Tyle razy się mówi: nie oceniaj książki po okładce! Chcesz sobie wyrobić opinię na jakiś temat? Zasięgnij informacji, przeczytaj, zobacz, dowiedz się, nie wyciągaj pochopnych wniosków! I co zrobiłam? Z miejsca stwierdziłam, że ta książka to będzie takie miękkie coś, taki odmużdżacz w stresujący dzień. Takie phi... O ja hipokrytka i ignorantka. Ale biję się w pierś, człowiek uczy się całe życie, nawet tego by nie szufladkować i nie oceniać książki po okładce...
„Beach read” to bardzo fajna książka, lekko napisana opowieść o tym, że pozory mylą. Wydawało by się, że książka jest niezobowiązującym romansidłem, ale w jej treści odnajdziemy wiele ukrytych ciekawych przekazów.
January, młoda pisarka prozy typowo kobiecej, po śmierci swojego ojca staje się właścicielką jego domu, który zakupił w tajemnicy przed rodziną, dla siebie i swojej kochanki. January o tajemnicy ojca dowiaduje się na jego pogrzebie. Dodatkowo okazuje się, że jej matka o wszystkim wiedziała i akceptowała to. Jest to tym bardziej bolesne dla January gdyż w jej oczach rodzice byli najbardziej kochającymi się ludźmi jakich znała. To oni byli dla niej główną inspiracją przy pisaniu kolejnych książek z cudownym dobrym zakończeniem, które tak chętnie czytają kobiety. Ale teraz gdy odkryła prawdę, nie dość że straciła wenę, chłopak od niej odszedł, pokłóciła się z mamą, to jeszcze odziedziczyła dom, którego nie chce i wręcz żywo nienawidzi. Na domiar złego po przyjeździe na miejsce okazuje się, że jej sąsiadem jest „kolega” ze studiów Augustus Everett, z którym potajemnie rywalizowała, a który traktował ją i to co pisze z przymrużeniem oka. Dla niego January to po prostu księżniczka, nie znająca życia dziewczyna, specjalistka od szczęśliwych zakończeń. Ciężko jest kogoś unikać, jeśli mieszka się dosłownie obok, chodzi w te same miejsca itd., w związku z czym January właściwie zmuszona jest do pogawędek i spotkań z Gusem. W trakcie jednej z takich rozmów, January zakłada się z Gusem, że skoro jest taki mądry i uważa, że literatura kobieca jest mniej wymagająca, niech spróbuje napisać powieść ze szczęśliwym zakończeniem, a ona spróbuje napisać dramat. Wygra ten, któremu uda się książkę sprzedać. Zakład obejmuje też cotygodniowe spotkania w piątki i soboty aby poznać tajniki pisania tak romansu jak i dramatu przez drugą osobę. Spotkania te zaczynają zamieniać się w nieoficjalne randki, a jak to się wszystko skończy to sami musicie już przeczytać.
I to tak ogółem o samej fabule, ale pomiędzy tym co wyżej zapisałam są jeszcze wątki pośrednie nadające sensu całej historii. Śmierć pozornie idealnego ojca January, tajemnice, które wychodzą na jaw w trakcie spotkań January z Gusem, ostateczne rozmówienie się z byłą kochanką ojca, to wszystko ma wpływ na samo postrzeganie innych jak i samej siebie przez January. Zaczyna rozumieć, że jej obraz świata jaki sobie stworzyła w głowie, oraz obraz idealnego związku, jest błędny, ale to też nie jej wina, że całe życie próbowała być niepoprawną optymistką, że widziała świat w różowych kolorach, a przynajmniej usilnie się starała takim go widzieć. To nie grzech, że chcemy patrzeć na świat przez różowe okulary pod warunkiem, że nie stanowią one zasłony dla wszystkich rzeczy jakie nas w życiu spotykają. Czasami dobrze jest poczuć też coś innego tak dla równowagi.
Tak więc mamy w ręce romans, a tak naprawdę dostajemy mądrą, wartościową książkę, którą można analizować bardzo długo.
