wtorek, 21 listopada 2023

Sekretny dom" Sabina Waszut


Chyba wielu z was słyszało już co nieco o programie Lebensborn, wdrożonym przez nazistowskie Niemcy w 1936 roku, a polegającym na zapewnieniu szczególnej opieki niemieckim kobietom w ciąży i ich dzieciom w celu zadbania o czystość rasy. Kobiety zachęcano w pierwszej kolejności do zachodzenia w ciążę, nieważne czy były pannami, często nastolatkami, czy były już zamężne. Głównym celem kobiet miało być utrzymanie ciagłości narodu, zapewnienie kolejnych pokoleń żołnierzy do walki o nowe ziemie dla Rzeszy. A jednak do programu Lebensborn nie kwalifikowano wszystkich bez wyjątku. Kobiety musiały przejść szczegółowe badania, prowadzono wobec nich szeroko zakrojoną inwigilację życia prywatnego, by mieć pewność, że dana kobieta jest w stu procentach czysta rasowo. Dopiero wtedy takowa ciężarna zapraszana była do jednego z domów Lebensborn, gdzie zapewniano jej dogodne warunki, bogate wyżywienie, opiekę lekarską, położniczą i neonatologiczną. Urodzone dziecko matka mogła powierzyć opiece domu do drugiego roku życia, a jeśliby do tego czasu dziecko nie zostało przez matkę odebrane, przekazywano je do adopcji. Program Lebensborn był ściśle powiązany też z programem T4, czyli najprościej mówiąc, pozbywaniem się osób niepełnosprawnych jako uciążliwego i nieużytecznego obywatela, na którego utrzymanie państwo niemieckie musiało łożyć ogromne kwoty. Wiemy również, choć starano się zniszczyć wszystkie możliwe dowody, że domy Lebensborn były też zaangażowane w proceder porywania i przymusowego, często brutalnego zniemczania, a następnie przekazywania do adopcji dzieci o aryjskich cechach wyglądu pochodzenia m.in. polskiego. Wiele polskich dzieci w czasie tej wojny zostało uprowadzonych. Większość z nich do śmierci nie będzie wiedzieć, że ma polskie korzenie, że prawdziwi rodzice zostali w Polsce.

I właśnie o tym pisze w swojej książce Pani Sabina Waszut. Pisze powieść, w której szczegóły programu Lebensborn przedstawione nam są nie od strony oczywistych ofiar programu, a od strony niemieckiego społeczeństwa. Główna bohaterka, Ruth, trafia do jednego z domów jako panna w ciąży. Ruth jest przykładną Niemką, posłuszną wszelkim wytycznym, rozumie że każda decyzja Wodza i jego świty podyktowana jest dobrem narodu niemieckiego. Jednak w trakcie pobytu w domu, mimo nachalnej propagandy, Ruth dostrzega, że coś jest nie tak, że wyjaśnienia siostry przełożonej są mętne i niepełne. Wie, że aby dowiedzieć się prawdy o tym co naprawdę dzieje się w domu, musi zachować pozory bezgranicznego posłuszeństwa. Wydarzenia których jest świadkiem sieją ziarno zwątpienia w jej głowie i sercu, sprawiając, że Ruth, właśnie w idealnym przecież środowisku, zaczyna powątpiewać w słuszność stosowanych przez rząd praktyk. Wątpi w słuszność wojny. To pierwsze zwątpienie przerodzi się później w walkę o dobro dzieci przebywających w domu, ale jak to się wszystko potoczy, musicie koniecznie doczytać sami. „Sekretny dom” jest początkiem serii pod nazwą Matki Rzeszy, więc historia będzie, całkiem niedługo, miała swoją dalszą część. Czekam z wypiekami na twarzy!

Myślałam, że już żadne uczucia targające mną, jako czytelnikiem,  nie są mi obce. Czytając "Sekretny dom" byłam poirytowana tym, że tak dobrze mi się ją czyta. Skoro dobrze się czyta, to czyta się szybko, a jak czyta się szybko, to szybko się kończy. I to jest właśnie jedyny minus tej książki – to, że za szybko się kończy...

Pani Sabina skonstruowała powieść bardzo sprawnie, stworzyła ciekawych bohaterów z charakterem, i mimo iż to zmanipulowani Niemcy, to chce powiedzieć Pani Sabino, że da się ich polubić. Słyszymy, co prawda, gdzieś z tyłu głowy głosik wołający „ale jak polubić, przecież to agresorzy”. Tak, bohaterowie należący do narodu agresorów, ale w trakcie wojny przechodzą wewnętrzną przemianę i z agresorów stają się tymi, którzy uznają swoje winy i próbują je naprawić. Naprawiają je nie ze względu na strach przez „wyzwolicielami”, ale dlatego, że tak trzeba, bo czują wstyd, bo wiedzą już ile okropności wyrządzili innym, bo dali się omamić, ich umysł był zatruty. Czują też, że cała nienawiść jaka teraz na nich spływa, zło które im się dzieje, jest bezpośrednim wynikiem ich okrutnych i obrzydliwych działań względem innych narodów.

Miałam osobiście okazję poznać Panią Sabinę Waszut na jednym ze spotkań autorskich i nie wiem czy to dobre określenie, ale zauroczyła mnie Autorka swoją osobą. Niesamowicie pozytywna, uśmiechnięta, bardzo ciekawie opowiada o kulisach powstawania swoich książek, potrafi zaciekawić czytelnika i mimowolnie zachęcić do zapoznania się z jej prozą. Kiedyś już czytałam „Ogrody na popiołach” Pani Waszut, nawet recenzowałam Wam tę książkę jakiś czas temu i też bardzo mi się podobała. Książki Pani Waszut są idealnym połączeniem powieści z historią. Czyta się je z zaciekawieniem i ogromną przyjemnością, mimo że często dotykają trudnych tematów.

Wszystkim polecam i czekam na kolejne tomy!


czwartek, 16 listopada 2023

"Lot nad kukułczym gniazdem" Ken Kesey

 

Wiedzieliście, że kukułki nie budują gniazd? W sumie logiczne, skoro same nie wychowują swojego potomstwa, a podrzucają jaja do gniazd innych gatunkowo ptaków, to po co im własne gniazda. Jak zatem rozumieć tytuł „Lot nad kukułczym gniazdem”? Skoro nie da się przelecieć nad czymś czego nie ma, można to zinterpretować jako coś niemożliwego do zrobienia. Zanim przejdę do recenzji, warto wspomnieć, że Autor był aktywnym nonkonformistą, co bardzo wyraźnie widać w tej książce, zwłaszcza w zachowaniu głównego bohatera. Do rzeczy zatem.

„Lot nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya jest tak wyśmienitym debiutem literackim, że w samych Stanach Zjednoczonych książka rozeszła się nakładzie ok. 10 mln egzemplarzy. Zaczynając ją czytać zastanawiałam się w czym rzecz, ale im głębiej wsiąkałam w powieść tym dobitniej uświadamiałam sobie, że mam w rękach ponadpokoleniowe dzieło literatury współczesnej.

Główny bohater, Randle McMurphy, zawadiaka, hazardzista, dziwkarz, a nawet gwałciciel (do czego się nie przyznaje), aby uniknąć zasądzonej odsiadki zgadza się na pobyt w zakładzie psychiatrycznym. W jego mniemaniu pobyt w zakładzie to jak sanatorium: cały dzień na luzie, można grać w karty i skubać naiwniaków, pyszne jedzenie, nawet sok pomarańczowy do śniadania... Żyć, nie umierać. Nie przewidział jednak, że oddziałem na jaki trafił, a właściwie nie tyle oddziałem co w zasadzie większością zakładu, rządzi kobieta o stalowym spojrzeniu i sercu z lodu, przebiegła jak lis Wielka Oddziałowa Ratched. McMurphy świadomie wprowadza na oddział chaos, próbuje destabilizować pracę personelu, podważa wprowadzony przez oddziałową regulamin, aż do momentu, gdy dociera do niego, że to od siostry Rathed zależy czy w ogóle kiedykolwiek wyjdzie z zakładu.

Jeżeli „Lot nad kukułczym gniazdem” jest wam zupełnie obcy i nie widzieliście nawet filmu, tak jak ja, to zakończenie tej powieści wbije was w fotel. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Musicie to koniecznie przeczytać. Albo zobaczyć, bo sama, skuszona książką, zaraz kolejnego dnia po jej ukończeniu włączyłam film i mimo flegmatycznego początku, bardzo mi się podobał. Jest stosunkowo wiernie odwzorowany, i mimo że przecież dzień wcześniej czytałam książkę, końcówka była trzymająca w napięciu i wstrząsająca.

Kiedy przeczyta się biografię Autora łatwo w tej książce można dostrzec jego samego. Walka z systemem, wielkim kombinatem, walka Randleya z żelaznym regulaminem i bezduszną oddziałową. Podkreślmy to słowo bezduszną. Z premedytacją i umyślnie znęcającą się nad pacjentami. To siostra Ratched była prawdziwą psychopatką nadającą się do leczenia. Gdzieś przeczytałam, że zakład psychiatryczny opisany w książce odzwierciedla sytuację krajów o ustroju totalitarnym. Jest to ciekawe spostrzeżenie i bardzo trafne, acz nie sądzę, by to był główny zamysł Keseya przy pisaniu „Lotu...”. Wydaje się, że Autor chciał po prostu zamanifestować ogólny sprzeciw wobec panujących zasad, obostrzeń ustanawianych „dla naszego dobra”, a które często z naszym dobrem nie mają nic wspólnego i są tylko pretekstem do ubezwłasnowolnienia jednostki, pełnienia nad nią kontroli. Kontroli, którą zdaje się, „Wielcy” tego Świata bardzo chcą roztaczać nad swoimi „poddanymi” od zarania dziejów. Kontroli, która daje im iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i panowania nad sytuacją. W dzisiejszych czasach dobitnie mieliśmy tego przykład podczas pandemii. Takim iluzorycznym poczuciem bezpieczeństwa można zachwiać, jak to udowodnił Autor w przedmiotowej książce. Niemniej jeśli chwiejący będzie chwiać bezmyślnie, zachwiany odzyska równowagę, a zemsta jego może być tragiczna w skutkach. Ups... chyba zaspojlerowałam lekko...

Nad tą książką można się rozwodzić baaaaardzo długo, analizować itd., ale ja sobie tę analizę zostawię w głowie. Kiedy czytałam „Lot...” nie zastanawiałam się nad drugim dnem tej powieści, za to bardzo przejęłam się jej treścią wprost. McMurphy zdobył moje serce, mimo jego wyrafinowania i przecież zbójnickiego trybu życia, bardzo go polubiłam i było mi go szkoda. Książka napisana jest w sposób wyśmienity, to uczta dla czytelnika. Przy jej czytaniu możemy i ziewnąć czasem i uronić łzę i bardzo się oburzyć, ale i gromko zaśmiać. Paradoksalnie tych śmiesznych fragmentów powieść ma dość sporo. Patrzę na tę książkę, leży obok mnie i chciałabym ją już znów przeczytać. Chciałabym ich wszystkich uratować, chciałabym utrzeć nosa oddziałowej, chciałabym, żeby ludzie w końcu zaczęli traktować się po ludzku, żeby przyświecały im w tym dobre intencje, żeby nikt nie czerpał przyjemności z udowadniania innym swojej wyższości. Chciałabym, żeby ludzie byli bezinteresowni jak McMurphy (chociaż on sam sobie to dość późno uzmysłowił).

