niedziela, 3 października 2021

"Beach Read" Emily Henry

Tyle razy się mówi: nie oceniaj książki po okładce! Chcesz sobie wyrobić opinię na jakiś temat? Zasięgnij informacji, przeczytaj, zobacz, dowiedz się, nie wyciągaj pochopnych wniosków! I co zrobiłam? Z miejsca stwierdziłam, że ta książka to będzie takie miękkie coś, taki odmużdżacz w stresujący dzień. Takie phi... O ja hipokrytka i ignorantka. Ale biję się w pierś, człowiek uczy się całe życie, nawet tego by nie szufladkować i nie oceniać książki po okładce...

Beach read” to bardzo fajna książka, lekko napisana opowieść o tym, że pozory mylą. Wydawało by się, że książka jest niezobowiązującym romansidłem, ale w jej treści odnajdziemy wiele ukrytych ciekawych przekazów.

January, młoda pisarka prozy typowo kobiecej, po śmierci swojego ojca staje się właścicielką jego domu, który zakupił w tajemnicy przed rodziną, dla siebie i swojej kochanki. January o tajemnicy ojca dowiaduje się na jego pogrzebie. Dodatkowo okazuje się, że jej matka o wszystkim wiedziała i akceptowała to. Jest to tym bardziej bolesne dla January gdyż w jej oczach rodzice byli najbardziej kochającymi się ludźmi jakich znała. To oni byli dla niej główną inspiracją przy pisaniu kolejnych książek z cudownym dobrym zakończeniem, które tak chętnie czytają kobiety. Ale teraz gdy odkryła prawdę, nie dość że straciła wenę, chłopak od niej odszedł, pokłóciła się z mamą, to jeszcze odziedziczyła dom, którego nie chce i wręcz żywo nienawidzi. Na domiar złego po przyjeździe na miejsce okazuje się, że jej sąsiadem jest „kolega” ze studiów Augustus Everett, z którym potajemnie rywalizowała, a który traktował ją i to co pisze z przymrużeniem oka. Dla niego January to po prostu księżniczka, nie znająca życia dziewczyna, specjalistka od szczęśliwych zakończeń. Ciężko jest kogoś unikać, jeśli mieszka się dosłownie obok, chodzi w te same miejsca itd., w związku z czym January właściwie zmuszona jest do pogawędek i spotkań z Gusem. W trakcie jednej z takich rozmów, January zakłada się z Gusem, że skoro jest taki mądry i uważa, że literatura kobieca jest mniej wymagająca, niech spróbuje napisać powieść ze szczęśliwym zakończeniem, a ona spróbuje napisać dramat. Wygra ten, któremu uda się książkę sprzedać. Zakład obejmuje też cotygodniowe spotkania w piątki i soboty aby poznać tajniki pisania tak romansu jak i dramatu przez drugą osobę. Spotkania te zaczynają zamieniać się w nieoficjalne randki, a jak to się wszystko skończy to sami musicie już przeczytać.

I to tak ogółem o samej fabule, ale pomiędzy tym co wyżej zapisałam są jeszcze wątki pośrednie nadające sensu całej historii. Śmierć pozornie idealnego ojca January, tajemnice, które wychodzą na jaw w trakcie spotkań January z Gusem, ostateczne rozmówienie się z byłą kochanką ojca, to wszystko ma wpływ na samo postrzeganie innych jak i samej siebie przez January. Zaczyna rozumieć, że jej obraz świata jaki sobie stworzyła w głowie, oraz obraz idealnego związku, jest błędny, ale to też nie jej wina, że całe życie próbowała być niepoprawną optymistką, że widziała świat w różowych kolorach, a przynajmniej usilnie się starała takim go widzieć. To nie grzech, że chcemy patrzeć na świat przez różowe okulary pod warunkiem, że nie stanowią one zasłony dla wszystkich rzeczy jakie nas w życiu spotykają. Czasami dobrze jest poczuć też coś innego tak dla równowagi.

Tak więc mamy w ręce romans, a tak naprawdę dostajemy mądrą, wartościową książkę, którą można analizować bardzo długo.