Weźmy chociaż od lupę January. Cierpienie głównej bohaterki polega głównie na tym, że przez większość życia udawała. Udawała szczęście, które przecież jest oczywiste. Po prostu musi być. Nie pozwalała sobie na chwilę załamania bo chciała być oparciem dla rodziców, bo była dobrze wychowana, bo skoro oni potrafią być szczęśliwi w obliczu tragedii to znaczy że tak po prostu ma być. Myślę, że gdyby nie próbowała na siłę być silna i pozytywna, to np nie doszłoby do kłótni z matką. Właśnie dlatego takie ważne jest żeby w życiu dawać upust różnym emocjom. I to powinno działać od dzieciństwa. Nie możemy ciągle udawać szczęśliwych, kryć się za tą maską, a w środku być rozdartym i krwawić. Czasem sama też łapie się na tym że za pozorami szczęśliwości kryje ból. Nie pozwalam sobie na pokazywanie "złych" emocji z różnych powodów - bo nie chce się rozbeczeć, bo nie chce robić "cyrku", nie chce by o mnie mówiono ze współczuciem lub obgadywano prześmiewczo, lub żeby pokazać, że jestem przecież taka silna. I to się tak kumuluje, kumuluje, aż wybucham i potem i tak wszyscy mają mnie za niezrównoważoną emocjonalnie wariatkę... A najgorsze jest to, że sami uczymy tego nasze dzieci. Z miłości i troski nie pokazujemy tych z pozoru złych emocji, strachu, smutku, bólu, złości itd., po to by je chronić. A później wyrastają na wiecznych pozornych optymistów, którzy, gdy ich balon szczęśliwości pęknie, popadają w marazm, wypalenie, niemoc, skrajnie depresję. A może gdybyśmy otwarcie mówili o uczuciach, i że wszystkie są normalne, w zależności od sytuacji, gdybyśmy im samym pozwalali na ekspresyjne okazywanie emocji, bylibyśmy paradoksalnie silniejsi, zahartowani? Jest taki mem: pies siedzi na krześle w pokoju w którym szaleje pożar i mówi "it's fine". To my. Dorośli. To January, mówiąca całe życie "it's fine" a nawet "it's great!". Zamiast po prostu przyznać, że czasem nie jest fine.
I jeszcze jedna rzecz, odnośnie prozy kobiecej. Ta książka to trochę jak manifest autorki przed jawną, może nie tyle dyskryminacją, ile szufladkowaniem prozy kobiecej konkretnego gatunku jako mniej wartościowej, aniżeli prozy napisanej przez faceta. Bo w rzeczywistości, kto czyta romanse czy tam nawet inne gatunki przypisane do prozy kobiecej? Głównie kobiety. I nie powinno mieć się o to większych pretensji. Mężczyźni piszą zdaje się bardziej uniwersalnie bo, uwaga moje drogie, kobiety są bardziej uniwersalne. Nam nie przeszkadza czy w książce jest Marek czy Marta, dla nas ciekawa jest opisana historia. My czytamy wszystko. To faceci często są po prostu ukierunkowani monotematycznie. Nie potrafią przestawić się w lekturze na postać kobiecą, podczas gdy nam, kobietom, męski główny bohater nie sprawia najmniejszego problemu. Mogłybyśmy przeczytać książkę nawet z perspektywy chomika. Autorka napisała, że January świadomie wyeliminowała połowę potencjalnych czytelników pisząc prozę kobiecą, ale tego się nie wstydzi, tylko wkurza ją to, że uważa się że taka proza jest mniej wartościowa. A to nie prawda. Ktoś kiedyś napisał, że w dobie tak słabego czytelnictwa, plusem jest ze ludzie w ogóle czytają cokolwiek. Nie do końca się z tym zgadzam. Myślę, że jakość czytanej książki jest również bardzo ważna, co nie oznacza, że trzeba od razu czytać Tołstoja albo Freuda. Co więcej, nie powinno się deprymować w żaden sposób literatury kobiecej, wręcz przeciwnie, sama często podkreślam, że jest wiele książek, które powinny być przeczytane przez mężczyzn. Pozwoliło by im inaczej spojrzeć na świat. Lepiej zrozumieć pewne aspekty życia codziennego z kobietą. Uwrażliwić się na niektóre sprawy, otworzyć się. Mój mąż, facet z krwi i kości, chodzący testosteron, nie chce ze mną rozmawiać o małych problemach jakie trawią nasz związek. Terapia małżeńska? A co to i po co to? Może gdyby sięgną po dobrą prozę kobiecą, cholera nawet po "Małe kobietki", zastąpiło by to wszelkie rozmowy, a otworzyło by mu oczy i umysł na pewne sprawy? Trzeba tylko chcieć. Tylko gorzej jak się nie chce...
A tak poza tym, to fajna ta książka. Polecam z czystym sercem.
p.s. Dziękuję Pani Angelice prowadzącej grupę Książki z wyobraźnią na FB za wyróżnienie i otrzymaną książkę. Dziękuję, że ją dostałam, otworzyła mi oczy i nauczyła pokory. Nie tego się spodziewałam i szczerze powiedziawszy nie wiem czy sięgnęłabym po tę książkę sama. Dziękuję jeszcze raz!


