Cześć kochani! Ale mnie tu dawno nie było. Nie znaczy to, że w tym czasie niczego nie przeczytałam, o nie nie, okazuje się, że mam zaległe aż 14 recenzji. Postanowiłam, że opowiem Wam w pierwszej kolejności o „Gdy leżę, konając” Faulknera głównie dlatego, że chyba nie wybrałabym sama tej książki, gdyby nie spotkania Klubu Książki. Została mi narzucona, ale i tu uwaga, po skończonej lekturze, nie żałuję. Wręcz wyszłam z założenia, że warto czasem przeczytać coś „bo musimy”, coś nieoczywistego i co nie pasuje do naszej biblioteczki. Może się okazać, że jednak pasuje.
I teraz uffffff, bo to będzie trudne do napisania. Przy takich książkach widzę jak marny byłby ze mnie recenzent, więc się skupcie.
„Gdy leżę, konając” to zaliczana do klasyki gatunku powieść droga z 1930 roku, której autorem jest amerykański pisarz William Faulkner - napisana przez niego w 43 noce, na robiącej za biurko odwróconej taczce w pomieszczeniu kotłowni Uniwersytetu Missisipi. To już brzmi szaleńczo, zatem jak szalona musi być ta powieść. Moglibyście się mocno zdziwić.
Jesteśmy zatem świadkami śmierci żony i matki Addie B. Addie leży konając i słysząc jednocześnie dobywające się zza okna dźwięki piły. To jej najstarszy syn Cash, skleca dla matki trumnę. Poza nim śmierci matki wyczekuje jeszcze czworo rodzeństwa oraz mąż, który przyobiecuje konającej, że pochowa ją w jej rodzinnym mieście oddalonym od ich domu o kilka dni jazdy wozem. Gdy Addie w końcu zamyka swe oczy na wieczność, a rodzina pakuje jej trumnę na wóz, okazuje się, że dotarcie do celu może być ponad ich możliwości. Niemniej uparcie twierdzą, że nie zawiodą zmarłej. Mimo napotykanych trudności, widma kalectwa, smrodu rozkładających się zwłok, mimo sugestii obcych ludzi, że może lepiej dać za wygraną, docierają do miasta przeznaczenia, a tam, dopełniwszy formalności, załatwiają swoje interesy. Gdyż jak się okazuje, śmierć Addie i konieczność pochówku w odległym mieście to świetna okazja by coś zyskać lub czegoś bądź kogoś się pozbyć.
Ta rodzina gniła od środka. W tej rodzinie od początku nie było prawdziwej miłości i szczerości. Za to były niedomówienia, tajemnice, urazy, zdrady, złości, a wszystko zawoalowane pod pozorami dobroduszności, pod grą pozorów i pobożności. Niech mi Bóg świadkiem. Po części ich rozumiem. Jak się mieszka tak daleko od większego miasta, każda okazja jest dobra, żeby pozałatwiać jakieś tam swoje sprawy, ale tu to przeszło już chyba wszelkie granice.
Powieść droga. Faulkner miał niebywały talent powieściopisarski, że w 43 noce napisał książkę przy czytaniu której czytelnik czeka na śmierć bohaterki, by w końcu mogli załadować ją na ten cholerny wóz i ruszyć w drogę. Czułam duże zniecierpliwienie w początkowej fazie powieści. Czekałam śmierci Addie, tak jak jej rodzina - no ileż to może jeszcze trwać? A potem podróż. Absurdalna ostatnia podróż. Po cóż aż tak ryzykować, przecież ona i tak nie żyje, przecież to wszystko jedno na którym cmentarzu wykopiecie dla niej grób. A jednak nie wszystko jedno. Przynajmniej nie dla ojca rodziny.
„Gdy leżę, konając” nie jest prostą książką o niczym. Tę książkę ciężko i mozolnie się czyta, nie tylko ze względu na samą fabułę, ale też ze względu na styl czy zastosowane słownictwo. Każdy z bohaterów jest osobnym narratorem, ma swoje własne subiektywne przemyślenia (Faulkner używa nowej wtenczas techniki zwanej strumieniem świadomości) osobowość i charakter, a przede wszystkim interes. Każdego z osobna można rozróżnić czytając poszczególne rozdziały, nawet gdyby nie zostało wskazane o kim mowa. A za przemyśleniami bohaterów czasem ciężko nadążyć. Szczerze mówiąc, jeśli byśmy chcieli tę powieść jakoś szczegółowo analizować to zajęło by to trochę czasu i na pewno kosztowało by wiele wysiłku. To powieść trudna. Tak technicznie jak i w odbiorze. I nawet nie trzeba chyba przekonywać, że nie jest dla każdego, nie każdemu się spodoba.
Też byłam do niej bardzo sceptycznie nastawiona. W pierwszej fazie. Ale gdy Addie w końcu umiera (sic), gdy przyzwyczajamy się do stylu prowadzenia powieści, do języka, gdy w końcu zaczyna się coś dziać (!) to zaczynamy dostrzegać jej genialność. Tę przenikliwość autora, zabawę słowem i formą, to naturalistyczne, proste podejście do tematu śmierci, rozłożenie na czynniki pierwsze zachowania najbliższych i motywy nimi działające. Świetna książka, ale trzeba przeczytać do końca, żeby to coś Faulknera do nas dotarło, żeby docenić klasyka. Sama jestem w szoku, że piszę taka pozytywną opinię na temat tej książki, zwłaszcza, że początek wzięłam za... dziwny... No ale w zasadzie czy to pierwszy raz? Nie i pewnie też nie ostatni, kiedy pierwsze wrażenie będzie mylące. Dlatego czytajcie do końca, nie porzucajcie zwłaszcza klasyków. Oni potrafią zaskoczyć znienacka.
Czytać w wakacje może nie polecam, ale w jesienny czy zimowy wieczór już tak. Jestem ciekawa waszych wrażeń, dajcie znać co myślicie po skończonej lekturze. Buziaki :)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz