piątek, 27 października 2023

"Schronisko, które przetrwało" Sławek Gortych

Byłam zachwycona „Schroniskiem, które przestało istnieć” Pana Sławka Gortycha, ale to co ten młody Autor zaprezentował w tej książce, wbiło mnie w fotel. Niesamowity talent, świetne pióro i ta historia, to połączenie faktów z fikcją – mistrzowskie wykonanie! Dodatkowo, tak w tej jak i poprzedniej książce, z jej kart przebija miłość do Karkonoszy Pana Sławka i to czuć na każdej stronie, w każdej wspomince. Wierne oddanie rzeczywistego krajobrazu, szlaków, schronisk bardzo punktuje in plus dla Autora. Czytając tę książkę miałam ochotę rzucić wszystko, spakować się i wyjechać właśnie w Karkonosze. Wędrować po szlakach śladami bohaterów, odwiedzić wszystkie wspomniane schroniska, zobaczyć te piękne zachody słońca i zmoknąć w deszczu, bo nawet ta paskudna smętna pogoda, zobrazowana słowami Pana Gortycha, nie zdołałaby zniechęcić mnie od wędrówki.

Schronisko Odrodzenie. Justyna Skała, kierowniczka schroniska, w wielkim wzburzeniu po sprzeczce z matką, przerywa swój długo odkładany urlop i wraca niezapowiedziana do swojego najbliższego sercu domu, czyli do Odrodzenia. Na miejscu zastaje zupełnie puste schronisko... No, może poza złodziejami w garażu, którzy usilnie próbują skuć jedną ze ścian, by dostać się do starego szybu towarowego. Spłoszeni przez Justynę porzucają swoją robotę, co nie oznacza, że Justyna może o wszystkim zapomnieć. Zaintrygowana, co też ciekawego może znajdować się w szybie, postanawia sama odkryć tajemnicę. Uzyskane informacje prowadzą ją do znanego czytelnikowi już Karla Hankego i będą dla niej śmiertelnym zagrożeniem. Czy Hanke zdołał zbiec po wojnie? Co z Odrodzeniem wspólnego miało Hitlerjugend i powojenna niemiecka partyzantka? Czytajcie, a się dowiecie...

Myślałam, że Pan Gortych mnie już niczym nie zaskoczy, a tu proszę. Jeszcze więcej akcji, jeszcze więcej tajemnic. I znowu połączenie wszystkich wątków w całość, historii tej prawdziwej i fikcji, wykonane po mistrzowsku. Niesamowita wyobraźnia i wiedza Autora, ale też dobre lekkie pióro, sprawiają, że trudno oddzielić od siebie te fikcję i fakt. We wszystko co zawarte w książce można z łatwością uwierzyć, że miało miejsce faktycznie. Bardzo fajnie, że na końcu książki Autor obszernie wyjaśnia, skąd pomysł na zamach na pociąg, którzy bohaterowie są autentyczni, którzy fikcyjni, aczkolwiek w prawdziwych wydarzeniach. Naprawdę dobra książka. Czytając nie mogłam usiedzieć na miejscu. Zachowywałam się jak mała dziewczynka, lata temu, gdy oglądała z rodzicami jakiś film sensacyjny w tv i gdy była akcja to skakałam ciągle „fotel – ziemia”. Teraz może nie skakałam (oj, moje stare kości i stawy), ale na pewno wiele razy zmieniłam pozycję na fotelu... ;D

Gdyby się uprzeć, można by było przeczytać „Schronisko, które przetrwało” bez czytania „Schroniska, które przestało istnieć”, ale nie radzę, ponieważ w książce jest wiele nawiązań do poprzedniej części, są wspólni bohaterowie, no i Karl Hanke, główny winowajca wszystkiego złego.

W przygotowaniu jest kolejna część kryminału ze schroniskiem w tytule i trochę się jej obawiam, być może bezpodstawnie, ale boje się, że „Schroniskiem, które przetrwało” Pan Sławek tak wysoko sobie podniósł poprzeczkę, że trzecia część już nas niczym nie zaskoczy. Obym się myliła!

Panie Sławku powodzenia!

A „Schronisko, które przetrwało” ma ode mnie 10/10!

 

"Schronisko, które przestało istnieć" Sławek Gortych

Uwielbiam nasze polskie góry, właściwie każde, chociaż największym uczuciem pałam do tych wysokich, jak Tatry czy Karkonosze. Wędrując szlakami czuję respekt do natury, czuję pod stopami jej siłę i nieobliczalność. Wiem, że gdyby chciała, a ja okazałabym się lekkomyślna, zmiotłaby mnie na proch.