Rewelacyjna książka – polecam!

niedziela, 5 listopada 2023

"Szklany ogród" Tatiana Tibuleac


Czekałam na tę powieść. Autorka wysoko postawiła sobie poprzeczkę „Latem, gdy mama miała zielone oczy”. Szczerze mówiąc trochę obawiałam się jej nowej powieści, bo wiecie jak to jest, ile razy to już było, że debiut dowolnego pisarza był rewelacyjny, ale już kolejna powieść nie potrafiła dorównać pierwszej? Jak zatem na tle „Lata...” wypada „Szklany ogród”? Wg mnie, tą książką Autorka udowodniła, że spod jej pióra potrafią wyjść dwie zupełnie różne, bardzo dobre powieści, gdzie w każdej można wyczuć specyficzny, unikatowy styl pisarki i każda posiada tę głębię, której zawsze szukam w czytanych książkach.

Mołdawia, dawny blok ZSRR. Czytając „Szklany ogród” mamy przed oczami dorosłą kobietę, opowiadającą nam historię swojego dotychczasowego życia od momentu, gdy jak to sama określiła, urodziła się po raz drugi. Jej nowe życie rozpoczyna się na początku lat osiemdziesiątych od nowego imienia – Jaskółka i z nową „mamą” - Tamarą Pawłowną, która wykupiwszy ją z sierocińca, zabiera do swojego mieszkania i przyucza, a w zasadzie zmusza, do pomocy w zbieraniu i sprzedawaniu butelek. Tamara Pawłowna jest na tyle obrotna i sprytna, że z pozornie mało-dochodowego interesu robi naprawdę intratne zajęcie. Tamara i Jaskółka nie biedują, ale też nie wydają zaoszczędzonych pieniędzy na zbędne, wg Tamary, sprzęty, np. sanki dla Jaskółki. I tak mija dzieciństwo i nastoletnie lata dziewczynki. Na zbieraniu i myciu butelek, na nauce języka rosyjskiego i mołdawskiego, a później rumuńskiego, na obserwacji otaczającego ją świata i pragnieniu by zacząć żyć inaczej. A to wszystko na przestrzeni wszystkich zmian polityczno-gospodarczych jakie zachodzą w całym Związku Radzieckim.

„Szklany ogród” to powieść wielowymiarowa i czytając ją nie da się jej odczytywać wyłącznie w sensie dosłownym. Nawet imię głównej bohaterki jest bardzo wymowne. Jaskółka to ptak zwiastujący wiosnę, a więc symbolizujący nastanie nowego. Jaskółka to nowa Mołdawia, wstająca z kolan po ciężkiej niedoli. Mam wrażenie, że Autorka w zakamuflowany sposób chciała pokazać czytelnikowi, że mimo iż Mołdawia nie jest już w szponach ZSRR, to nie może tak łatwo odciąć się od komunistycznych wpływów, że muszą minąć całe pokolenia, by mogła minąć też trauma, by zmienić myślenie. Ta książka pokazała jaka Mołdawia jest w środku – wielokulturowa, wielonarodowościowa, wielojęzykowa. Życie Jaskółki z Tamarą Pawłowną, to jak Mołdawia pod skrzydłami Związku Radzieckiego. Związek przygarnął osieroconą Mołdawię, dał jej drugie życie, umożliwił „rozwój”, posłał do szkoły, ale zakazał mówić po mołdawsku, zmusił do przyjęcia języka rosyjskiego i najlepiej całej kultury, przyzwyczajeń i rytuałów rosyjskich. Zmusił do ciężkiej pracy i właściwie poza tym, nie dał miłości czy swobody. Mołdawia miała zapomnieć o swojej tożsamości. Ale Jaskółka pyta: rodzice, dlaczego mnie porzuciliście? Dlaczego tak mało mnie kochaliście. A może już nie żyjecie? A jeśli żyjecie, to dlaczego o mnie zapomnieliście. Tak łatwo przyszło wam się mnie pozbyć? Odebrałam to jako pytania Mołdawii do starej Europy. Dlaczego mnie nie obroniliście?

A potem przychodzi transformacja geopolityczna, upadek ZSRR, Mołdawia wstaje z kolan, ale nie potrafi zapomnieć o zaborcy. Ma wyrzuty sumienia, że o Rosji mówi źle, że w ogóle ma jakikolwiek żal. Przecież w najgorszym momencie jej życia, Rosja jej pomogła, dała jeść, wykształciła. Jest zdezorientowana nawet odnośnie języka, rosyjski jest dla niej piękniejszy, łatwiejszy i bogatszy niż pospolity mołdawski czy rumuński. Jaskółka widzi upadek Tamary, jak toczy ją wewnętrzna choroba i mimo, że najchętniej chciałaby się od niej już uwolnić, trwa przy niej do samego końca. Wszystko wokół jest kruche, jak szkło i ta kruchość znów symbolicznie uwidacznia się w życiu kolejnego pokolenia. Jest traumą, którą trzeba przepracować. Tu tak tajemniczo zakończę wywód, bo nie chcę nikomu odbierać przyjemności z czytania, nie będę spojlerować.

Szklany ogród jak kolos na glinianych nogach, z butelek różnego rodzaju, różnego koloru i różnej wartości. Kruchy i wymagający pracy. Dający iluzoryczne poczucie stabilności, lecz gdy zatrząśnie fasadą, tłucze się na miliony kawałków. Wśród szkła białego znajdzie się i zielone, wśród brązowego białe... Tego się już nie da skleić. Można przetopić i uformować nowy twór, ale do tego potrzeba wielkiego ognia. Oby nigdy nie nastał...

„Szklany Ogród” czyta się zaskakująco dobrze, mimo przeskoków chronologicznych i wielu fragmentów będących przemyśleniami Jaskółki, nad którymi trzeba dłużej pomedytować, by doszedł do nas ich sens. Barwny język, wyraziste postacie, sugestywne niedomówienia, to wszystko dodaje uroku powieści. Można pomyśleć, że Autorka zaczerpnęła wiele ze starej dobrej rosyjskiej prozy, ale właściwie czemu się dziwić, właśnie to nam chce przekazać w swojej książce Pani Tatiana. Tą pozostałość, to czerwone szkło między białą stłuczką. Prostotę i jednocześnie wielowymiarowość utworu w przełożeniu na obecną sytuację swojego kraju. Ta książka jest magicznie wciągająca. Przejmująca i tak niesamowicie prawdziwa.

Tak jak uwielbiam „Lato, gdy mama miała zielone oczy”, tak będę uwielbiać „Szklany ogród” i teraz tylko zastanawiam się ile przyjdzie mi czekać na kolejną książkę Pani Tatiany Tibuleac. Oby niezbyt długo.

Polecam!

źródło: demotywatory.pl

piątek, 27 października 2023

"Schronisko, które przetrwało" Sławek Gortych

Byłam zachwycona „Schroniskiem, które przestało istnieć” Pana Sławka Gortycha, ale to co ten młody Autor zaprezentował w tej książce, wbiło mnie w fotel. Niesamowity talent, świetne pióro i ta historia, to połączenie faktów z fikcją – mistrzowskie wykonanie! Dodatkowo, tak w tej jak i poprzedniej książce, z jej kart przebija miłość do Karkonoszy Pana Sławka i to czuć na każdej stronie, w każdej wspomince. Wierne oddanie rzeczywistego krajobrazu, szlaków, schronisk bardzo punktuje in plus dla Autora. Czytając tę książkę miałam ochotę rzucić wszystko, spakować się i wyjechać właśnie w Karkonosze. Wędrować po szlakach śladami bohaterów, odwiedzić wszystkie wspomniane schroniska, zobaczyć te piękne zachody słońca i zmoknąć w deszczu, bo nawet ta paskudna smętna pogoda, zobrazowana słowami Pana Gortycha, nie zdołałaby zniechęcić mnie od wędrówki.

Schronisko Odrodzenie. Justyna Skała, kierowniczka schroniska, w wielkim wzburzeniu po sprzeczce z matką, przerywa swój długo odkładany urlop i wraca niezapowiedziana do swojego najbliższego sercu domu, czyli do Odrodzenia. Na miejscu zastaje zupełnie puste schronisko... No, może poza złodziejami w garażu, którzy usilnie próbują skuć jedną ze ścian, by dostać się do starego szybu towarowego. Spłoszeni przez Justynę porzucają swoją robotę, co nie oznacza, że Justyna może o wszystkim zapomnieć. Zaintrygowana, co też ciekawego może znajdować się w szybie, postanawia sama odkryć tajemnicę. Uzyskane informacje prowadzą ją do znanego czytelnikowi już Karla Hankego i będą dla niej śmiertelnym zagrożeniem. Czy Hanke zdołał zbiec po wojnie? Co z Odrodzeniem wspólnego miało Hitlerjugend i powojenna niemiecka partyzantka? Czytajcie, a się dowiecie...

Myślałam, że Pan Gortych mnie już niczym nie zaskoczy, a tu proszę. Jeszcze więcej akcji, jeszcze więcej tajemnic. I znowu połączenie wszystkich wątków w całość, historii tej prawdziwej i fikcji, wykonane po mistrzowsku. Niesamowita wyobraźnia i wiedza Autora, ale też dobre lekkie pióro, sprawiają, że trudno oddzielić od siebie te fikcję i fakt. We wszystko co zawarte w książce można z łatwością uwierzyć, że miało miejsce faktycznie. Bardzo fajnie, że na końcu książki Autor obszernie wyjaśnia, skąd pomysł na zamach na pociąg, którzy bohaterowie są autentyczni, którzy fikcyjni, aczkolwiek w prawdziwych wydarzeniach. Naprawdę dobra książka. Czytając nie mogłam usiedzieć na miejscu. Zachowywałam się jak mała dziewczynka, lata temu, gdy oglądała z rodzicami jakiś film sensacyjny w tv i gdy była akcja to skakałam ciągle „fotel – ziemia”. Teraz może nie skakałam (oj, moje stare kości i stawy), ale na pewno wiele razy zmieniłam pozycję na fotelu... ;D

Gdyby się uprzeć, można by było przeczytać „Schronisko, które przetrwało” bez czytania „Schroniska, które przestało istnieć”, ale nie radzę, ponieważ w książce jest wiele nawiązań do poprzedniej części, są wspólni bohaterowie, no i Karl Hanke, główny winowajca wszystkiego złego.

W przygotowaniu jest kolejna część kryminału ze schroniskiem w tytule i trochę się jej obawiam, być może bezpodstawnie, ale boje się, że „Schroniskiem, które przetrwało” Pan Sławek tak wysoko sobie podniósł poprzeczkę, że trzecia część już nas niczym nie zaskoczy. Obym się myliła!