Weźmy chociaż od lupę January. Cierpienie głównej bohaterki polega głównie na tym, że przez większość życia udawała. Udawała szczęście, które przecież jest oczywiste. Po prostu musi być. Nie pozwalała sobie na chwilę załamania bo chciała być oparciem dla rodziców, bo była dobrze wychowana, bo skoro oni potrafią być szczęśliwi w obliczu tragedii to znaczy że tak po prostu ma być. Myślę, że gdyby nie próbowała na siłę być silna i pozytywna, to np nie doszłoby do kłótni z matką. Właśnie dlatego takie ważne jest żeby w życiu dawać upust różnym emocjom. I to powinno działać od dzieciństwa. Nie możemy ciągle udawać szczęśliwych, kryć się za tą maską, a w środku być rozdartym i krwawić. Czasem sama też łapie się na tym że za pozorami szczęśliwości kryje ból. Nie pozwalam sobie na pokazywanie "złych" emocji z różnych powodów - bo nie chce się rozbeczeć, bo nie chce robić "cyrku", nie chce by o mnie mówiono ze współczuciem lub obgadywano prześmiewczo, lub żeby pokazać, że jestem przecież taka silna. I to się tak kumuluje, kumuluje, aż wybucham i potem i tak wszyscy mają mnie za niezrównoważoną emocjonalnie wariatkę... A najgorsze jest to, że sami uczymy tego nasze dzieci. Z miłości i troski nie pokazujemy tych z pozoru złych emocji, strachu, smutku, bólu, złości itd., po to by je chronić. A później wyrastają na wiecznych pozornych optymistów, którzy, gdy ich balon szczęśliwości pęknie, popadają w marazm, wypalenie, niemoc, skrajnie depresję. A może gdybyśmy otwarcie mówili o uczuciach, i że wszystkie są normalne, w zależności od sytuacji, gdybyśmy im samym pozwalali na ekspresyjne okazywanie emocji, bylibyśmy paradoksalnie silniejsi, zahartowani? Jest taki mem: pies siedzi na krześle w pokoju w którym szaleje pożar i mówi "it's fine". To my. Dorośli. To January, mówiąca całe życie "it's fine" a nawet "it's great!". Zamiast po prostu przyznać, że czasem nie jest fine.

I jeszcze jedna rzecz, odnośnie prozy kobiecej. Ta książka to trochę jak manifest autorki przed jawną, może nie tyle dyskryminacją, ile szufladkowaniem prozy kobiecej konkretnego gatunku jako mniej wartościowej, aniżeli prozy napisanej przez faceta. Bo w rzeczywistości, kto czyta romanse czy tam nawet inne gatunki przypisane do prozy kobiecej? Głównie kobiety. I nie powinno mieć się o to większych pretensji. Mężczyźni piszą zdaje się bardziej uniwersalnie bo, uwaga moje drogie, kobiety są bardziej uniwersalne. Nam nie przeszkadza czy w książce jest Marek czy Marta, dla nas ciekawa jest opisana historia. My czytamy wszystko. To faceci często są po prostu ukierunkowani monotematycznie. Nie potrafią przestawić się w lekturze na postać kobiecą, podczas gdy nam, kobietom, męski główny bohater nie sprawia najmniejszego problemu. Mogłybyśmy przeczytać książkę nawet z perspektywy chomika. Autorka napisała, że January świadomie wyeliminowała połowę potencjalnych czytelników pisząc prozę kobiecą, ale tego się nie wstydzi, tylko wkurza ją to, że uważa się że taka proza jest mniej wartościowa. A to nie prawda. Ktoś kiedyś napisał, że w dobie tak słabego czytelnictwa, plusem jest ze ludzie w ogóle czytają cokolwiek. Nie do końca się z tym zgadzam. Myślę, że jakość czytanej książki jest również bardzo ważna, co nie oznacza, że trzeba od razu czytać Tołstoja albo Freuda. Co więcej, nie powinno się deprymować w żaden sposób literatury kobiecej, wręcz przeciwnie, sama często podkreślam, że jest wiele książek, które powinny być przeczytane przez mężczyzn. Pozwoliło by im inaczej spojrzeć na świat. Lepiej zrozumieć pewne aspekty życia codziennego z kobietą. Uwrażliwić się na niektóre sprawy, otworzyć się. Mój mąż, facet z krwi i kości, chodzący testosteron, nie chce ze mną rozmawiać o małych problemach jakie trawią nasz związek. Terapia małżeńska? A co to i po co to? Może gdyby sięgną po dobrą prozę kobiecą, cholera nawet po "Małe kobietki", zastąpiło by to wszelkie rozmowy, a otworzyło by mu oczy i umysł na pewne sprawy? Trzeba tylko chcieć. Tylko gorzej jak się nie chce...