Karkonosze zdobyły moje serce od momentu gdy zaczęliśmy rok rocznie jeździć do Szklarskiej Poręby, a stamtąd do Lwówka Śląskiego lub Lubania na festiwale mineralogiczne. Góry zawsze zostawialiśmy sobie jako wisienkę na torcie po zakończonym festiwalu. Więc kiedy polecono mi książkę Sławka Gortycha, jako świetny kryminał, którego akcja dzieje się w karkonoskich schroniskach i na karkonoskich szlakach, sięgnęłam po nią od razu. I wiecie co? Słów mi zabrakło, czytajcie dalej wpis...

„Schronisko, które przestało istnieć” to bardzo dobrze napisany kryminał z historią w tle. A jaka historia nasuwa nam się kiedy mówimy o Dolnym Śląsku i Karkonoszach? Historia II Wojny Światowej, rzecz jasna.

Ostatnie dni wojny. Do położonej niedaleko Jeleniej Góry willi niemieckiego Noblisty Gerharta Hauptmanna, zmierza poddenerwowany Sturmbannfuhrer Twierdzy Breslau, Karl Hanke. Chce on „poprosić” noblistę o przechowanie dla niego cennej skrzyni, której zwartość ma pomóc mu rozpocząć nowe życie gdy już cała zawierucha wojenna się uspokoi. Hauptmann niespecjalnie rad, prosi o pomoc w ukryciu skrzyni swojego przyjaciela, właściciela schroniska Nad Śnieżnymi Kotłami. Niespełna 60 lat później schronisko przejmuje po swoim tragicznie zmarłym wujku, Maksymilian, młody dentysta z Wrocławia, który już od pierwszego dnia pobytu w schronisku przeczuwa, że śmierć wujka nie była wcale przypadkowa i kryje się za tym większa tajemnica.

Książka jest rewelacyjna. Historia ukrycia, a właściwie zaginięcia skrzyni, została bardzo zmyślnie wpleciona i w historię schroniska Nad Śnieżnymi Kotłami i schroniska Księcia Henryka i schroniska Szrenica. Bardzo dobrze poprowadzony wątek kryminalny, jak i ten obyczajowy. Śmiem twierdzić, że to jeden z lepszych kryminałów jakie przyszło mi czytać i tu mówimy o tych tradycyjnych kryminałach z intrygą i wielopoziomową zagadką w tle. Tu trup nie ściele się gęsto, nie musi, bo mimo to akcja goni akcję, praktycznie nie ma zbyt wielu chwil na wytchnienie, tu ciągle się coś dzieje. Bardzo inteligentne rozegrania sytuacji. Przyjemnie czytało mi się tę książkę, wręcz z wypiekami na twarzy przewracałam kolejne strony. Każdemu polecam!

Moja ocena 8/10

 

"Poza królestwo" Yaa Gyasi


Dziś opowiem wam o kolejnej książce przeczytanej w ramach cyklicznych spotkań Stronniczego Klubu Książki, jakie mają miejsce w lokalnej księgarni w moim mieście. Pewnie sama nie wybrałabym tej książki, mając przed oczami inne polecane na mojej niekończącej się liście książek must read. Ale teraz ciesze się, ze ją mam na swojej półce, bo w głównej bohaterce znalazłam dobrą koleżankę, której poglądy na życie są zbieżne z moimi, a po zapoznaniu się z jej historią, chciałabym ją po prostu mocno przytulić.

Gifty nie miała łatwego dzieciństwa. Jej rodzice i brat wyemigrowali z Ghany w Afryce do Alabamy w USA, w poszukiwaniu lepszego życia. Gifty urodziła się już w Stanach. Matka Gifty harowała jak wół od rana do wieczora, ojciec w swej wielkiej tęsknocie za ojczyzną, wyjechał z powrotem do Ghany i mimo wielu zapewnień, nie wrócił już do USA, do żony i dzieci. Brat Gifty, którego nazywała w tajemnicy Buzz, po jakimś czasie od wyjazdu taty, popadł w uzależnienie od opioidów. Nie udźwignął ciężaru. Życie uzdolnionej naukowo Gifty kręciło się wokół szkoły, matki, która zachorowała na depresję i religii. Wszystko co dzieje się wokół niej próbuje z początku tłumaczyć sobie wolą Bożą, ułomnością ludzi, stara się zrozumieć usłyszane nauki, ale coś w środku niej buntuje się przeciw tak prostym, a jednocześnie naiwnym i czasem bezmyślnym argumentom porządku świata. Gdy poznajemy Gifty pierwszy raz, jest ona już doktorantką, a jej praca badawcza polega na odkryciu, na przykładzie myszy, ośrodków mózgu, które są odpowiedzialne na uzależnienia. Co sprawia, że jedni uzależniają się od razu od zażycia substancji aktywnej, a inni dopiero po dłuższym czasie. Gifty próbuje za wszelką cenę odpowiedzieć na pytanie, czy jesteśmy w stanie skutecznie leczyć ludzi z uzależnień bądź depresji blokując lub zakłócając działanie pewnych połączeń w mózgu. Jej upór do poznania odpowiedzi na stawiane sobie pytania jest tym większy im bardziej powątpiewa ona w moc sprawczą Boga. Skoro kiedyś modliła się usilnie do Niego, aby uzdrowił jej brata, co niestety nie przyniosło pożądanych rezultatów, stwierdziła, że sama dowie się jak uchronić innych przez niszczącym uzależnieniem.