Panie Sławku powodzenia!

A „Schronisko, które przetrwało” ma ode mnie 10/10!

 

"Schronisko, które przestało istnieć" Sławek Gortych

Uwielbiam nasze polskie góry, właściwie każde, chociaż największym uczuciem pałam do tych wysokich, jak Tatry czy Karkonosze. Wędrując szlakami czuję respekt do natury, czuję pod stopami jej siłę i nieobliczalność. Wiem, że gdyby chciała, a ja okazałabym się lekkomyślna, zmiotłaby mnie na proch.

Karkonosze zdobyły moje serce od momentu gdy zaczęliśmy rok rocznie jeździć do Szklarskiej Poręby, a stamtąd do Lwówka Śląskiego lub Lubania na festiwale mineralogiczne. Góry zawsze zostawialiśmy sobie jako wisienkę na torcie po zakończonym festiwalu. Więc kiedy polecono mi książkę Sławka Gortycha, jako świetny kryminał, którego akcja dzieje się w karkonoskich schroniskach i na karkonoskich szlakach, sięgnęłam po nią od razu. I wiecie co? Słów mi zabrakło, czytajcie dalej wpis...

„Schronisko, które przestało istnieć” to bardzo dobrze napisany kryminał z historią w tle. A jaka historia nasuwa nam się kiedy mówimy o Dolnym Śląsku i Karkonoszach? Historia II Wojny Światowej, rzecz jasna.

Ostatnie dni wojny. Do położonej niedaleko Jeleniej Góry willi niemieckiego Noblisty Gerharta Hauptmanna, zmierza poddenerwowany Sturmbannfuhrer Twierdzy Breslau, Karl Hanke. Chce on „poprosić” noblistę o przechowanie dla niego cennej skrzyni, której zwartość ma pomóc mu rozpocząć nowe życie gdy już cała zawierucha wojenna się uspokoi. Hauptmann niespecjalnie rad, prosi o pomoc w ukryciu skrzyni swojego przyjaciela, właściciela schroniska Nad Śnieżnymi Kotłami. Niespełna 60 lat później schronisko przejmuje po swoim tragicznie zmarłym wujku, Maksymilian, młody dentysta z Wrocławia, który już od pierwszego dnia pobytu w schronisku przeczuwa, że śmierć wujka nie była wcale przypadkowa i kryje się za tym większa tajemnica.

Książka jest rewelacyjna. Historia ukrycia, a właściwie zaginięcia skrzyni, została bardzo zmyślnie wpleciona i w historię schroniska Nad Śnieżnymi Kotłami i schroniska Księcia Henryka i schroniska Szrenica. Bardzo dobrze poprowadzony wątek kryminalny, jak i ten obyczajowy. Śmiem twierdzić, że to jeden z lepszych kryminałów jakie przyszło mi czytać i tu mówimy o tych tradycyjnych kryminałach z intrygą i wielopoziomową zagadką w tle. Tu trup nie ściele się gęsto, nie musi, bo mimo to akcja goni akcję, praktycznie nie ma zbyt wielu chwil na wytchnienie, tu ciągle się coś dzieje. Bardzo inteligentne rozegrania sytuacji. Przyjemnie czytało mi się tę książkę, wręcz z wypiekami na twarzy przewracałam kolejne strony. Każdemu polecam!

Moja ocena 8/10

 

"Poza królestwo" Yaa Gyasi


Dziś opowiem wam o kolejnej książce przeczytanej w ramach cyklicznych spotkań Stronniczego Klubu Książki, jakie mają miejsce w lokalnej księgarni w moim mieście. Pewnie sama nie wybrałabym tej książki, mając przed oczami inne polecane na mojej niekończącej się liście książek must read. Ale teraz ciesze się, ze ją mam na swojej półce, bo w głównej bohaterce znalazłam dobrą koleżankę, której poglądy na życie są zbieżne z moimi, a po zapoznaniu się z jej historią, chciałabym ją po prostu mocno przytulić.

Gifty nie miała łatwego dzieciństwa. Jej rodzice i brat wyemigrowali z Ghany w Afryce do Alabamy w USA, w poszukiwaniu lepszego życia. Gifty urodziła się już w Stanach. Matka Gifty harowała jak wół od rana do wieczora, ojciec w swej wielkiej tęsknocie za ojczyzną, wyjechał z powrotem do Ghany i mimo wielu zapewnień, nie wrócił już do USA, do żony i dzieci. Brat Gifty, którego nazywała w tajemnicy Buzz, po jakimś czasie od wyjazdu taty, popadł w uzależnienie od opioidów. Nie udźwignął ciężaru. Życie uzdolnionej naukowo Gifty kręciło się wokół szkoły, matki, która zachorowała na depresję i religii. Wszystko co dzieje się wokół niej próbuje z początku tłumaczyć sobie wolą Bożą, ułomnością ludzi, stara się zrozumieć usłyszane nauki, ale coś w środku niej buntuje się przeciw tak prostym, a jednocześnie naiwnym i czasem bezmyślnym argumentom porządku świata. Gdy poznajemy Gifty pierwszy raz, jest ona już doktorantką, a jej praca badawcza polega na odkryciu, na przykładzie myszy, ośrodków mózgu, które są odpowiedzialne na uzależnienia. Co sprawia, że jedni uzależniają się od razu od zażycia substancji aktywnej, a inni dopiero po dłuższym czasie. Gifty próbuje za wszelką cenę odpowiedzieć na pytanie, czy jesteśmy w stanie skutecznie leczyć ludzi z uzależnień bądź depresji blokując lub zakłócając działanie pewnych połączeń w mózgu. Jej upór do poznania odpowiedzi na stawiane sobie pytania jest tym większy im bardziej powątpiewa ona w moc sprawczą Boga. Skoro kiedyś modliła się usilnie do Niego, aby uzdrowił jej brata, co niestety nie przyniosło pożądanych rezultatów, stwierdziła, że sama dowie się jak uchronić innych przez niszczącym uzależnieniem.

„Poza Królestwo” zostało napisane trochę jak pamiętnik dorosłej już Gifty – sama nam o sobie i swoim życiu opowiada, cytuje listy, które pisała w dzieciństwie do Boga i dzieli się spostrzeżeniami. Mimo, że Gifty wielokrotnie pisze o sobie, że już dawno przestała się modlić, że nie uczęszcza na spotkania Zgromadzenia, nie pisze listów jak to miała w zwyczaju, to można odnieść wrażenie, że dalej jest osobą wierzącą. Trudno żeby nie, w końcu to w jakim środowisku żyjemy, ma ogromny wpływ na nas samych i nasz światopogląd, nawet jeśli twardo chcemy się od tego odciąć, gdzieś w głębi nas zawsze zostaje to ziarenko przeszłości. Gifty nie odrzuciła wiary do końca, ona po prostu zawiodła się na logice Kościoła, zawiodła się na swoim Zgromadzeniu. Do tego dziwi ją postawa odrzucająca korelację między nauką a religią. Pisze tak: „(...) Moje życie było by zupełnie inne, gdybym dorastała w kościele tej kobiety [przyp. wielebna z innego kościoła], a nie w kościele odrzucającym intelektualizm jako pułapkę świeckiego świata, wymyśloną po to, by podkopywać wiarę.” Polecam doczytać sobie samemu, strona 163 i 164 książki. Generalnie w książce jest wiele takich fragmentów, które dają do myślenia. Nie tylko na temat wiary, ale też rasizmu, feminizmu czy właściwie bardziej walki o uznanie kobiet w świecie nauki oraz uzależnień.

Jak się okazało w trakcie spotkania Klubu Książki, książka takie niby nic, a sprowokowała do bardzo ciekawej dyskusji głównie właśnie na temat wiary i tego czy Bóg w ogóle istnieje. Oczywiście, tyle ile osób, tyle opinii, jedni bardziej radykalni, inni mniej. Tu należy zwrócić również na uwagę, że dyskusja kręciła się głównie wokół samego Boga i wiary, a nie Kościoła, jako instytucji. I skromnie uważam, że to jest fajne. Wychodzi na to, że każdy z nas jest w mniejszym lub większym stopniu antyklerykałem. Zwątpienie w Kościół, nie wyklucza wiary, dokładnie tak jak było u Gifty. I to dotyczy każdego wyznania.

Czy polecam tę książkę? Tak, bo to coś innego, coś niepozornego, bo może odnajdziemy w przemyśleniach Gifty nasze własne przemyślenia. Poszerzymy horyzonty. Czytajcie!

„Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu.” Patrycja Dołowy

Dobrze jest mieć Mamę. Dobrze jest mieć oboje Rodziców, ale jednak, co by nie mówić, do rodzicielki dziecko żywi najwięcej uczuć. To przy niej czuje się bezpieczne, zaopiekowane nawet jeśli mama uważa, że jest tą najgorszą bo dała dziecku na obiad słoiczek zamiast własnej zdrowej zupki. Świat może płonąć, mogą spadać bomby, walić się domy, ale przy matce zawsze tak jakoś raźniej, jakoś tak lepiej się zasypia. Ale co jeśli tej mamy nie ma? Jeśli musiała nas oddać w inne „dobre” ręce właśnie po to byśmy mogli przeżyć? Jeśli sama zginęła, by nas ratować?

„Wrócę, gdy będziesz spała” to reportaż, którego rozdziały są opowieściami dorosłych już Dzieci Holocaustu, czyli osób, które przeszły piekło wojny jako nieletni, a które w pewnym momencie zostały bez mam. U dobrych lub złych ludzi, których mamy oddały życie za ich przeżycie, których mamy przeszły gehennę przez co nie potrafiły okazać głębszych uczuć swoim dzieciom, które tych mam nigdy nie znały, do których nie wróciły, których nigdy więcej nie zobaczyły. Autorka reportażu ukazała historię dzieci w sposób prosty, bez zbędnego patetyzmu. Tych historii nie trzeba ubarwiać, nie trzeba używać wyniosłych słów, by poczuć ten nieukojony żal, smutek i pustkę. Nikt tym dzieciom, które straciły mamę bezpowrotnie, tej mamy nie zastąpi. W ich sercach na zawsze pozostała dziura, która nawet jeśli się zabliźniła, będzie uwierać, gryźć i przeszkadzać.

Ciężko mówić o tak przejmujących książkach, że się podobały. Jak ten smutek wyzierający z kart książki może się podobać. I w drugą stronę, jak może nam się nie podobać książka ukazująca szczerą i bolesną historię IIWW? Tematyka ciężka, ale niestety napisać muszę, że Autorka chyba nie bardzo sobie z nią poradziła. Czegoś mi w tej książce brakowało, czuję ogromny niedosyt po jej przeczytaniu. To takie niepokojące uczucie, myśl nie dająca spokoju, że skoro temat trudny, przejmujący, dla mnie jako matki tym bardziej ciężki do przełknięcia, bo już mam w głowie wszystkie te obrazy, że muszę zostawić swoje kochane dzieci itd., a mimo to nic nie czuję. Ta książka przeleciała przez moją świadomość i nie zostawiła za sobą zupełnie nic. Może jednak źle, że napisana tak prosto i bez patetyzmu...? Coś nie zagrało aż tak bardzo, że nawet pokuszę się o stwierdzenie, że książka powstała tylko dlatego, że wybrany temat jest na czasie i łatwo się sprzeda.

