" Adania Shibli

 

Sto piętnaście stron. Tyle liczy „Drobny szczegół”. Ile Autor jest w stanie przekazać w takiej cieniutkiej książce? Okazuje się, i nie tylko w tym przypadku, że bardzo wiele. „Myszy i ludzie”, „Mały książę”, „Oskar i Pani Róża” - można wymieniać tytuły o niewielkiej objętości a niosące ze sobą to coś co porywa, daje do myślenia, wzrusza, otwiera oczy...

Sto piętnaście stron, które wbija w ziemię.

Rok 1949, Izrael, pustynia Negew. Izraelscy żołnierze oczyszczają teren z Arabów. Pojmują Beduinkę, gwałcą ją i mordują. Ponad pięćdziesiąt lat później, Palestynka zamieszkująca miasto Ramallah, czytając zwięzły artykuł nt. mordu dokonanego przed laty, zauważa drobny szczegół łączący ją z tamtą ofiarą. Ten drobny szczegół popycha ją do przekroczenia wielu granic by dowiedzieć się przez co przeszła Beduinka i co jeszcze mogą mieć ze sobą wspólnego.

Bardzo wymowna książka, zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia i konflikt Izraelsko-Palestyński. Chociaż osobiście określiłabym tę książkę uniwersalną do każdego konfliktu. W tym krótkim opowiadaniu naprawdę liczą się szczegóły. Światło wpadające przez krokwie w dachu, pająk który kąsa powodując martwicę tkanek, wielbłąd z trawą w pysku, ujadający pies, zdjęcie nagiej kobiety o krótko obciętych włosach, zapach benzyny no i data. Data, od której zaczyna się koniec.

„Drobny szczegół” została tak napisana, że nie sposób się od niej oderwać. Jej treść na bardzo długo zostaje w pamięci. Cały czas myślę o tym jak bardzo niesprawiedliwe jest życie. Dostajemy coś, czego nie jesteśmy w stanie dobrze opisać słowami, a czujemy niepokój po zakończonej lekturze. Smutek i przygnębienie. To przykre, że ludzie nie potrafią żyć ze sobą w zgodzie.

Dzisiaj przeczytałam, że człowieczeństwo nie zaczęło się, jak można by uważać, od wynalezienia prostych narzędzi czy zdobycia umiejętności rozpalania ognia itd., a od zrośniętej kości udowej. Gdy w świecie zwierząt, któremuś z osobników stada coś się stanie, np. złamie nogę, jest pozostawiany na śmierć. Chory sprowadza zagrożenie na całe stado. Zrośnięta kość udowa u pierwszych ludzi oznacza, że ktoś temu choremu poświęcił czas. Przeniósł go w bezpieczne miejsce, opiekował się nim, przynosił jedzenie. I robił to tak długo, aż kość się zrosła i chory, już jako zdrowy, mógł wrócić do stada. To jest początkiem człowieczeństwa. Empatia i opieka. Jeśli tak zaczęło się człowieczeństwo, to w którym momencie je utraciliśmy? Bo co do tego nie ma żadnych wątpliwości i ta książka jest tego dobitnym dowodem. Polecam!


"Świat na nowo" Barbara Wysoczańska

 

Jak to jest budować cały swój otaczający świat na nowo? Myślę, że wszystko zależy od tego czy zmieniamy go dobrowolnie, czy z przymusu. Jeśli stawiamy wszystko na jedną kartę i podejmujemy własną przemyślaną decyzję np. o wyjeździe choćby tylko na drugi koniec Polski, budowanie wszystkiego od nowa może być bardzo ekscytujące. A co jeśli do diametralnych zmian przymusza nas los? Pożar domu, konieczność ucieczki od toksycznego członka rodziny, wojna...? „Świat na nowo” Barbary Wysoczańskiej to właśnie powieść o zmierzeniu się z wyzwaniem budowania życia od zera po II Wojnie Światowej w obliczu nowej komunistycznej rzeczywistości.

Poznajmy zatem Lidię i Zofię Malczewskie, repatriantki z Drohobycza, które w 1946 roku przymusowo osiedlają się w Nowej Soli. Wraz z siostrami nowe życie w Nowej Soli ma ułożyć sobie jeszcze ich ojciec - wybitny pianista oraz mąż i dwoje dzieci Zofii. Rodzina do miasteczka dociera pociągiem z absolutnie minimalnym dobytkiem, brudni, zawszeni, wychudzeni, skrajnie zmęczeni i chorzy (ojciec). Łut szczęścia sprawia, że Lidię jeszcze na stacji zauważa młody porucznik SB Szczepan Andryszek. Szczerze zauroczony postanawia szczególnie zadbać o bezpieczeństwo Lidii i jej rodziny. Choremu ojcu organizuje miejsce w radzieckim szpitalu wojskowym, samej Lidii, będącej z zawodu pielęgniarką, załatwia pracę w tymże szpitalu, a całej rodzinie przydziela jedno z lepszych i większych mieszkań w centrum Nowej Soli. Zrządzeniem losu do szpitala, w którym pracuje Lidia trafia po ciężkim pobiciu młody, nikomu znany mężczyzna. Co tu dużo pisać, Lidia choć bardzo wypiera to uczucie, zakochuje się w ów młodym mężczyźnie, podczas gdy jednocześnie o jej względy intensywnie zabiega również porucznik Andryszek.