„Poza Królestwo” zostało napisane trochę jak pamiętnik dorosłej już Gifty – sama nam o sobie i swoim życiu opowiada, cytuje listy, które pisała w dzieciństwie do Boga i dzieli się spostrzeżeniami. Mimo, że Gifty wielokrotnie pisze o sobie, że już dawno przestała się modlić, że nie uczęszcza na spotkania Zgromadzenia, nie pisze listów jak to miała w zwyczaju, to można odnieść wrażenie, że dalej jest osobą wierzącą. Trudno żeby nie, w końcu to w jakim środowisku żyjemy, ma ogromny wpływ na nas samych i nasz światopogląd, nawet jeśli twardo chcemy się od tego odciąć, gdzieś w głębi nas zawsze zostaje to ziarenko przeszłości. Gifty nie odrzuciła wiary do końca, ona po prostu zawiodła się na logice Kościoła, zawiodła się na swoim Zgromadzeniu. Do tego dziwi ją postawa odrzucająca korelację między nauką a religią. Pisze tak: „(...) Moje życie było by zupełnie inne, gdybym dorastała w kościele tej kobiety [przyp. wielebna z innego kościoła], a nie w kościele odrzucającym intelektualizm jako pułapkę świeckiego świata, wymyśloną po to, by podkopywać wiarę.” Polecam doczytać sobie samemu, strona 163 i 164 książki. Generalnie w książce jest wiele takich fragmentów, które dają do myślenia. Nie tylko na temat wiary, ale też rasizmu, feminizmu czy właściwie bardziej walki o uznanie kobiet w świecie nauki oraz uzależnień.

Jak się okazało w trakcie spotkania Klubu Książki, książka takie niby nic, a sprowokowała do bardzo ciekawej dyskusji głównie właśnie na temat wiary i tego czy Bóg w ogóle istnieje. Oczywiście, tyle ile osób, tyle opinii, jedni bardziej radykalni, inni mniej. Tu należy zwrócić również na uwagę, że dyskusja kręciła się głównie wokół samego Boga i wiary, a nie Kościoła, jako instytucji. I skromnie uważam, że to jest fajne. Wychodzi na to, że każdy z nas jest w mniejszym lub większym stopniu antyklerykałem. Zwątpienie w Kościół, nie wyklucza wiary, dokładnie tak jak było u Gifty. I to dotyczy każdego wyznania.

Czy polecam tę książkę? Tak, bo to coś innego, coś niepozornego, bo może odnajdziemy w przemyśleniach Gifty nasze własne przemyślenia. Poszerzymy horyzonty. Czytajcie!

„Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu.” Patrycja Dołowy

Dobrze jest mieć Mamę. Dobrze jest mieć oboje Rodziców, ale jednak, co by nie mówić, do rodzicielki dziecko żywi najwięcej uczuć. To przy niej czuje się bezpieczne, zaopiekowane nawet jeśli mama uważa, że jest tą najgorszą bo dała dziecku na obiad słoiczek zamiast własnej zdrowej zupki. Świat może płonąć, mogą spadać bomby, walić się domy, ale przy matce zawsze tak jakoś raźniej, jakoś tak lepiej się zasypia. Ale co jeśli tej mamy nie ma? Jeśli musiała nas oddać w inne „dobre” ręce właśnie po to byśmy mogli przeżyć? Jeśli sama zginęła, by nas ratować?

„Wrócę, gdy będziesz spała” to reportaż, którego rozdziały są opowieściami dorosłych już Dzieci Holocaustu, czyli osób, które przeszły piekło wojny jako nieletni, a które w pewnym momencie zostały bez mam. U dobrych lub złych ludzi, których mamy oddały życie za ich przeżycie, których mamy przeszły gehennę przez co nie potrafiły okazać głębszych uczuć swoim dzieciom, które tych mam nigdy nie znały, do których nie wróciły, których nigdy więcej nie zobaczyły. Autorka reportażu ukazała historię dzieci w sposób prosty, bez zbędnego patetyzmu. Tych historii nie trzeba ubarwiać, nie trzeba używać wyniosłych słów, by poczuć ten nieukojony żal, smutek i pustkę. Nikt tym dzieciom, które straciły mamę bezpowrotnie, tej mamy nie zastąpi. W ich sercach na zawsze pozostała dziura, która nawet jeśli się zabliźniła, będzie uwierać, gryźć i przeszkadzać.