A tak poza tym, to fajna ta książka. Polecam z czystym sercem.

p.s. Dziękuję Pani Angelice prowadzącej grupę Książki z wyobraźnią na FB za wyróżnienie i otrzymaną książkę. Dziękuję, że ją dostałam, otworzyła mi oczy i nauczyła pokory. Nie tego się spodziewałam i szczerze powiedziawszy nie wiem czy sięgnęłabym po tę książkę sama. Dziękuję jeszcze raz! 

"Myszy i ludzie" John Steinbeck


Chciałabym wam dzisiaj opowiedzieć o wyjątkowej książce. Wyjątkowej, gdyż z jednej strony jest niesamowicie prosta, a z drugiej w tej prostocie kryje się wiele cennych przesłań dla czytelnika, ukrytych metafor i problemów społeczno-egzystencjalnych. I mimo, że rzecz dzieje się w I połowie XX wieku, zawarte wnioski moralizatorskie można przełożyć na czasy współczesne. Wnioski, które sami wyciągamy, należy zaznaczyć. Tu nic nie jest napisane wprost.

Myszy i ludzie” opowiada historię dwóch robotników sezonowych, wędrujących razem od farmy do farmy i szukających pracy. Ich głównym celem jest zdobycie wystarczającej liczby pieniędzy aby kupić i dla siebie małą farmę z kawalątkiem ziemi, gdzie będą mogli hodować króliki i po prostu żyć w spokoju. George i Lenny przyjaźnią się już od dawna. Ich przyjaźń jest bardzo specyficzna, gdyż w zasadzie George opiekuje się Lennym ze względu na jego niepełnosprawność umysłową. Lenny jest jak duże i bardzo silne dziecko. Chce otaczać się miłymi, miękkimi rzeczami, ale z racji swojej siły, często jego kontakt z tymi miękkimi rzeczami, źle się dla tych rzeczy kończy. Przez to też George musi mieć go stale na oku.

Po długiej wędrówce trafiają na farmę Państwa Curley. George stara się ukryć przez właścicielem niepełnosprawność Lenniego, co mu nawet z początku wychodzi. Na farmie pracuje poza nimi jeszcze kilku innych mężczyzn, a między nimi jest starzec Candy, który w trakcie prac stracił rękę i przebywa na farmie w zasadzie na łasce właścicieli, oraz czarnoskóry Crocks, który też już niejedno przeszedł i nie ma już ani marzeń ani złudzeń, że jego los kiedykolwiek się odmieni. Ciekawymi postaciami są również młody Pan Curley i jego żona, określana w książce po prostu jako żona Curleya, nie znamy jej imienia. Jest ona najprawdopodobniej jedyną kobietą na farmie, w dodatku piękną, a jednocześnie naiwną, lubiącą towarzystwo mężczyzn i stale nieumiejętnie ich adorującą. Młody Curley natomiast, gdyby nie to, że jest synem właściciela, więc można powiedzieć, jest zdecydowanie wyżej w hierarchii społecznej niż jego pracownicy, byłby zupełnie nikim... Jest zakompleksionym (z góry przepraszam za wyrażenie) gnojkiem, który odreagowuje swoje niedowartościowanie na pracownikach. Mieszanka wybuchowa. Nietrudno się domyślić, że w takim towarzystwie Lenny może szybko wpaść w tarapaty. I tak też się dzieje, ale o tym już musicie przeczytać sami. Mam nadzieję, że tym krótkim opisem fabuły was do tego zachęciłam.