Drugi raz do tej książki nie wrócę i nie polecam jednocześnie, co przykre bo Dzieciom Holocaustu należy się pamięć oraz by należycie opowiedzieć ich historię.

"Ciało huty" Anna Cieplak


Jesteśmy świadkami ogromnego tempa zmian społeczno-gospodarczych na świecie. A w ostatnim trzydziestoleciu te zmiany są tak dynamiczne, że co raz bardziej odczuwam, że nie nadążają za nimi już nie tylko boomerzy czy millenialsi, ale i pokolenie zetek, a pokolenie Alfa to już tym bardziej będzie mieć mętlik w głowie. Łapię się na tym, że nie jestem w stanie w satysfakcjonujący sposób odpowiedzieć mojemu dziecku na niektóre jej pytania, będąc w zgodzie z własnym światopoglądem, który niejednokrotnie mógłby być określony już jako staroświecki. Nie chce też narzucać jej mojego toku myślenia, bo wiem, że mogłoby ją to zamknąć w określonych ramach, a spojrzenie na ten zmieniający się świat wokół nas powinno być szersze. Tu znowu pomocne są książki. Nie tylko te traktujące o wychowywaniu dzieci czy psychologii, ale też zwykła beletrystyka czy reportaże. Starsze książki pokazują, jak bardzo obecny świat różni się od rzeczywistości w nich opisywanej, a najnowsze pozycje ukazują tę stronę człowieka, która dotąd była pomijana, trywializowana czy szkalowana. Nowe utwory uczą wrażliwości ogólno środowiskowej. Niemniej, zawsze tłumaczę córce, że przede wszystkim powinna żyć w zgodzie z własnym sumieniem, nie czynić innym krzywdy i być uczciwą, nie popadać w radykalizm również ten liberalny i przede wszystkim, wierzyć w siłę własnego umysłu, samodzielnie wyciągać wnioski, nie być jak ta chorągiewka na wietrze.

Jak to się wszystko ma do książki „Ciało Huty” Anny Cieplak, o której chciałam napisać co nieco? A no właśnie tak, że w książce bardzo dobrze została przedstawiona ta zmiana pokoleniowa, na przykładzie osób związanych z Hutą Katowice. „Ciało Huty” to dość ciekawa powieść, w której poznajemy losy dwóch młodych kobiet Uli i Ewy, które związane z Hutą Katowice były już od momentu rozpoczęcia jej budowy w 1972 roku, aż do przejęcia jej przez Arcelor Mittal na początku lat dwutysięcznych. Każdej z nich życie inaczej się ułożyło bo i każda była inna. Miały różne priorytety, inny charakter, pochodziły z różnych środowisk, ale łączyło je jedno – miłość do Huty, poczucie, że robi się w życiu coś ważnego, duma, że pracuje się w Hucie. Były ciałem tej Huty. Wiadomo, był to głęboki PRL, więc patrząc na to z obecnej perspektywy ludzi, którzy raczej przyzwyczajeni są do niejednokrotnej zmiany pracodawcy w całej swojej karierze zawodowej, powiemy, że ich poczucie, napiszę nawet, wyższości nad innymi, wynikało z komunistycznej propagandy wciskanej każdemu robotnikowi w tamtym czasie. „Robisz coś wielkiego, Naród jest z Ciebie dumny” itd., itp. To nie było do końca też takie złe, w końcu motywowano ludzi do pracy, aczkolwiek trąci naiwnością proletariatu. No cóż, takie były czasy. Teraz mamy inne. Jakkolwiek, czytając pierwsze rozdziały książki, doskonale wiedziałam co czują bohaterki, bo od razu przypomniałam sobie swoją pierwszą pracę i efekt końcowy projektu, nad którym pracowałam. Do tej pory mijając ów budynek jestem z siebie dumna, że przyłożyłam rękę do jego powstania.

Wracając natomiast do książki, przedstawiona przez Annę Cieplak historia była dobra, ale nie na tyle, żebym chciała kiedykolwiek do niej wrócić. Bardzo raziły mnie, jako Ślązaczki, wtłaczane jak gdyby na siłę zwroty w języku śląskim, nie wszystkie napisane poprawnie. Topornie się to czytało. Historia Uli, Ewy i ich dzieci taka ciut bez polotu, zwyczajna, czasem głupia. Być może tak miało być. W końcu jakie jest życie zwykłego szarego człowieka? Rodzimy się, uczymy, pracujemy, wychowujemy własne dzieci. W sumie właśnie z pracą jesteśmy najbardziej związani, to ta praca jest dla nas przygodą każdego dnia, o niej głównie rozmawiamy ze znajomymi. Gdy czytałam „Ciało Huty” w głowie miałam te stare książki pisane w czasach PRL, czasami na zamówienie władz, właśnie o zwykłym acz dzielnym i bardzo pracowitym robotniku, który odważnie stawia czoła przeciwnościom losu i wrogom narodu w procesie budowania silnej Polski poprzez realizowanie planu pięcioletniego itd., itp. Taka literatura miała chyba nawet swoją nazwę. No źle mi się to czytało.

Niestety jest to jedna z najsłabszych książek przeczytanych przeze mnie w tym roku i dam jej jedynie, albo aż, 5 gwiazdek na 10. Przykro mi Pani Aniu, tą książką mnie Pani niestety nie ujęła.

"Od Katowic idzie Słońce" Anna Malinowska

Im więcej czytam, tym mniej wiem. To taki paradoks czytelniczy. Aczkolwiek czy tylko czytelniczy? Studiując czułam to samo, im więcej wiedziałam, tym mniej wiedziałam. Zadawałam kolejne pytania, drążyłam temat i gdy tylko udawało mi się dowiedzieć czegoś nowego, od razu pojawiała się następna „zagwozdka”. A co jeśli, a gdyby, jak i dlaczego... Żałuję, że nie prowadzę badań naukowych. Odbiegam od głównego tematu, urok blogów - pamiętników internetowych.

Kiedyś myślałam, że mam całkiem przyzwoitą wiedzę o regionie w którym mieszkam, o swojej tożsamości, jednak ostatnie książki które przeczytałam na ten temat skutecznie udowodniły mi jak bardzo się mylę, jak mało wiem... A już na wstępie dodam, że polecam bardzo tę konkretną!

„Od Katowic idzie Słońce” autorstwa Anny Malinowskiej to bardzo dobry reportaż o powstaniu i historii miasta Katowice. Należy zauważyć, że reportaż pisany z perspektywy historii ludzi zamieszkujących Katowice lub związanych w jakiś sposób z tym miastem.

W końcu miasta tworzą ludzie. Bez ludzi miasto to tylko budynki, bez ludzi miasto nie powstanie. Każdy mieszkaniec miasta jest jak czerwona krwinka krwi w układzie krwionośnym. Potrzeba ich miliony, a każda jedna jest nośnikiem tlenu bez którego organizm po prostu się dusi. Tak i mieszkańców miast może być tysiące po miliony, a każdy z nich niesie swoją historię. Mieszkańcy miast i miasta żyją razem w swoistej symbiozie, bo to ludzie tworzą i kształtują miasta, ale i miasto kształtuje ludzi. I to stwierdzenie jest kwintesencją tej książki.

Autorka w ciekawy sposób, przez pryzmat ludzkich historii, przedstawia historię Katowic, a skupia się głównie na Śródmieściu i dzielnicach Nikiszowiec, Giszowiec i Szopienice. Troszkę po macoszemu traktuje pozostałe, ale skoro taki był zamysł Autorki, nie nam wnikać. Niemniej, to co w niej znajdujemy, a raczej czego się dowiadujemy, jest iście zajmujące. Od Katowic idzie Słońce – na pewno kiedyś, bo to Katowice były, od momentu nadania im praw miejskich, najprężniej rozwijająca się jednostką w regionie. A teraz? Czasy już ciut uległy zmianie, teraz nie mówimy już o jednostce, tylko o metropolii.

Pani Malinowska opisuje miejsca i drogi, które znam, opowiada o ludziach, których znam, a niektóre anegdotki słyszałam już nawet kiedyś od mojej babci. Aż wstyd, że nigdy jeszcze nie odwiedziłam słynnego Nikiszowca. Po przeczytaniu tego reportażu nabrałam ochoty na wędrówkę śladami opowiedzianych historii. Muszę poszukać czy znajdę podobne książki też o innych miastach w regionie. Spacer z książką, to brzmi ciekawie :)

Bardzo przyjemnie czytało mi się „Od Katowic idzie Słońce”, każdy rozdział jest niezmiernie wciągający, no mnie ta książka po prostu ujęła. Ujęła prostotą, szczerością, powaliła ogromem informacji, czasem śmieszyła, czasem oburzyła i znów, pomogła się odnaleźć. Utożsamić się z regionem, przeprosić ze swoją śląskością. Jedyne co tutaj mi nie zagrało to sporadyczne wtrącanie śląskich zwrotów. Odniosłam wrażenie, że Autorka nie do końca potrafi posługiwać się językiem śląskim, tak gdyby pisała po śląsku na siłę. Było to dość irytujące. Natomiast merytorycznie bardzo dobra książka. Polecam wszystkim, bez wyjątku!

środa, 11 października 2023

"Święto ognia" Jakub Małecki

Ostatnio popadłam w lekki obłęd. A wszystko zaczęło się od spotkań w Klubie książki. Od zawsze byłam miłośniczką książek, ale to co dzieje się ze mną ostatnio... Czasem myślę, że powinnam się leczyć, że to już powoli przekracza granice zdrowego rozsądku. Zmywam naczynia – myślę o książkach, odkurzam – myślę o książkach, opiekuję się dziećmi – myślę o książkach. Stosik książek na moim stoliku nocnym kiedyś się przewróci i mnie zabije. Boję się starości, boje się, że oślepnę i/lub ogłuchnę i nie będę mogła czytać książek, czy tam słuchać audiobooków. Póki co wszyscy się z tego śmieją, no może poza moim mężem i rodzicami, którzy już teraz zaczynają pukać się w czoło, gdy widzą mnie z książką. Ale co mam na to poradzić? Czuje się nieswojo, a wręcz odczuwam niepokój kiedy wiem, że nie będę mieć czasu przeczytać choć rozdziału, kiedy książka wciąga, a ja muszę zaspokoić potrzeby rodziny, ugotować obiad, albo po prostu iść spać. A najbardziej nienawidzę dołków, zastojów czytelniczych, kiedy patrze na półki wypełnione książkami, ale nie potrafię sięgnąć po którąkolwiek i zacząć czytać...


Wiecie co ostatnio przeczytałam? „Święto ognia” Jakuba Małeckiego i zauroczyłam mnie ta książka. Zauroczyła prostotą. To taka książka dla każdego, napisana prostym językiem, o życiu, które jest jednocześnie łatwe i skomplikowane. O radościach z rzeczy błahych, o ograniczeniach i łamaniu barier.