Ciężko mówić o tak przejmujących książkach, że się podobały. Jak ten smutek wyzierający z kart książki może się podobać. I w drugą stronę, jak może nam się nie podobać książka ukazująca szczerą i bolesną historię IIWW? Tematyka ciężka, ale niestety napisać muszę, że Autorka chyba nie bardzo sobie z nią poradziła. Czegoś mi w tej książce brakowało, czuję ogromny niedosyt po jej przeczytaniu. To takie niepokojące uczucie, myśl nie dająca spokoju, że skoro temat trudny, przejmujący, dla mnie jako matki tym bardziej ciężki do przełknięcia, bo już mam w głowie wszystkie te obrazy, że muszę zostawić swoje kochane dzieci itd., a mimo to nic nie czuję. Ta książka przeleciała przez moją świadomość i nie zostawiła za sobą zupełnie nic. Może jednak źle, że napisana tak prosto i bez patetyzmu...? Coś nie zagrało aż tak bardzo, że nawet pokuszę się o stwierdzenie, że książka powstała tylko dlatego, że wybrany temat jest na czasie i łatwo się sprzeda.

Drugi raz do tej książki nie wrócę i nie polecam jednocześnie, co przykre bo Dzieciom Holocaustu należy się pamięć oraz by należycie opowiedzieć ich historię.

"Ciało huty" Anna Cieplak


Jesteśmy świadkami ogromnego tempa zmian społeczno-gospodarczych na świecie. A w ostatnim trzydziestoleciu te zmiany są tak dynamiczne, że co raz bardziej odczuwam, że nie nadążają za nimi już nie tylko boomerzy czy millenialsi, ale i pokolenie zetek, a pokolenie Alfa to już tym bardziej będzie mieć mętlik w głowie. Łapię się na tym, że nie jestem w stanie w satysfakcjonujący sposób odpowiedzieć mojemu dziecku na niektóre jej pytania, będąc w zgodzie z własnym światopoglądem, który niejednokrotnie mógłby być określony już jako staroświecki. Nie chce też narzucać jej mojego toku myślenia, bo wiem, że mogłoby ją to zamknąć w określonych ramach, a spojrzenie na ten zmieniający się świat wokół nas powinno być szersze. Tu znowu pomocne są książki. Nie tylko te traktujące o wychowywaniu dzieci czy psychologii, ale też zwykła beletrystyka czy reportaże. Starsze książki pokazują, jak bardzo obecny świat różni się od rzeczywistości w nich opisywanej, a najnowsze pozycje ukazują tę stronę człowieka, która dotąd była pomijana, trywializowana czy szkalowana. Nowe utwory uczą wrażliwości ogólno środowiskowej. Niemniej, zawsze tłumaczę córce, że przede wszystkim powinna żyć w zgodzie z własnym sumieniem, nie czynić innym krzywdy i być uczciwą, nie popadać w radykalizm również ten liberalny i przede wszystkim, wierzyć w siłę własnego umysłu, samodzielnie wyciągać wnioski, nie być jak ta chorągiewka na wietrze.

Jak to się wszystko ma do książki „Ciało Huty” Anny Cieplak, o której chciałam napisać co nieco? A no właśnie tak, że w książce bardzo dobrze została przedstawiona ta zmiana pokoleniowa, na przykładzie osób związanych z Hutą Katowice. „Ciało Huty” to dość ciekawa powieść, w której poznajemy losy dwóch młodych kobiet Uli i Ewy, które związane z Hutą Katowice były już od momentu rozpoczęcia jej budowy w 1972 roku, aż do przejęcia jej przez Arcelor Mittal na początku lat dwutysięcznych. Każdej z nich życie inaczej się ułożyło bo i każda była inna. Miały różne priorytety, inny charakter, pochodziły z różnych środowisk, ale łączyło je jedno – miłość do Huty, poczucie, że robi się w życiu coś ważnego, duma, że pracuje się w Hucie. Były ciałem tej Huty. Wiadomo, był to głęboki PRL, więc patrząc na to z obecnej perspektywy ludzi, którzy raczej przyzwyczajeni są do niejednokrotnej zmiany pracodawcy w całej swojej karierze zawodowej, powiemy, że ich poczucie, napiszę nawet, wyższości nad innymi, wynikało z komunistycznej propagandy wciskanej każdemu robotnikowi w tamtym czasie. „Robisz coś wielkiego, Naród jest z Ciebie dumny” itd., itp. To nie było do końca też takie złe, w końcu motywowano ludzi do pracy, aczkolwiek trąci naiwnością proletariatu. No cóż, takie były czasy. Teraz mamy inne. Jakkolwiek, czytając pierwsze rozdziały książki, doskonale wiedziałam co czują bohaterki, bo od razu przypomniałam sobie swoją pierwszą pracę i efekt końcowy projektu, nad którym pracowałam. Do tej pory mijając ów budynek jestem z siebie dumna, że przyłożyłam rękę do jego powstania.