Ok, teraz analiza. Książka jest ciężka do jednoznacznej interpretacji. To rodzaj powieści z morałem, taka bajka dla dorosłych, ze względu na duży realizm sytuacji i dramatyczne zakończenie. Moim zdaniem właśnie tak to powinno być odbierane, jako opowieść z morałem. W czymś tak oszczędnym zawarte zostało bardzo dużo prawd o człowieku - że generalizujemy, że żyjemy uprzedzeniami do innych, ale też marzeniami, nawet jeśli zdajemy sobie sprawę, że są one utopijne. Często jesteśmy niedowartościowani, mamy niską samoocenę, jesteśmy szujami i jednocześnie dobrymi ludźmi. Łakniemy obecności drugiego człowieka, co było dobitnie widać na przykładzie żony Curleya i starego Crocksa. Dwie skrajnie różne osoby, a w podobnej sytuacji - samotni. Nie wierzę, że żona Curleya była tylko i wyłącznie puszczalską dziwką. Myślę, że była młodą naiwną osobą, której można było wcisnąć każdy kit, która była wychowywana w konserwatywnej rodzinie (mamy rok 1937) i chciała się z niej jak najszybciej wyrwać. Była takim dzieckiem jak Lenny. I była taka jak Crocks. Samotna na tej farmie. Szukała zainteresowania. W dość obcesowy sposób. Współczujemy jej, bo teraz kobiety żyją już całkiem inaczej. Nie są niczyją własnością i jeśli chcą się rozwijać to to robią, nie muszą już nikogo pytać o pozwolenie. Sytuacji Crocksa nie trzeba nawet tłumaczyć, jako czarnoskóry miał małe szanse na normalne egzystowanie w tamtym czasie, inne niż służalcze. I też szuka zainteresowania drugą osobą. Gdy Lenny przyszedł do jego samotni w pierwszej chwili bardzo się zdenerwował, ale w gruncie rzeczy ucieszył się, że ktoś chce z nim porozmawiać, poświęcić mu trochę swojego czasu i to bezinteresownie. A potem spotykają się twarzą w twarz, Crocks i żona Curleya i nie potrafią się zrozumieć. Taki paradoks.

Podstawą tej powieści są przyjaźń i marzenia. Przyjaźń ponad ograniczeniami, przyjaźń z troski, z obowiązku, poświęcenie dla tej przyjaźni – przecież Georgowi było by łatwiej bez Lenniego, a jednak przy nim trwa. Mimo, że go irytuje i ma przez niego same problemy.

I marzenia. Marzenia człowieka by w trudnej sytuacji życiowej móc zapewnić sobie chociaż minimum egzystencjalne. Marzenia o lepszej przyszłości, czasem naiwne, trudne do realizacji, ale dające nam siłę na przetrwanie. Ile energii i optymizmu nagle znalazło się w starym, bezrękim Candy, kiedy George zgodził się by przyłączył się do ich wspólnego oszczędzania na własną farmę, gdy zgodził się by Candy mógł z nimi na niej zamieszkać. Wystarczył promyk nadziei na zmianę swojego losu, by człowiek zupełnie inaczej zaczął postrzegać otaczający go świat. Każdy z nas chwyta się takich promyków w swoim życiu, nawet jeśli się do tego nie przyznajemy, żyjemy marzeniami.

Jak te myszki, robimy wszystko by przeżyć. Jak ludzie – marzymy.

"Król" Szczepan Twardoch


I cóż ja mam tu napisać. Po przeczytaniu tej książki mam tylko mętlik w głowie. Nie wiem, uznać tę książkę za bardzo dobrą czy raczej przeciętną? Opowiem wam o niej i sami oceńcie.