Poznajcie dwudziestojednoletnią Anastazję, jej starszą siostrę Łucję oraz ich ojca Leopolda. Tych troje stanowi kochającą i bardzo wspierającą się rodzinę. Los okrutnie ich doświadczył pozbawiając Anastazję możliwości korzystania w pełni ze swojego ciała, za to obdarzył ją umiejętnością patrzenia. Patrzenia w głąb człowieka i przez człowieka. Łucja zaś, widząc jaką barierę dla pełni życia stanowi ciało Anastazji, podświadomie lub nie, próbuje łamać bariery własnego sprawnego ciała, dążąc do absolutnego ideału. Z pozoru szczęśliwą i jako tako radzącą sobie rodzinę trawi ból, niewyjaśnione zniknięcie i tajemnica, której ujawnienie pomogłoby uporać się z wewnętrznymi strachami. Potworami zżerającymi od środka, pozbawiającymi radości życia i sprawiającymi, że nawet najbliżsi stają się obcy.

Cudnie to Pan Jakub napisał. Rozdziały, w których główną bohaterką jest Anastazja napisane takim banalnym językiem, ciut dziecinnie, naiwnie, na wskroś szczerze i tak prawdziwie. Dawno temu miałam dwie koleżanki w szkole podstawowej z porażeniem mózgowym, były niesamowite, na swój sposób energiczne, pełne życia, mówiły co myślały i udowadniały każdemu, że mimo ograniczeń, radzą sobie. Widziałam w Anastazji je obie. I tak bardzo kibicowałam Łucji. Rozdziały poświęcone jej zmaganiom by zostać upragnioną solistką baletową czytałam jednym tchem. To było naprawdę ekscytujące, a tak prosto napisane. Może o to właśnie chodziło Autorowi? Żebyśmy się ekscytowali banałami, tak jak to robiła Anastazja?

Wzruszyłam się przy lekturze tej książki. Mimo, iż temat w niej zawarty nie jest łatwy, czytając ją nie odczułam przygnębienia. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że to była bardzo przyjemna lektura. Pan Małecki pokazał, że mimo nieszczęść, trudności, czy rutyny, doświadczamy też radości, zakochujemy się, spotykamy dobrych ludzi, którzy często są dla nas oparciem. Całe życie uczymy się żyć i czerpać ile się da z tego życia. Czasem nawet mimo ograniczeń.

Powieść Pana Małeckiego ma w sobie to coś, co z nami zostaje na dłużej. Patrzę na tę książkę, mam ja przed sobą i mimo, że przecież przeczytałam ją kilka dni temu, mam ochotę znów do niej sięgnąć. A potem znów i jeszcze raz i kolejny...

W moim umyślę, czuję to, mam teraz tornado uczuć, huragan myśli na sekundę i chciałabym je bardzo przelać na papier. Chciałabym z całej mocy zachęcić do tej książki, do jej przeczytania, ale jak widać pisarz ze mnie marny, bo jak już przyszło co do czego, to nie potrafię wyłowić odpowiednich słów w tym huraganie, które najlepiej opisały by co czuję po przeczytaniu „Święta ognia”. Autor uwiódł mnie i historią i stylem w jakim ją przedstawił. Już jestem jego...

Polecam!

 

"Miedziaki" Colson Whitehead


Oj lubię takie książki. Takie, z których można się czegoś ciekawego dowiedzieć, które dają do myślenia, które zostają z nami na dłużej, które wstrząsają i których treść ma głębsze przesłanie. Taką książką jest "Miedziaki" Colsona Whiteheada. 

"Miedziaki" to trudna książka opowiadająca historię czarnego nastolatka Elwooda (rzecz dzieje się w latach 60' ub. wieku), bezpodstawnie osadzonego w poprawczaku zwanym potocznie Miedziakiem. W Miedziaku kary odbywają i biali i czarni, a warunki odsiadki są zatrważająco okrutne. Chłopcy są bici, wykorzystywani, karani na wszelkie możliwe sposoby, szykanowani, zastraszani itd, itp. Gdy po kilku latach od zamknięcia poprawczaka, archeolodzy natrafiają na nieoznakowane mogiły nieopodal oficjalnego cmentarza placówki, na światło dzienne wychodzi prawda o Miedziaku i o tym co ostatecznie stało się z Elwoodem.

Książka, z punktu widzenia światopoglądowego, bardzo ważna. Ukazuje trudną historię USA, z którą wg mnie, jak do tej pory, Amerykanie do końca sobie nie radzą. Teoretycznie to z ich strony wychodzą ruchy typu "Black Lives Matter", ale nie musiały by wychodzić, gdyby nie było tam tyłu przypadków rasizmu. Stąd też rozumiem nagroda Pulitzera dla Autora.

Niemniej, oceniając same walory czytelnicze, książka mnie ciut zawiodła. Być może liczyłam na wymowniejsze przedstawienie okrutnego życia osadzonych w Miedziaku, bardziej sugestywne niż tylko nazwa miejsca np. Zaułek Kochanków. Historia Elwooda została trochę spłaszczona. Autor nie zagrał na emocjach czytelnika, co powinno być oczywiste biorąc pod uwagę dramatyzm ostatniego rozdziału. Nie tyle miałam nadzieję, że uronię łzę, ile byłam przekonana, iż tak właśnie będzie - a tu nic.
Generalnie do opisu okrucieństw jestem, jako tako, przyzwyczajona, ponieważ czytam dużo literatury obozowej, dlatego najbardziej w "Miedziakach" poruszyła i oburzyła mnie głównie kwestia niesprawiedliwego wyroku skazującego Elwooda na pobyt w Miedziaku. O tym jednym nie potrafię przestać myśleć i myśl ta do tej pory wywołuje u mnie wściekłość. Rasizm jest główną przyczyną wszelkiego zła jakie spotyka Elwooda, który mógł być cennym nabytkiem społeczeństwa, gdyby tylko dano mu szansę, na którą zasługiwał. Niestety, gdzieś z tyłu głowy czuję, że i do tej pory przypadki takie jak głównego bohatera, jeszcze się w Stanach zdarzają. 

Ostatecznie, przez wzgląd na tematykę poruszaną w książce i przekazaną przez to wiedzę, powieść ma u mnie ocenę 8/10 i uważam, że to naprawdę bardzo dużo. Warto sięgnąć po tę książkę, myślę, że każdy wyciągnie z niej coś innego.

"27 śmierci Toby'ego Obeda" Joanna Gierak-Onoszko


Ta recenzja nie będzie długa, bo są książki, które takowej nie potrzebują. Czasem po prostu brakuje odpowiednich słów i wystarczyło by napisać – MUSISZ TO PRZECZYTAĆ, PO PROSTU MUSISZ.

Zawsze zastanawiałam się co czyni ludzi okrutnymi. Dlaczego z taką lubością pastwimy się nad innymi, nie ważne czy to drugi człowiek czy zwierzę. Mamy to gdzieś zapisane w genach? Przecież właśnie to podobno odróżnia nas od zwierząt, że potrafimy myśleć i analizować. Dlaczego zatem jest w nas tyle jadu, zawiści, dlaczego podnieca nas czynienie zła? A później za to zło nie potrafimy nawet należycie przeprosić. Oczywiście można wszystko zwalić na pieniądze, tzn., że pieniądz rządzi tym światem i w pogoni za nim ludzie są zdolni do największych podłości, ale to zdecydowanie zbyt duże uproszczenie tematu.

Z drugiej strony zaś, człowiek w swej naiwności wierzy, że są ludzie, miejsca, instytucje, gdzie tej krzywdy nigdy nie zaznamy. Tak powinno przynajmniej być... a nie jest. Mowa tu o szkołach, kościele czy szpitalach, o ludziach pełniących zaszczytne funkcje, osobach znanych, politykach, celebrytach, księżach, lekarzach, adwokatach, ale i mechanikach samochodowych czy kurierach. O osobach powszechnie lubianych, fałszywie sprawiających wrażenie osób z sercem na dłoni, itd., itp.

Najbardziej bolą mnie niegodziwości wymierzone w dzieci. Dorosły, to brutalne, może to wynika z mojego charakteru, ale myślę, że jakoś sobie poradzi. Może nawet obroni. Co prawda, jak uczy nas chociażby historia IIWW, są niegodziwości z którymi nikt sobie nie radzi, ale jednak to krzywda dzieci boli najbardziej. Tym ciężej czytało mi się przedmiotową książkę, bo jej zawartość dotyka tych, którzy po stokroć na to nie zasłużyli.

„27 śmierci Toby'ego Obeda” to książka trudna pod każdym względem. Zapewne samej Autorce nie przyszło łatwo jej napisać. Porusza, wstrząsa, oburza i wiele, wiele wyjaśnia. A o czym jest ta książka? O Kanadzie, o Pierwszych Narodach, o szkołach do których zabierane były rdzenne dzieci i w których były maltretowane, bite, molestowane, gwałcone, głodzone... O przedstawicielach Pierwszych Narodów, których każde kolejne pokolenie niesie na barkach traumę, którzy są u siebie, a jakby nie byli, którzy nigdy nie otrzymali należytych przeprosin ze strony wszystkich oprawców, którzy są do tej pory marginalizowani i traktowani jak atrakcja kraju. Maskotki, których symbole można dowolnie wykorzystywać w celach marketingowych.

Nie da się reportażu Pani Joanny przeczytać jednym ciągiem. Trzeba robić przerwy by poukładać sobie w głowie... przeżyć to... przetrawić. Nie da się czytać bez emocji o rażeniu prądem kilkuletniego dziecka na krześle elektrycznym przy pełnej publiczności wielu „duszpasterzy”...

Kanada. Po przeczytaniu tej książki, zatarł się w mojej głowie obraz Kanady jako kraju mlekiem i miodem płynącym, sielankowym i ogólnie wspaniałym do życia. Zamiast tego mam przed oczami przedstawicieli Pierwszych Narodów i czarnego kruka.

Dlatego trzeba czytać. Trzeba ciągle i bez ustanku poszerzać horyzonty, zdobywać wiedzę, wyrabiać sobie własne zdanie, ustrzegać się propagandy i mieć po prostu otwarty umysł. Tym czytaniem też nie zamykajmy się wyłącznie w jednym gatunku literackim, czytajmy wszystko, dużo, sięgajmy i po rozrywkę i dokument, dla równowagi. Ale błagam, czytajmy. Bo jak inaczej mam wytłumaczyć starej babci, że przebranie wnusia na bal przebierańców za Indianina to tak jakby dla zabawy założył tradycyjny żydowski strój do modlitwy (albo co gorsza pasiak)? Są granice, które przekraczać należy i takie, których przekraczać nie wolno.

wtorek, 11 lipca 2023

"Arcydzieło" Tom Hanks


Ręka w górę, kto nie zna Toma Hanksa – jestem przekonana, że zdecydowana większość z nas widziała przynajmniej jeden film z Hanksem w roli głównej. Bardzo sobie cenię jego grę aktorską, to jak kreuje swoje postacie, jego zaangażowanie i chyba miły sposób bycia, który przebija się z filmów z jego udziałem. Ostatnio Tom Hanks objawił się swoim fanom również jako pisarz. W Polsce wydane, jak do tej pory, zostały dwie jego książki: zbiór opowiadań „Kolekcja nietypowych zdarzeń” oraz „Arcydzieło”. Pierwszej z nich jeszcze nie czytałam, ale sięgnęłam po „Arcydzieło” i szczerze mówiąc, chyba miałam inne wyobrażenia o tej książce. Przeczytałam ją nie wiedząc nawet dokładnie o czym będzie, stwierdziłam, że skoro napisał ją Tom Hanks, to na pewno jest to coś wyjątkowego, arcydzieło. Przeliczyłam się, ale teraz gdy skończyłam ją czytać, wiem, że tylko ciut.