Wracając natomiast do książki, przedstawiona przez Annę Cieplak historia była dobra, ale nie na tyle, żebym chciała kiedykolwiek do niej wrócić. Bardzo raziły mnie, jako Ślązaczki, wtłaczane jak gdyby na siłę zwroty w języku śląskim, nie wszystkie napisane poprawnie. Topornie się to czytało. Historia Uli, Ewy i ich dzieci taka ciut bez polotu, zwyczajna, czasem głupia. Być może tak miało być. W końcu jakie jest życie zwykłego szarego człowieka? Rodzimy się, uczymy, pracujemy, wychowujemy własne dzieci. W sumie właśnie z pracą jesteśmy najbardziej związani, to ta praca jest dla nas przygodą każdego dnia, o niej głównie rozmawiamy ze znajomymi. Gdy czytałam „Ciało Huty” w głowie miałam te stare książki pisane w czasach PRL, czasami na zamówienie władz, właśnie o zwykłym acz dzielnym i bardzo pracowitym robotniku, który odważnie stawia czoła przeciwnościom losu i wrogom narodu w procesie budowania silnej Polski poprzez realizowanie planu pięcioletniego itd., itp. Taka literatura miała chyba nawet swoją nazwę. No źle mi się to czytało.

Niestety jest to jedna z najsłabszych książek przeczytanych przeze mnie w tym roku i dam jej jedynie, albo aż, 5 gwiazdek na 10. Przykro mi Pani Aniu, tą książką mnie Pani niestety nie ujęła.

"Od Katowic idzie Słońce" Anna Malinowska

Im więcej czytam, tym mniej wiem. To taki paradoks czytelniczy. Aczkolwiek czy tylko czytelniczy? Studiując czułam to samo, im więcej wiedziałam, tym mniej wiedziałam. Zadawałam kolejne pytania, drążyłam temat i gdy tylko udawało mi się dowiedzieć czegoś nowego, od razu pojawiała się następna „zagwozdka”. A co jeśli, a gdyby, jak i dlaczego... Żałuję, że nie prowadzę badań naukowych. Odbiegam od głównego tematu, urok blogów - pamiętników internetowych.

Kiedyś myślałam, że mam całkiem przyzwoitą wiedzę o regionie w którym mieszkam, o swojej tożsamości, jednak ostatnie książki które przeczytałam na ten temat skutecznie udowodniły mi jak bardzo się mylę, jak mało wiem... A już na wstępie dodam, że polecam bardzo tę konkretną!

„Od Katowic idzie Słońce” autorstwa Anny Malinowskiej to bardzo dobry reportaż o powstaniu i historii miasta Katowice. Należy zauważyć, że reportaż pisany z perspektywy historii ludzi zamieszkujących Katowice lub związanych w jakiś sposób z tym miastem.

W końcu miasta tworzą ludzie. Bez ludzi miasto to tylko budynki, bez ludzi miasto nie powstanie. Każdy mieszkaniec miasta jest jak czerwona krwinka krwi w układzie krwionośnym. Potrzeba ich miliony, a każda jedna jest nośnikiem tlenu bez którego organizm po prostu się dusi. Tak i mieszkańców miast może być tysiące po miliony, a każdy z nich niesie swoją historię. Mieszkańcy miast i miasta żyją razem w swoistej symbiozie, bo to ludzie tworzą i kształtują miasta, ale i miasto kształtuje ludzi. I to stwierdzenie jest kwintesencją tej książki.

Autorka w ciekawy sposób, przez pryzmat ludzkich historii, przedstawia historię Katowic, a skupia się głównie na Śródmieściu i dzielnicach Nikiszowiec, Giszowiec i Szopienice. Troszkę po macoszemu traktuje pozostałe, ale skoro taki był zamysł Autorki, nie nam wnikać. Niemniej, to co w niej znajdujemy, a raczej czego się dowiadujemy, jest iście zajmujące. Od Katowic idzie Słońce – na pewno kiedyś, bo to Katowice były, od momentu nadania im praw miejskich, najprężniej rozwijająca się jednostką w regionie. A teraz? Czasy już ciut uległy zmianie, teraz nie mówimy już o jednostce, tylko o metropolii.