Jak przewrotny los pokieruje jej życiem? Komu odda serce ostatecznie Lidia i jakie będą konsekwencje jej decyzji podejmowanych w nowej rzeczywistości? Wybierze komunistę czy partyzanta, który w każdej chwili może trafić pod sąd? Wygra serce czy rozsądek? Na te i wiele innych pytań poznacie odpowiedź czytając powieść. Do czego zachęcam, bo książka sama w sobie jest stosunkowo dobra. Ale...

Szczerze mówiąc myślałam, że dostanę coś ambitniejszego. Tak naprawdę trzymamy w ręce książkę, która jest romansem, a której akcja po prostu toczy się w pierwszych latach po wojnie. Mamy repatriantów, mamy komunę, odbudowę Polski, partyzantów mordowanych przez UB, ale w zasadzie niczym konkretnym mnie ta książka nie porwała. Mam dylemat względem niej. Jest takie zjawisko występujące wśród czytelników – guilty pleasure. Zjawisko polega na odczuwaniu niedosytu po skończonej lekturze, jakiejś pustki, że czegoś w książce zabrakło by wyraźnie się nią zachwycić i jednocześnie, mając z tyłu głowy ten niedosyt, czujemy wyrzuty sumienia bo mimo tych niedociągnięć bardzo przyjemnie się nam tę książkę czytało. Wciągnęła nas, zainteresowała, a może nawet z wypiekami przewracaliśmy kolejne strony by poznać koleje losów bohaterów. Nie powinno się podobać, a jednak się podoba. Dokładnie to czuję po lekturze „Świata na nowo”. Skrywaną przyjemność.

Mam jeszcze jedną dygresję odnośnie książki, a konkretnie realizmu przeżyć głównych bohaterów, a właściwie braku tego realizmu. O tym co czuły osoby przesiedlone, osoby które przeżyły piekło wojny, w jakiejkolwiek postaci czy to w obozie koncentracyjnym, czy w lesie, czy w wojsku, najlepiej opiszą ci, którzy to bezpośrednio przeżyli. Brak autentyczności przeżyć we współczesnej literaturze jest dość nagminny, za co oczywiście nie można do końca winić samych autorów. Myślę, że trzeba nosić w sobie cząstkę tamtych wydarzeń, być może z opowieści rodzinnych i posiadać dużą inteligencję emocjonalną by umieć oddać w słowach ból pękających serc i potoki wylanych gorzkich łez za tym co utracone. Ten żal tak głęboki, że czytając sami odczuwamy go fizycznie i psychicznie. Zabrakło mi tego w tej książce.

Niemniej polecam. Miałabym wyrzuty sumienia gdybym nie poleciła...


czwartek, 11 stycznia 2024

"Sydonia. Słowo się rzekło" Elżbieta Cherezińska

 

Tak jak Pani Elżbieta Cherezińska pisze powieści historyczne, to chyba nikt nie pisze. Z dużym entuzjazmem zaczęłam lekturę jej ostatniej książki i choć ten entuzjazm z początku lekko przygasł i na wyrost uznałam, że to chyba najsłabsza powieść Autorki, ostatecznie jestem nią szczerze zauroczona, a bohaterka powieści stała się zaraz po Świętosławie, moją ulubioną żeńską postacią historyczną.

Kto jeszcze nie słyszał o Sydoni von Bork? Zapewne spore grono osób, choć legenda o czarownicy Sydoni jest bardzo popularna na pomorzu. Pani Cherezińska wybitnie ukazała Sydonię w swojej książce, uczyniła ją „ludzką” jak każdą główną postać wokół której kręcą się opowiadane przez Autorkę historie. Sydonia, tak jak Bolesław Chrobry w „Grze w kości” czy Świętosława w „Hardej”, nie jest tylko płaskim wyobrażeniem osoby, która sobie kiedyś tam żyła. Jest namacalna, prawdziwa, z krwi i kości, z autentycznymi emocjami, reakcjami na krzywdę czy radościami. Ta postać jest żywa, jak gdyby rzecz działa się tu i teraz, a nie 400 lat temu. Przeczytałam już kilka książek Autorki i każda jest jak podróż w czasie. Zdawać by się mogło, że stoimy ramię w ramię z głównym bohaterem i naocznie obserwujemy jego poczynania. Nie czytamy o czymś co było, tylko obserwujemy „na żywo”. To jest niesamowite w jej książkach.