„Arcydzieło” to powieść inna niż wszystkie jakie do tej pory czytałam. Nie ma w niej jakiegoś niesamowitego dramatu, wielkich miłości, złoczyńców, rodzinnych tragedii itp., bo „Arcydzieło” to powieść o tym jak robi się film. Od pomysłu na scenariusz, poprzez dogadywanie budżetu, wybór lokalizacji, casting aktorów, pierwsze zdjęcia, kręcenie poszczególnych scen, aż do montażu, dodawania efektów specjalnych, dźwięku i ostatecznie projekcji. Pomyślicie „o ludzie, co za nudy” i też tak myślałam po rozpoczęciu czytania. Byłam bardzo sceptycznie nastawiona, stwierdziłam, że tytuł książki jest na wskroś mylący, książka nawet obok arcydzieła nie stała. Zawzięłam się jednak w sobie, uznałam, że skoro zaczęłam, to muszę skończyć. I wiecie co, gdybym ją wtedy, na samym początku odłożyła, to wiele bym straciła.

Poznajcie zatem Billa Johnsona, światowej sławy reżysera i scenarzystę w jednym. Bill jest profesjonalistą, do swoich filmów sam pisze scenariusze. Oczywiście pod warunkiem, że znajdzie dobrą inspirację, którą przy kolejnym filmie staje się niedoceniona ultraska z serii filmów o Agentach Zmiany (coś w stylu Marvela lub DC) i bohater komiksu o walkach z Japończykami w czasie II wojny światowej, Ogniomiot, czyli żołnierz z miotaczem ognia. W osobnej części książki poznajemy historię powstania komiksu opowiadającego o Ogniomiocie. W mojej ocenie, na tym etapie powieści, historia Ogniomiota była najciekawsza. Niemniej zaraz po niej, zaczynamy poznawać kolejne osoby z ekipy filmowej, producentów, współproducentów i aktorów podchodzących do pracy poważnie i... mniej poważnie. Oczywiście wszystko w formie powieści lub trochę jakby krótkich wywiadów. Całość powieści kręci się tylko i wyłącznie wokół tworzenia filmu, ale co jest zaskakujące... to wciąga. Wciąga bo na planie filmowym dzieją się rzeczy zwykłe i niezwykłe, niebywałe, oburzające, tragiczne, smutne, komediowe i satysfakcjonujące. Czuć napięcie towarzyszące ekipie by wyrobić się ze zdjęciami w założonym terminie, poddenerwowanie charakteryzatorów gdy aktor nie współpracuje, widzimy wymuszoną uprzejmość w stosunku do osób, od których zależy powodzenie przedsięwzięcia, chociaż są skończonymi dupkami. Kibicujemy reżyserowi, podziwiamy jego stoicki spokój, podziwiamy poświęcenie i zawziętość ekipy, a wszystko po to by wypuścić ostatecznie film, który zarobi i stanie się arcydziełem.

„Arcydzieło” nie jest książką, która was wciągnie i pochłonie w swoje czeluście od razu i w sposób bezwzględny. Tej książce trzeba dać trochę czasu. Za to gdy już oswoimy się ze stylem, z formą przekazu, z fabułą, zaczynamy zaprzyjaźniać się z jej bohaterami. Wsiąkamy w tę powieść. Przewracamy kolejne strony książki z coraz większym zainteresowaniem. Ostatnie 250 stron kończyłam czytać o 4 rano. Zamknęłam książkę, zgasiłam światło w pokoju i mocno się zdziwiłam, że już zaczynało świtać. Za rachunek za prąd pewnie się nie wypłacę. Niemniej ta książka bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Tak jak z początku już spisywałam ją na straty, że nie, absolutnie nikomu jej nie polecę, tak teraz jestem nią może nie tyle zachwycona, bo to nadal jest za duże słowo dla „Arcydzieła”, ale jestem zadowolona, że ją przeczytałam. Lektura dostarczyła mi wielu emocji, była zajmująca, dowiedziałam się z niej, że zrobienie filmu to nie jest takie o hop siup łatwe i przyjemne i właściwie, kto mógł lepiej napisać taką książkę jeśli właśnie nie świetny Aktor. Widać w tej książce szacunek do ludzi, którzy biorą udział w produkcji, do ich pracy i poświęcenia. Do każdej osoby, nawet tej najmniej ważnej. Czuć przesłanie, żeby szanować się wzajemnie, żeby nie oceniać z góry, żeby dawać szansę na zmianę, na zrozumienie błędu, żeby nie przekreślać kogoś od razu bo powinęła mu się noga i co mnie bardzo uderzyło, nawet jeśli współpraca z kimś nie poszła po naszej myśli, nie oczerniajmy tej osoby, być może dostała już wystarczającą nauczkę, nie niszczmy jej opinii w showbiznesie. Wiele pozytywnych przekazów niesie ze sobą ta książka. Mam wrażenie, że Tom Hanks chciał pokazać w niej jak powinna wyglądać współpraca na planie, jak ludzie powinni się nawzajem traktować.

Praca nad filmem to ciężki kawałek chleba. Jeśli chcecie poznać jak to faktycznie wygląda „od kuchni”, to sięgnijcie po „Arcydzieło”. Nie porzucajcie tej książki, dajcie jej dojrzeć, zapewniam, że zrobi się ciekawie. Ostatecznie polecam – mocne 7,5/10

czwartek, 6 lipca 2023

"Czeski Raj" Jaroslav Rudis


Ostatnio zakochałam się w książkach Wydawnictwa Książkowe Klimaty. I nie jest to żadna kryptoreklama tego wydawnictwa, po prostu mam wielkie uznanie do pozycji, które to wydawnictwo wybiera by wydać w naszym kraju. Specjalizują się oni w literaturze czeskiej, słowackiej, rumuńskiej, bułgarskiej, tureckiej czy fińskiej. Pozwolę sobie zacytować fragment opisu Wydawnictwa z ich strony: „Publikujemy współczesną prozę europejską, kierując się przede wszystkim na południe. Naszymi książkami chcemy pokazywać te miejsca na literackiej mapie, które pomimo niewielkiego oddalenia geograficznego, wciąż pozostają w cieniu. Wydajemy takie książki, jakie sami chcielibyśmy czytać i oglądać: mówiące więcej o świecie wokół nas, zrywające ze schematami i stereotypami.”

Taki właśnie jest „Czeski Raj”. Na niewielu stronach Autor z typowym czeskim humorem przedstawia nam grupę kilkunastu mężczyzn w różnym wieku, cyklicznie spotykających się w saunie, prowadzących typowe dla siebie konwersacje. Czasem zupełnie bezsensowne, czasem trudne i egzystencjalne. O życiu, polityce, kobietach, dzisiejszych i przeszłych czasach, o mentalności ludzi, o sobie, o końcu świata. A zza ściany sauny słuchać ciągły chichot kobiet. Autor nie podaje imion mężczyzn, charakteryzuje ich „ten co jest na emeryturze”, „ten co jest strażakiem”, „ten co sprzedaje ubezpieczenia”, czy „ten co rzyga danymi w biurze”. Z początku ciut dziwnie czyta się taką formę bez imion, ale po czasie staje się to bardzo przydatne. Generalnie to nie imiona są ważne, a właśnie to kim są bohaterowie, co robią, co sprawia, że są jacy są. I ten ciągły chichot kobiet...

Z pozoru „Czeski Raj” to taka powieść o niczym. To mylące, bo tematy, które poruszają nasi faceci, mimo że przedstawione lekko, z humorem, to takie ponadczasowe i uniwersalne kompendium z naszego własnego życia. Jesteśmy młodzi, poznajemy partnerów, uprawiamy sex, próbujemy coś w życiu osiągnąć, poznajemy życie z dobrej i przykrej strony, przechodzimy na emeryturę jeśli zdrowie pozwoli i próbujemy się pogodzić z końcem. A na wszystko lekarstwem są trzy pilznery każdego dnia. I amortyzacja.

Super czytało mi się tę książkę, bo jest taka typowo czeska (bez generalizowania chyba się nie obędzie). Lekka z humorem, z ciekawą formą, bo czyta się ją jak sztukę teatralną w pięciu aktach. Rozmowy mężczyzn niby o niczym i banalne, ale wciągają i ostatecznie są takie jak prowadzą mężczyźni, których znam. A chichot kobiet? No cóż, ja i moje znajome też ciągle chichoczemy, zwłaszcza jak słuchamy o czym beblają nasi mężczyźni. Z nimi ciężko, ale bez nich jeszcze gorzej.

Polecam, bo książki jest tak niewiele, że nawet jeśli uznacie, że taka literatura jednak do was nie przemawia, to przynajmniej nie stracicie dla niej więcej jak maks dwóch wieczorów. Spróbujcie!


"Nasze zaginione serca" Celeste Ng


Jak ja się cieszę, nie macie pojęcia. Cieszę się, że ostatnio poznaję co raz więcej freaków książkowych, którzy zachęcają mnie do sięgnięcia po inne gatunki książek i inne książki niż te najbardziej popularne. Ominęło by mnie wiele ciekawych pozycji, a ja przecież tak kocham analizować, zaglądać w dusze bohatera, wyciągać wnioski, doszukiwać się drugiego dna... Nie zabrzmiało to teraz zbyt dobrze, ale nie martwcie się, mąż nie ma się ze mną aż tak źle... :)

Do takich książkowych polecajek należy „Nasze zaginione serca” autorstwa amerykańskiej pisarki o azjatyckich korzeniach, Celeste Ng. Przedmiotowa powieść ukazuje nam dystopijny obraz Ameryki po wielkim kryzysie ekonomicznym, a za który to kryzys obwinia się Chiny i ogólnie wszelkiej maści azjatów. Rząd USA uchwala, przy zdecydowanym poparciu społeczeństwa, PAKT, czyli akt prawny mający na celu zadbanie o wartości patriotyczne obywateli Stanów, umożliwiający m.in. na tzw resocjalizację dzieci z rodzin, które wykazały by się słabym patriotyzmem i oddaniem względem kraju. W praktyce, pod przykrywką PAKTu, prześladuje się osoby lub nawet całe rodziny azjatyckiego pochodzenia, a dzieci z rodzin, które zostały uznane za wywrotowe, odseparowuje się trwale do innych miejsc bez możliwości powrotu czy nawet jakiegokolwiek kontaktu z rodzicami. Utracone dzieci, nasze zaginione bezpowrotnie serca. W tym wszystkim poznajemy Birda, chłopca, którego nagle i bez wytłumaczenia zostawia matka. Bird nie rozumie dlaczego mama porzuciła go bez słowa, dlaczego musieli z tatą wyprowadzić się z ich domu, dlaczego tata został zdegradowany z profesora do pracownika biblioteki akademickiej. Nie rozumie dlaczego gdy nauczyciel czyta o zasadach PAKTu, on i połowa klasy patrzą na niego wymownie. To wszystko do czasu, gdy otrzymuje tajemniczą wiadomość od mamy. Tylko Bird wie jak ją rozszyfrować i podążając za wskazówkami, odnajduję mamę, odnajduje siebie, już wszystko rozumie.