Pani Malinowska opisuje miejsca i drogi, które znam, opowiada o ludziach, których znam, a niektóre anegdotki słyszałam już nawet kiedyś od mojej babci. Aż wstyd, że nigdy jeszcze nie odwiedziłam słynnego Nikiszowca. Po przeczytaniu tego reportażu nabrałam ochoty na wędrówkę śladami opowiedzianych historii. Muszę poszukać czy znajdę podobne książki też o innych miastach w regionie. Spacer z książką, to brzmi ciekawie :)

Bardzo przyjemnie czytało mi się „Od Katowic idzie Słońce”, każdy rozdział jest niezmiernie wciągający, no mnie ta książka po prostu ujęła. Ujęła prostotą, szczerością, powaliła ogromem informacji, czasem śmieszyła, czasem oburzyła i znów, pomogła się odnaleźć. Utożsamić się z regionem, przeprosić ze swoją śląskością. Jedyne co tutaj mi nie zagrało to sporadyczne wtrącanie śląskich zwrotów. Odniosłam wrażenie, że Autorka nie do końca potrafi posługiwać się językiem śląskim, tak gdyby pisała po śląsku na siłę. Było to dość irytujące. Natomiast merytorycznie bardzo dobra książka. Polecam wszystkim, bez wyjątku!

środa, 11 października 2023

"Święto ognia" Jakub Małecki

Ostatnio popadłam w lekki obłęd. A wszystko zaczęło się od spotkań w Klubie książki. Od zawsze byłam miłośniczką książek, ale to co dzieje się ze mną ostatnio... Czasem myślę, że powinnam się leczyć, że to już powoli przekracza granice zdrowego rozsądku. Zmywam naczynia – myślę o książkach, odkurzam – myślę o książkach, opiekuję się dziećmi – myślę o książkach. Stosik książek na moim stoliku nocnym kiedyś się przewróci i mnie zabije. Boję się starości, boje się, że oślepnę i/lub ogłuchnę i nie będę mogła czytać książek, czy tam słuchać audiobooków. Póki co wszyscy się z tego śmieją, no może poza moim mężem i rodzicami, którzy już teraz zaczynają pukać się w czoło, gdy widzą mnie z książką. Ale co mam na to poradzić? Czuje się nieswojo, a wręcz odczuwam niepokój kiedy wiem, że nie będę mieć czasu przeczytać choć rozdziału, kiedy książka wciąga, a ja muszę zaspokoić potrzeby rodziny, ugotować obiad, albo po prostu iść spać. A najbardziej nienawidzę dołków, zastojów czytelniczych, kiedy patrze na półki wypełnione książkami, ale nie potrafię sięgnąć po którąkolwiek i zacząć czytać...


Wiecie co ostatnio przeczytałam? „Święto ognia” Jakuba Małeckiego i zauroczyłam mnie ta książka. Zauroczyła prostotą. To taka książka dla każdego, napisana prostym językiem, o życiu, które jest jednocześnie łatwe i skomplikowane. O radościach z rzeczy błahych, o ograniczeniach i łamaniu barier.

Poznajcie dwudziestojednoletnią Anastazję, jej starszą siostrę Łucję oraz ich ojca Leopolda. Tych troje stanowi kochającą i bardzo wspierającą się rodzinę. Los okrutnie ich doświadczył pozbawiając Anastazję możliwości korzystania w pełni ze swojego ciała, za to obdarzył ją umiejętnością patrzenia. Patrzenia w głąb człowieka i przez człowieka. Łucja zaś, widząc jaką barierę dla pełni życia stanowi ciało Anastazji, podświadomie lub nie, próbuje łamać bariery własnego sprawnego ciała, dążąc do absolutnego ideału. Z pozoru szczęśliwą i jako tako radzącą sobie rodzinę trawi ból, niewyjaśnione zniknięcie i tajemnica, której ujawnienie pomogłoby uporać się z wewnętrznymi strachami. Potworami zżerającymi od środka, pozbawiającymi radości życia i sprawiającymi, że nawet najbliżsi stają się obcy.

Cudnie to Pan Jakub napisał. Rozdziały, w których główną bohaterką jest Anastazja napisane takim banalnym językiem, ciut dziecinnie, naiwnie, na wskroś szczerze i tak prawdziwie. Dawno temu miałam dwie koleżanki w szkole podstawowej z porażeniem mózgowym, były niesamowite, na swój sposób energiczne, pełne życia, mówiły co myślały i udowadniały każdemu, że mimo ograniczeń, radzą sobie. Widziałam w Anastazji je obie. I tak bardzo kibicowałam Łucji. Rozdziały poświęcone jej zmaganiom by zostać upragnioną solistką baletową czytałam jednym tchem. To było naprawdę ekscytujące, a tak prosto napisane. Może o to właśnie chodziło Autorowi? Żebyśmy się ekscytowali banałami, tak jak to robiła Anastazja?