Wracając jednak do samej Sydoni. Trzymam w ręku powieść o kobiecie, która wystawiona do wiatru przez ukochanego (księcia tak na marginesie), okradziona z majątku przez własnego brata, ignorowana ze względu na płeć (kobieta, która myśli samodzielnie, myśli niewłaściwie), staje się stetryczałą, zgorzkniałą, bezczelnie bezpośrednią starą panną, którą ostatecznie oskarża się o czary i rzucenie klątwy na ród owego księcia, w wyniku czego jego kolejne pokolenie okazuje się być absolutnie ostatnim, a ją spalają na stosie. To tak naprawdę w dużym skrócie, bo książka ma niecałe 600 stron, w które warto się zagłębić.

Według akt sądowych i istniejącej korespondencji wynika, że Sydonia była bardzo nieprzyjemna w obyciu. Niemniej Autorka swoją książką sprawia, że Sydonia da się lubić, co więcej, jej zgorzkniałość i hardość na stare lata jest nam doskonale zrozumiana (a przynajmniej ja ją rozumiem), nie dziwi ona, jest uzasadniona, choć niepotrzebna w jej sytuacji. Ciężko jest pozostać pokornym o przyjemnym usposobieniu, jeśli przez ponad 50 lat nie masz w zasadzie swojego miejsca na ziemi, o wszystko musisz walczyć, jesteś uzależniona od innych, a twoje staropanieństwo jest powodem kpin. Oczywistym jest, że do ostatecznego oskarżenia o czary Sydonia przyczyniła się właściwie z własnej woli, złorzecząc wszystkim wokół, dogryzając, wiecznie się z wszystkimi procesując i nosząc głowę zbyt wysoko. Zalazła za skórę wielu osobom... Ale ja ją rozumiem, miałaby we mnie przyjaciółkę. Wystarczyło by urodziła się trzy wieki później, a nazwano by ją emancypantką, feministką czy nawet sufrażystką. Być może stanęłaby na czele któregoś z ruchu kobiet głośno domagających się prawa do głosowania itd. Pech chciał, że żyła w czasach, gdzie głos kobiet był nic nie wart, a to że potrafiła sądownie wywalczyć ciut dla siebie z procesów sądowych jakie toczyła z bratem, wynikało jedynie z jej wysokiego urodzenia. Spodobała mi się Sydonia w wersji przedstawionej przez Cherezińską. Była twardą, dumną kobietą, znała swoją wartość i robiła co mogła by żyć godnie na swoich własnych warunkach. Rozumiała wszystko co przynosi jej los, ale walczyła tam gdzie było to możliwe, chciała być wysłuchana i potraktowana sprawiedliwie. Tylko tyle, albo aż tyle.

Co do samej klątwy jaką rzekomo rzuciła na ród Gryfitów, no cóż, należało im się. A czy klątwę faktycznie rzuciła Sydonia, czy bezpłodność w rodzie wynikała z innych czynników zewnętrznych (podejrzewałabym ostrą ołowicę i zatrucie innymi powszechnie stosowanymi wtedy truciznami, np. w kosmetyce), tego się już nie dowiemy. Możemy się jedynie domyślać.

W ostatecznym rozrachunku dałam tej książce 8 gwiazdek na 10. Myślałam, że dam mniej bo w trakcie lektury wiele poruszonych przez Panią Elę wątków uznałam za zbędnych, akcja była rozwlekła, mało dynamiczna, bohaterów bardzo dużo, nawet jak na książki Autorki, które są znane z mnogości osób w nich występujących. Niemniej ostatecznie to wszystko było potrzebne. Tak ma być. Pani Cherezińska wykonała niesamowitą mrówczą robotę, żeby pokazać nam jak się wtedy żyło, w czym przyszło żyć Sydoni, jakie były zwyczaje panujące na dworze książęcym i szeregach bogatszej i zubożałej szlachty. Musimy poznać ród Gryfitów i Borków by dotarł do nas nawet sam sens oskarżenia. Im dalej jesteśmy w powieści tym bardziej widzimy jak jest dopracowana i wyjątkowa. Kiedyś o innej książce napisałam, że podobała mi się, ale czytając ją odniosłam wrażenie, jakby Autor za bardzo się starał. Tak bardzo chciał, żeby książka była pod każdym względem idealna, że przedobrzył. Pani Ela nie przedobrzyła, a stworzyła świetną książkę, być może z małymi wadami (bądźmy obiektywni), ale dającą wiele przyjemności z czytania.

Jeśli kiedyś odwiedzę Szczecin, będę myśleć o dwóch książkach – tej i o „Odrzani” Zbigniewa Rokity.

Miłośnikom powieści historycznych szczerze polecam!

Najciężej pracować nad umysłami tych, którzy myślą, że wiedzą. (str. 391)