"Król" to powieść czysto gangsterska, osadzona w latach 30 XX wieku. Akcja toczy się dwa lata przed wybuchem IIWW. Głównym bohaterem jest Jakub Szapiro, żyd chociaż słabo wierzący, bokser, prawa ręka głównego mafiozy Kaplicy, działającego przede wszystkim w dzielnicach żydowskich. Z polecenia Kaplicy, wraz z kompanami, ściąga haracze, zastrasza, morduje itd... Kaplica i pozostali często goszczą w luksusowym (jak na tamte czasy) burdelu, który prowadzi była dziewczyna Szapiry, Ryfka. Szapiro marzy po cichu by zostać kiedyś Królem, tzn. zająć miejsce Kaplicy, co też zresztą sam Kaplica mu przyobiecuje. Niestety co raz większa niechęć Polaków do Żydów, zwłaszcza skrajnych narodowców, sprawia że rodzina Jakuba raz po raz zaczyna namawiać go do ucieczki do Jerozolimy. Znamy doskonale historię tamtych czasów, to mogła być najlepsza ich decyzja, ale czy Szapiro da się namówić? Czy porzuci Kaplicę i swoje królestwo?

Można powiedzieć, że w zasadzie głównym wątkiem powieści jest odpowiedź na pytanie czy Szapiro w końcu wyjedzie do Jerozolimy czy nie. Po drodze mamy dobrze zarysowany obraz Warszawy, ówczesnych stosunków społecznych, walk gangsterskich, trochę polityki i bardzo dużo przemyśleń Szapiry. Przemyśleń egzystencjalnych, kim jest, kim się czuje i co myśli o postępowaniu innych. Jawi nam się obraz gangstera, który w gruncie rzeczy jest dobrym człowiekiem i nawet honorowym. Autor przedstawia Jakuba Szapirę jako przystojnego, eleganckiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, który zdecydowanie podoba się kobietom. I nam poprzez książkę też zaczyna on się podobać. Chcielibyśmy wręcz, żeby udało mu się zdążyć uciec, a niech mu się wiedzie, z Bogiem Jakubie. Tylko czy to mu się uda...

Król” to ciekawa i nawet wciągająca książka, tylko jak dla mnie trochę o niczym. Czy dowiedziałam się z niej czegoś nowego? Niespecjalnie. Czy opowiedziana historia była jakoś szczególnie porywająca? Też nie bardzo. Czy zszokowało mnie to jak Autor przedstawił relacje pomiędzy polakami a żydami? Trudno tu mówić o szoku, w każdym narodzie trafiają się grupy społeczne nienawidzące innych grup i podatne na propagandę w tym wypadku Hitlera. Pojęcie nazizmu czy ugrupowania skrajnie narodowościowe to nie jest domena tylko i wyłącznie Niemców. To samo działo i dzieje się do tej pory w zasadzie wszędzie, nawet w Izraelu. Rolą świadomego człowieka, niezależnie od narodowości jest nie dawać przyzwolenia na prześladowanie i stygmatyzację jednych przez drugich. Nie ma usprawiedliwienia dla takich działań.

Reasumując. Czytałam jakiś czas wcześniej książkę Pana Twardocha pod tyt. „Drach” i bardzo mi się podobała. Ta metafizyka i naturalizm mnie powaliły. Oczywiście, nie spodziewałam się, że „Król” będzie podobny, ale liczyłam chyba na coś innego. Lepszego, niż to co miałam w ręce ostatecznie. W sali od 1 do 10 daję 6,5. Drugą częścią „Króla” jest „Królestwo” i mam ochotę je przeczytać z ciekawości. Zobaczymy, czy spodoba mi się bardziej. Oby nie mniej.

Chcę dodać jeszcze króciutko, że mimo wszystko będę w dalszym ciągu czytać książki Pana Szczepana. Może w tym wypadku nie pieję z zachwytu, ale jego książki mają zdecydowanie to coś co przyciąga jak magnes. Jakaś taka niewidzialna siła, że już już chcesz odłożyć książkę na półkę, a mimo to nie potrafisz. I taki jest „Król” i Jakub Szapiro. Niby chce, a nie potrafi...