Wzruszyłam się przy lekturze tej książki. Mimo, iż temat w niej zawarty nie jest łatwy, czytając ją nie odczułam przygnębienia. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że to była bardzo przyjemna lektura. Pan Małecki pokazał, że mimo nieszczęść, trudności, czy rutyny, doświadczamy też radości, zakochujemy się, spotykamy dobrych ludzi, którzy często są dla nas oparciem. Całe życie uczymy się żyć i czerpać ile się da z tego życia. Czasem nawet mimo ograniczeń.

Powieść Pana Małeckiego ma w sobie to coś, co z nami zostaje na dłużej. Patrzę na tę książkę, mam ja przed sobą i mimo, że przecież przeczytałam ją kilka dni temu, mam ochotę znów do niej sięgnąć. A potem znów i jeszcze raz i kolejny...

W moim umyślę, czuję to, mam teraz tornado uczuć, huragan myśli na sekundę i chciałabym je bardzo przelać na papier. Chciałabym z całej mocy zachęcić do tej książki, do jej przeczytania, ale jak widać pisarz ze mnie marny, bo jak już przyszło co do czego, to nie potrafię wyłowić odpowiednich słów w tym huraganie, które najlepiej opisały by co czuję po przeczytaniu „Święta ognia”. Autor uwiódł mnie i historią i stylem w jakim ją przedstawił. Już jestem jego...

Polecam!

 

"Miedziaki" Colson Whitehead


Oj lubię takie książki. Takie, z których można się czegoś ciekawego dowiedzieć, które dają do myślenia, które zostają z nami na dłużej, które wstrząsają i których treść ma głębsze przesłanie. Taką książką jest "Miedziaki" Colsona Whiteheada. 

"Miedziaki" to trudna książka opowiadająca historię czarnego nastolatka Elwooda (rzecz dzieje się w latach 60' ub. wieku), bezpodstawnie osadzonego w poprawczaku zwanym potocznie Miedziakiem. W Miedziaku kary odbywają i biali i czarni, a warunki odsiadki są zatrważająco okrutne. Chłopcy są bici, wykorzystywani, karani na wszelkie możliwe sposoby, szykanowani, zastraszani itd, itp. Gdy po kilku latach od zamknięcia poprawczaka, archeolodzy natrafiają na nieoznakowane mogiły nieopodal oficjalnego cmentarza placówki, na światło dzienne wychodzi prawda o Miedziaku i o tym co ostatecznie stało się z Elwoodem.

Książka, z punktu widzenia światopoglądowego, bardzo ważna. Ukazuje trudną historię USA, z którą wg mnie, jak do tej pory, Amerykanie do końca sobie nie radzą. Teoretycznie to z ich strony wychodzą ruchy typu "Black Lives Matter", ale nie musiały by wychodzić, gdyby nie było tam tyłu przypadków rasizmu. Stąd też rozumiem nagroda Pulitzera dla Autora.

Niemniej, oceniając same walory czytelnicze, książka mnie ciut zawiodła. Być może liczyłam na wymowniejsze przedstawienie okrutnego życia osadzonych w Miedziaku, bardziej sugestywne niż tylko nazwa miejsca np. Zaułek Kochanków. Historia Elwooda została trochę spłaszczona. Autor nie zagrał na emocjach czytelnika, co powinno być oczywiste biorąc pod uwagę dramatyzm ostatniego rozdziału. Nie tyle miałam nadzieję, że uronię łzę, ile byłam przekonana, iż tak właśnie będzie - a tu nic.
Generalnie do opisu okrucieństw jestem, jako tako, przyzwyczajona, ponieważ czytam dużo literatury obozowej, dlatego najbardziej w "Miedziakach" poruszyła i oburzyła mnie głównie kwestia niesprawiedliwego wyroku skazującego Elwooda na pobyt w Miedziaku. O tym jednym nie potrafię przestać myśleć i myśl ta do tej pory wywołuje u mnie wściekłość. Rasizm jest główną przyczyną wszelkiego zła jakie spotyka Elwooda, który mógł być cennym nabytkiem społeczeństwa, gdyby tylko dano mu szansę, na którą zasługiwał. Niestety, gdzieś z tyłu głowy czuję, że i do tej pory przypadki takie jak głównego bohatera, jeszcze się w Stanach zdarzają. 