Naprawdę chciałabym napisać wiele dobrego o tej książce i zrecenzować ją w samych superlatywach, ale mnie ona po prostu nie porwała. Autorka w powieści poruszyła wiele bardzo ważnych tematów – dyskryminacji, nietolerancji, rasizmu, bezwzględnej chęci kontrolowania wszystkich i kierowania wszystkim. Jak łatwo można zmanipulować społeczeństwo, jak pięknie można mówić o wartościach, a pod powabnymi słówkami ukryć prawdziwe, złe intencje, jak łasi jesteśmy na te populistyczne hasła mówiące o jedności narodu, czystej krwi itd. To się dzieje, tu i teraz.

Jak sami widzicie, „Nasze zaginione serca” to książka sugestywna, ważna i nawet ciut przerażająca biorąc pod uwagę, że powstanie PAKTu wcale nie jest niemożliwe, nawet i bez jakiegoś wielkiego kryzysu.

Dlaczego zatem ta książka mnie nie porwała? Ogólnie źle mi się ją czytało. Nie wiem czy to wynikało z faktu, że ciągle musiałam przerywać lekturę (mamo, a możesz... mamo, przyjdź... łeeeeee... mamo, bo ona mnie gryzie! Itd. itp... ;D), ale brakowało mi w tej książce akcji. Zbyt wiele w niej samego monologu, opisów przeróżnych, rozwlekłych, czasami miałam wrażenie, że czytam przez dłuższy czas to samo, że fabuła nie posunęła się przez 20 stron ani o milimetr w kierunku rozwiązania. Za mało szczegółów dotyczących samego kryzysu. Kryzys był, ale już go nie ma, za to jest PAKT. Dla mnie, ekonomistki/inżyniera, to było za mało. Myślę, że książka była by lepsza, gdyby była napisana trochę bardziej sensacyjnie, gdyby coś się działo. Nie wyczułam w niej ani dramatyzmu, ani specjalnego smutku, a przecież powinna mi się choć trochę zakręcić łezka w oku. Nie odczułam po przeczytaniu tej książki nic. A z założenia, jeśli książka nie wywołała we mnie żadnych specjalnych emocji, to pewnie zaraz o niej zapomnę. Przykre to, tym bardziej że, sam temat przecież bardzo ważny.

Niemniej, nie chcę nikogo zniechęcać do tej książki. Znam opinię przyjaciół książkoholików, którzy byli nią oczarowani i bardzo dobrze ją wspominają. Moje opinie, jak zawsze powtarzam, są subiektywne i nie polecę tylko naprawdę wielkiego gniota, a ta konkretna książka gniotem nie jest, po prostu mi nie podeszła. Zachęcam, przeczytajcie sami, warto się z nią zapoznać, być może was porwie.

Ciao!

środa, 21 czerwca 2023

"Chwile wieczności" Kiersti Anfinnsen


Starość się Bogu nie udała. Chociaż z drugiej strony, może starość jest jaka jest dlatego właśnie, żebyśmy chcieli już odejść?Odpocząć? Żeby nam już niczego nie było szkoda? Czy młodzi myślą o starości?

"Chwile wieczności" jak dla mnie ta książka jest świetna. Mam problem jedynie z określeniem konkretnych emocji po jej przeczytaniu. Już tłumaczę...

Poznajcie Birgitte, starszą panią pochodzenia norweskiego. Birgitte była uznaną kardiochirurżką, kobiecą prekursorką w tej specjalizacji. W książce nie zostało określone dokładnie ile lat ma Birgitte, ale zapewne jest po dziewięćdziesiątce. Jest stara jednym słowem i doskonale zdaje sobie sprawę, że niewiele jej już zostało. W zasadzie, żegna się ze światem. Wszyscy, których znała i coś dla niej znaczyli, już nie żyją. Birgitte nie ma dzieci, nie miała męża, za to miała życie pełne wyzwań, wielkich celów, życie w którym poszukiwała tego jedynego, ale coś nie wyszło. Życie, w którym ratowała życia innych, choć nie wszystkich pacjentów lubiła i szanowała. Życie, które ukształtowały wpływy matki, niekoniecznie pozytywne.

Książka wg mnie przybiera trochę postać pamiętnika podzielonego na dwie części. W pierwszym Birgitte zapisuje bardzo sarkastycznie swoje wspomnienia, przemyślenia dotyczące starości i tego jak ona sama jest przez innych traktowana przez wzgląd na tę starość. Druga część to przemyślenia i opisy jej aktualnej sytuacji. Birgitte poznaje faceta w jej wieku i ze sobą zamieszkują, to i urocze i śmieszne ale i smutne zarazem. Generalnie książka przepełniona jest takim gorzkim humorem. Śmiałam się sama do siebie przy jej czytaniu, niektóre fragmenty były rozczulające. Można wyczuć, że Birgitte nie jest do końca zadowolona z tego jak przeżyła życie. Niejednokrotnie pisze, że w zasadzie nie ma komu czegokolwiek zostawiać (bo nie ma dzieci) i czuć w tych słowach gorycz. Choć z drugiej strony stara się trzymać z dala od własnej rodziny, głównie siostry. Birgitte często mówi o swoich poglądach nt dzisiejszej ludzkości, ludzi, jak szybko dajemy sobą manipulować i ma w tym rację, ale co zaskakujące, te poglądy są uniwersalne do każdego pokolenia, o czym często uświadamiamy sobie dopiero właśnie u schyłku życia. Ludzie na przestrzeni wieków nie zmieniają się aż tak bardzo. 

I takie są właśnie uczucia moje jako czytelnika. 
Ta książka mnie smuci, bo opisuje dokładnie jak wygląda starość i co czeka każdego z nas. Najbardziej zasmucił mnie nie sam fakt zakończenia życia, ale tego jak osoby starsze są postrzegane przez nas, młodych: "Ludzie nie słuchają tego, co im mówią starcy, tylko kiwają głowami, przybierając pełną empatii minę, i udają, że do nich dociera, ale tak naprawdę myślą o czymś zupełnie innym". Smutne, ale prawdziwe...

Ta książka mnie bawi bo bawi mnie sarkastyczne podejście samej Birgitte. To taki trochę śmiech przez łzy, ale mam wrażenie, że ją znam, że jakbym czytała o sobie na starość. Do życia trzeba podchodzić trochę z dystansem, z sarkazmem. Życie jest wystarczająco przytłaczające, a jednocześnie piękne.

Ta książka jest mądra i piękna, ta książka jest świetnie napisana, jest obrazem nas samych, jest ponadczasowa, ponadpokoleniowa. Jest prawdziwym obrazem starości i tylko od nas samych zależy, czy będziemy umierać samotnie czy wśród bliskich. 

Polecam tę książkę, ma głębię, której często się szuka. Jest dopełnieniem, a zarazem pozostawia niepokojącą pustkę. Tak jak nasze myślenie o starości. Nie chcemy jej, próbujemy ją oddalić od siebie, a i tak od niej nie uciekniemy. Ona nas dopadnie i kiedyś zakończy nasze życie. 
Młody może, stary musi.

wtorek, 30 maja 2023

"Zamiana" Rebecca Fleet


Już parę razy przejechałam się na książkach, które na okładce miały zapisane krótkie pochwalne recenzje innych poczytnych, zasłużonych Autorów. Wiadomo, to taki tani chwyt marketingowy, o zgrozo często skuteczny. Sugerujemy się przecież pozytywnymi opiniami na temat czegoś co chcemy kupić. Im więcej takich opinii, tym lepiej, a dodatkowo jeśli opinię wyraża ktoś znany, to już na bank mamy produkt w koszyku... Cóż, tak to działa.

W przypadku „Zamiany” mamy na okładce zawarte stwierdzenie, którego autorem jest ponoć Lee Child, że trzymana przeze mnie książka to „Fantastyczny thriller, pełen napięcia i zwrotów akcji”. Mam wrażenie, że Pan Child czytał inną książkę...

„Zamiana” opowiada nam historię Caroline próbującej odbudować swoje małżeństwo, które całkiem niedawno przeżywało naprawdę trudne chwile wynikające z uzależnienia męża Caroline, Francisa, od narkotyków, a co też ją samą pchnęło w ramiona innego mężczyzny. Francis i Caroline znają swoje grzechy, a jednak z wielką determinacją walczą by odzyskać wzajemne zaufanie i sprawić by było jak dawniej. Wyruszają na krótki wypad tylko we dwoje, a główną atrakcją wyjazdu jest zamiana domów – Caro i Fran zamieszkują w domu kobiety, która przez tydzień będzie mieszkać w ich apartamencie. Już od pierwszego dnia pobytu Caro czuje, że ktoś celowo zostawia jej wskazówki dotyczące jej epizodycznego romansu, przypominając jej na każdym kroku o byłym ukochanym. Kobieta nie potrafi przestać obsesyjnie myśleć o swoim ex i o tym co ich łączyło oraz o tym co ich ostatecznie rozdzieliło. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że w jej apartamencie przebywa ktoś, kto nie powinien się tam nigdy znaleźć. Czego chce, jakie ma zamiary, co chce osiągnąć poprzez ewidentne zaplanowanie całej tej chorej sytuacji. Okazuje się, że zdarzenie z przeszłości poniesie ze sobą bardzo przykre konsekwencje, czego finał wydarzy się dokładnie w jej salonie.

Wynudziłam się przy tej książce. Nie chciało mi się jej czytać, a nie lubię zaczynać kolejnej, nie skończywszy poprzedniej. To miała być książka pełna napięcia i zwrotów akcji, gdzie tak naprawdę jakiekolwiek napięcie jest wyczuwalne w tej historii dopiero po około 2/3 treści. Strasznie irytują mnie książki pisane jak pod scenariusz filmowy, sugerujące mi co dokładnie w danej chwili robi bohater: Caro wstała, podeszła do okna, poprawiła zasłonkę i stwierdziła, że czas najwyższy wyjść, więc podeszła do lustra, umalowała usta karminową szminką i zadowolona wyszła z domu, starając się jak najciszej zamknąć za sobą drzwi. To takie moje zmyślone przykładowe zdanie – jak widać sama umiałabym naczaskać w tym stylu książkę przynajmniej 300-stronicową. Dodatkowo porównywanie uczuć bohaterów do jakiś dziwnych zjawisk naturalno-przyrodniczych, w ogóle nieadekwatnych do opisywanych sytuacji. Emocje buzujące jak ogień w kominku, granice jak linie na piasku nakreślone patykiem... To wszystko jest ok, ale jeśli jest tego za dużo, to staje się infantylne.