Ostatecznie, przez wzgląd na tematykę poruszaną w książce i przekazaną przez to wiedzę, powieść ma u mnie ocenę 8/10 i uważam, że to naprawdę bardzo dużo. Warto sięgnąć po tę książkę, myślę, że każdy wyciągnie z niej coś innego.

"27 śmierci Toby'ego Obeda" Joanna Gierak-Onoszko


Ta recenzja nie będzie długa, bo są książki, które takowej nie potrzebują. Czasem po prostu brakuje odpowiednich słów i wystarczyło by napisać – MUSISZ TO PRZECZYTAĆ, PO PROSTU MUSISZ.

Zawsze zastanawiałam się co czyni ludzi okrutnymi. Dlaczego z taką lubością pastwimy się nad innymi, nie ważne czy to drugi człowiek czy zwierzę. Mamy to gdzieś zapisane w genach? Przecież właśnie to podobno odróżnia nas od zwierząt, że potrafimy myśleć i analizować. Dlaczego zatem jest w nas tyle jadu, zawiści, dlaczego podnieca nas czynienie zła? A później za to zło nie potrafimy nawet należycie przeprosić. Oczywiście można wszystko zwalić na pieniądze, tzn., że pieniądz rządzi tym światem i w pogoni za nim ludzie są zdolni do największych podłości, ale to zdecydowanie zbyt duże uproszczenie tematu.

Z drugiej strony zaś, człowiek w swej naiwności wierzy, że są ludzie, miejsca, instytucje, gdzie tej krzywdy nigdy nie zaznamy. Tak powinno przynajmniej być... a nie jest. Mowa tu o szkołach, kościele czy szpitalach, o ludziach pełniących zaszczytne funkcje, osobach znanych, politykach, celebrytach, księżach, lekarzach, adwokatach, ale i mechanikach samochodowych czy kurierach. O osobach powszechnie lubianych, fałszywie sprawiających wrażenie osób z sercem na dłoni, itd., itp.

Najbardziej bolą mnie niegodziwości wymierzone w dzieci. Dorosły, to brutalne, może to wynika z mojego charakteru, ale myślę, że jakoś sobie poradzi. Może nawet obroni. Co prawda, jak uczy nas chociażby historia IIWW, są niegodziwości z którymi nikt sobie nie radzi, ale jednak to krzywda dzieci boli najbardziej. Tym ciężej czytało mi się przedmiotową książkę, bo jej zawartość dotyka tych, którzy po stokroć na to nie zasłużyli.

„27 śmierci Toby'ego Obeda” to książka trudna pod każdym względem. Zapewne samej Autorce nie przyszło łatwo jej napisać. Porusza, wstrząsa, oburza i wiele, wiele wyjaśnia. A o czym jest ta książka? O Kanadzie, o Pierwszych Narodach, o szkołach do których zabierane były rdzenne dzieci i w których były maltretowane, bite, molestowane, gwałcone, głodzone... O przedstawicielach Pierwszych Narodów, których każde kolejne pokolenie niesie na barkach traumę, którzy są u siebie, a jakby nie byli, którzy nigdy nie otrzymali należytych przeprosin ze strony wszystkich oprawców, którzy są do tej pory marginalizowani i traktowani jak atrakcja kraju. Maskotki, których symbole można dowolnie wykorzystywać w celach marketingowych.

Nie da się reportażu Pani Joanny przeczytać jednym ciągiem. Trzeba robić przerwy by poukładać sobie w głowie... przeżyć to... przetrawić. Nie da się czytać bez emocji o rażeniu prądem kilkuletniego dziecka na krześle elektrycznym przy pełnej publiczności wielu „duszpasterzy”...

Kanada. Po przeczytaniu tej książki, zatarł się w mojej głowie obraz Kanady jako kraju mlekiem i miodem płynącym, sielankowym i ogólnie wspaniałym do życia. Zamiast tego mam przed oczami przedstawicieli Pierwszych Narodów i czarnego kruka.

Dlatego trzeba czytać. Trzeba ciągle i bez ustanku poszerzać horyzonty, zdobywać wiedzę, wyrabiać sobie własne zdanie, ustrzegać się propagandy i mieć po prostu otwarty umysł. Tym czytaniem też nie zamykajmy się wyłącznie w jednym gatunku literackim, czytajmy wszystko, dużo, sięgajmy i po rozrywkę i dokument, dla równowagi. Ale błagam, czytajmy. Bo jak inaczej mam wytłumaczyć starej babci, że przebranie wnusia na bal przebierańców za Indianina to tak jakby dla zabawy założył tradycyjny żydowski strój do modlitwy (albo co gorsza pasiak)? Są granice, które przekraczać należy i takie, których przekraczać nie wolno.