Ogólnie rzecz biorąc, Autorka na książkę miała naprawdę dobry pomysł. Historia sama w sobie świetna, taka że mogła wydarzyć się naprawdę, z bardzo dobrym, przemyślanym zakończeniem. Ciekawi bohaterowie, czasem lekko irytujący, Caroline niestety nie polubiłam, ale chyba mało kto by ją polubił. I tylko to wykonanie... oraz ta flegmatyczna akcja... Mój Boże...

„Zamiana” to debiut powieściowy Pani Fleet, światowy bestseller, wynikający po prostu chyba z usilnej promocji tej książki przez wydawnictwo. Nie orientowałam się jeszcze, czy Autorka wydała jakieś inne powieści, zachęcona „sukcesem” przedmiotowej, ale jeśli tak, to mam nadzieję, że poprawiła styl i tempo, bo talentu do wymyślania dobrych historii raczej jej nie brakuje. Jestem ciekawa jak tę samą historię napisałby np. Pan Jo Nesbo albo Harlan Coben - o nich pierwszych jakoś pomyślałam.

No cóż, ale napisała ją Pani Rebecca Fleet i mimo że bardzo chciałabym ją Wam polecić, to napiszę jedynie – czytacie na własną odpowiedzialność.

Dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 29 maja 2023

"Kości, które nosisz w kieszeni" Łukasz Barys

Mam całkiem zwyczajne życie i nie da się ukryć, że dość szczęśliwe. Szczęściem jest to gdzie i kiedy się urodziłam, że miałam pełną rodzinę, mogłam odebrać dobre wykształcenie, że miałam wybór i mogłam swobodnie decydować o tym kim chce być, z kim chcę być, jaka chcę być. I choć zdarzały się i będą się dalej zdarzać sytuacje trudne i smutne, to ogólny rozrachunek raczej, póki co, wychodzi in plus. Nie wszyscy jednak mają tyle szczęścia...

„Kości, które nosisz w kieszeni” to bardzo krótka powieść, autorstwa młodego, a bardzo utalentowanego pisarza, Łukasza Barysa, o braku szczęścia i perspektyw, o przeszłości odciskającej piętno na teraźniejszości i przyszłości zarazem, o poszukaniu miłości...

Nastoletnia Ula nie miała zbyt wiele szczęścia w życiu. Jest najstarszą z trójki rodzeństwa, które wychowuje się jedynie z matką i umierającą na raka babcią. Ojciec Uli odszedł, w zasadzie nie wiadomo dlaczego, a matka urabia się po łokcie w Biedronce by tylko zapewnić jako taki byt swoim dzieciom. Żyje im się biednie. Nawet bardzo biednie. Ula matkuje młodszemu rodzeństwu, sama próbując się uczyć, a jednocześnie starając się zaakceptować każdego kolejnego potencjalnego „tatusia” jakiego do domu przyprowadza jej mama. Stan w jakim żyją można nazwać patologiczną biedą. Ulę bieda otacza z każdej strony. Wręcz osacza, jest w nią wsiąknięta jak w najprawdziwsze, gęste, lepkie bagno i choć marzy o postawieniu stopy na suchej ziemi, widzimy, że perspektywy ma raczej marne. Za towarzyszy ma duchy umarłych, w których się zakochuje, których sobie wyobraża i których śledzi. Równie dobrze mogłaby zamieszkać na cmentarzu.

Atmosfera tej trochę dziwnej powieści jest ciężka i tłusta, przesiąknięta śmiercią, przeszłością, zgnilizną, pleśnią i biedą. Jak w tej powieści zinterpretować tytułowe kości, które nosimy w kieszeni? Po dyskusji ze znajomymi ze Stronniczego Klubu Książki, którego spotkania organizuje księgarnia w moim mieście, uznaliśmy, że kości to wszystkie elementy przeszłości, które nosimy w sobie, które nam ciążą, a ich ciężar często nie pozwala nam się wyrwać z tego bagna, w którym żyjemy. Kości jak śmieci w naszych kieszeniach, często niepotrzebnie je sobie zostawiamy, bo liczymy, że ten urwany guzik, w zasadzie nie wiadomo od czego, ten stary bilet, a nawet zasmarkana chusteczka, może nam się jeszcze do czegoś przydadzą. Kości jak wspomnienia w naszej głowie, blokady, ciężary, myśli śmieci. Oswajamy się z nimi, żyjemy z nimi, przekazujemy je dalej.

Takie jest życie Uli. Żyje z kośćmi w kieszeni, ciągle dokłada nowe, a właściwie los jej dokłada, powodując, że jej dorosłe życie pewnie niczym nie będzie się różnić od życia jej mamy.

Trudno jest jednoznacznie ocenić tę książkę. Ma w sobie coś takiego, że chciałoby się dać ocenę i 6/10 i 10/10. „Kości, które nosisz w kieszeni” to pisarski majstersztyk. Soczysty, barwny język, głęboka treść, czasem tak głęboka, że nie wiadomo co o niej myśleć, a jednocześnie temat na tyle prosty i powszechny, prawdziwy... Wiemy, bo widzimy, taką biedę, tę beznadzieję i brak perspektyw. Tę czarną dziurę miast świetlistej przyszłości... Tą książką Pan Barys objawił mi się jako mistrz prozy, a trzeba Wam wiedzieć, że Autor liczy dopiero 26 wiosen. Napisanie książki w takim stylu, z tą głębią , w tym wieku – chapeau bas. I może właśnie dlatego jej ocena jest tak niejednoznaczna.

Czuję, że „Kości, które nosisz w kieszeni” jest już dla mnie też taką kością. Zostanie ze mną, będzie wiercić nieprzyjemnie mój umysł, będzie mi się przypominać w dziwnych momentach mojego życia, bo już sprawia, że inaczej patrzę na otaczającą mnie biedę. Nie wszystko jest wokół nas takie jednoznacznie czarno białe, dokładnie jak ta książka.

Może wydać się to dziwne, ale polecam przeczytać. Nie żałuje ani minuty jaką poświęciłam na przeczytanie „Kości...”

środa, 10 maja 2023

"Lato, gdy mama miała zielone oczy" Tatiana Tibuleac


Zawsze mam problem jak zacząć. Przy każdym wpisie przydałby się jakiś chociaż krótki wstęp. Może dzisiaj wstępem będzie taka luźna wypowiedź o niczym i po prostu przejdę od razu do książki, o której chce wam opowiedzieć? Co wy na to? To lecimy, nie ma co owijać w bawełnę czasami...

Tatiana Tibuleac jest mołdawsko-rumuńską dziennikarką i pisarką, w Polsce znaną praktycznie tylko i wyłącznie z „Lato, gdy mama miała zielone oczy”. Z jednej strony szkoda, że znana jest tylko z tej książki, natomiast z drugiej dziękować należy Wydawnictwu Książkowe Klimaty, że zdecydowało się w ogóle wydać „Lato...” jak i wiele innych naprawdę dobrych i wartościowych książek pisarzy pochodzących z nieoczywistych krajów. „Lato, gdy mama miała zielone oczy” jest jak dobry film, satysfakcjonująca mimo, że porusza trudnego tematu. Jest majstersztykiem w ukazaniu trudnych emocji i iście zabójczych myśli wymierzonych w rodzicielkę, zupełnie jakby Autorka przelewała na papier własne doświadczenia. A o czym konkretnie jest „Lato...”?

Wchodzący w dorosłość Aleksy żywo nienawidzi swojej matki. Potrafiłby ją zabić odłamkiem myśli... Mama natomiast, z czystą premedytacją i podstępem niszczy Aleksemu jego plany wyjazdu z kolegami do Amsterdamu i organizuje wiejskie wakacje we Francji. Oczywiście Aleksy jest wniebowzięty, a jego problemy z zachowaniem kontroli nad sobą odchodzą w siną dal... Bynajmniej nie ma ochoty rozwalać wszystkiego wokół już na sama myśl o spędzaniu z matką czasu sam na sam gdzieś na jakimś zadupiu. W ogóle... A jednak, mimo całej złości i nienawiści, Aleksy zauważa, że mama nie wkurza go AŻ tak bardzo. Co raz częściej widzi w niej jakąś inną kobietę, szczęśliwszą, nawet piękniejszą. Z najpiękniejszymi zielonymi oczami jakie kiedykolwiek widział. A gdy przychodzi moment i dowiaduje się dlaczego mamie zależało na tych wakacjach tylko we dwoje, podejmuje decyzję, że jeśli ma się stać najgorsze to on zrobi wszystko, tak jak mama robi wszystko, aby sobie nawzajem wybaczyć błędy i przeżyć ten czas tak jak powinno wyglądać ich całe dotychczasowe życie – szczęśliwie.

Czy to miała być z założenia smutna książka? Oj nie wydaje mi się. To raczej nie jest typowy wyciskacz łez, mimo, że ciężko jest się doszukać tu naprawdę szczęśliwego zakończenia. Ja tam czuję powiew optymizmu. Może wynika to z determinacji Aleksego, bo po takich przebojach jakie zaserwowało mu życie, mógłby chcieć powiedzieć mu już dawno „do widzenia”, ale nie, on trwa i wydaje się być na swój sposób szczęśliwy. Napisałam, że Aleksy nienawidził swojej matki. A to raczej była czysta złość, wynikająca z ogromnego pragnienia miłości, której nie potrafił się doprosić od najważniejszej osoby w jego życiu. Czy jego mama nie okazała się ostatecznie hipokrytką, mającą nadzieję, że w trudnej sytuacji życiowej syn wybaczy jej wszystkie przewiny i jeszcze się nią zaopiekuje? Być może. A może poczuła, że straciła już tyle czasu, że szczerze stwierdziła, że nie może już stracić ani sekundy?

Dla mnie ta książka jest piękna. Jest barwna, uczuciowa, ekspresyjna. Bardzo podoba mi się sposób w jakim Autorka pisze o uczuciach i emocjach, obrazowo, sarkastycznie i tak jak gdyby ją samą trawiły podobne uczucia. Bo to nie jest możliwe, żeby o złości pisać w tak rzeczywisty sposób. Nie da się czasem o czymś pisać wystarczająco przekonująco, jeśli nie ma się o tym bladego pojęcia. Więc albo Autorka wie o czym pisze, albo ma taki talent. Czytając „Lato...” dokonujemy autopsji własnych przeżyć i uczuć, bo przecież każdy z nas był nastolatkiem, więc nasze głowy też często przepełnione były złością. W Aleksym rozpoznajemy w jakimś stopniu siebie, choć pewnie zdecydowana większość z nas nie miała tak patologicznych doświadczeń jak on.

Trudno jest wybaczyć, a jednak łatwiej niż zapomnieć.

Polecam tę książkę, osobiście daje jej mocne 9/10 i idę o zakład, że gdy tylko będę mogła, przeczytam ją jeszcze raz.