wtorek, 29 grudnia 2020

"Powrót" Victoria Hislop


Jak zacząć... jak zacząć pisać o czymś co wywarło we mnie tyle emocji, iż nie mam pojęcia jak je wyrazić słowami by każdy mógł mnie zrozumieć... Tyle emocji. I to absolutnie pozytywnych. 

A może na tym zakończyć? Właściwie ten akapit już brzmi jak zachęta do przeczytania tej książki.

Nie. Muszę coś więcej napisać. Muszę koniecznie opowiedzieć Wam o czym jest „Powrót”. Opowiedzieć o emocjach...


Książka nie jest specjalnie skomplikowana, a opowiadana historia jest nawet prosta. Ot, młoda kobieta imieniem Sonia wyrusza wraz ze swoją przyjaciółką do Hiszpanii, konkretnie do Grenady, gdzie mają zamiar uczyć się tańca w szkole salsy. Traf chciał, że Sonia podczas krótkiego i samotnego zwiedzania miasta, zawędrowała do starej restauracji, którą prowadzi miły, wiekowy już pan. Ściany restauracji przyozdobiono plakatami zapraszającymi na korridę z wizerunkiem przystojnego matadora oraz zdjęciami pięknej tancerki flamenco. Sonia chłonie obrazy zauroczona... Niestety czas szybko mija i obie kobiety muszą wracać do domu, do Anglii, gdzie na Sonię czeka jej lekko podstarzały, zgryźliwy i nie aprobujący jej zamiłowania do tańca, mąż. Ucieczką od przykrej rzeczywistości są dla Sonii już tylko co tygodniowe lekcje tańca i wizyty u starego ojca. I właśnie podczas jednej z wizyt, gdy ojciec pokazuje Sonii stare rodzinne zdjęcia, na których widnieje jej matka w czasach młodości, nasza bohaterka doznaje olśnienia. Gdzieś już widziała tę twarz...

I dalej musicie sobie sami doczytać. Nie mogę nic więcej napisać, bo zepsuję Wam lekturę.


Historia, którą poznacie w dalszej części książki ma miejsce głównie w czasie trwania wojny domowej w Hiszpanii w latach 1936-1939. Okrutnej wojny, wyniszczającej całe rodziny, a której przyczyną jak zwykle jest polityka. I bieda, która, co należy zauważyć, jest głównym czynnikiem inicjującym większość konfliktów wewnątrz kraju. Uwielbiam takie książki bo można się z nich naprawdę wiele nauczyć. One zmuszają nas do poszukiwania dodatkowych informacji i weryfikowania tego co się czyta ze stanem faktycznym. Nie chcę podejmować się genezy wojny domowej w Hiszpanii, bo sami Hiszpanie mają ze swoją historią problem i moim zdaniem w dalszym ciągu są wewnętrznie bardzo podzieleni. Aczkolwiek gdyby spłaszczyć temat i spróbować o nim opowiedzieć w najprostszy możliwy do zrozumienia sposób, trzeba zacząć od roku 1931, w którym to abdykuje król Albert VII i dochodzi do obalenia monarchii. 

W wyborach do głosu dochodzą socjaliści, lewicowcy, komuniści, anarchiści - generalnie zwolennicy republiki. Po drugiej stronie barykady, w mniejszości póki co, mamy konserwatystów, monarchistów, faszystów i nazistów. Ci pierwsi, dochodząc do władzy, zaczynają oczywiście reformować kraj, dają więcej swobód obywatelom, prawa wyborcze dla kobiet, kobiety mogą studiować, mają większe prawa, łącznie z tym, że mogą same również wnieść pozew o rozwód, czego wcześniej nie mogły zrobić. Odebrano również wpływy Kościołowi, tak by uniemożliwić wtrącanie się Kościoła do polityki kraju. Wielu ludzi przyznało się tym samym do ateizmu. Niby fajnie. Niestety działania rządu nie spotykały się z aprobatą drugiej strony, a biorąc pod uwagę problemy gospodarcze Hiszpanii w tamtym czasie, był to tylko dodatkowy pretekst do tego by spróbować objąć władzę w kraju przez konserwatystów. Gdyby to tak przenieść na nasze domowe podwórko, to tak jakby u władzy była PO i ta cała reszta, a PiS usiłował w formie puczu odebrać władze PO i przy okazji pozbyć się groźnego elementu społeczeństwa. Niestety brak chęci wśród ugrupowań politycznych do wypracowania kompromisu i dążenia do uzyskania równowagi poglądowych pomiędzy jednym skrajnym ruchem a drugim (można powiedzieć, że i jedna i druga strona w trakcie wojny zachowywała się fanatycznie i ekstremistycznie), doprowadziła do narodzenia się faszyzmu, stąd też często słyszy się pojęcie „faszystowska Hiszpania”. I tak, w lipcu 1936 roku, pod wodzą Generała Franco, rozpoczyna się naprawdę krwawa i okrutna wojna domowa, która doprowadzi do śmierci 500.000 osób a drugie tyle zmuszone będzie do opuszczenia swojego kraju już na zawsze. To wszystko w dużym skrócie i bardzo dużym uproszczeniu, dlatego zachęcam do zasięgnięcia po informację do innych źródeł, naukowych rzecz jasna i do poczytania na ten temat.

Poza interesującym tłem historycznym jest jeszcze flamenco. Takie prawdziwe, wypływające z głębi człowieka, z duszy. Komuś może przeszkadzać w książę, że tego flamenco jest stanowczo za dużo. Myślę inaczej. Z książkami jest jak z wycieczkami czy to po kraju ojczystym czy zagranicznymi. Możemy albo wyjechać gdzieś, żeby zaliczać atrakcje i później się nimi chwalić, albo możemy chłonąć sobą dane miejsce, nawet jeśli jesteśmy gdzieś tylko 1 dzień. Z czytaniem jest tak samo. Możemy albo „przeczytać” książkę, na zasadzie zaliczenia kolejnej, albo... albo czytamy, żyjemy postacią, próbujemy zrozumieć, angażujemy się w tym czytaniu. Rzecz jasna wiele też zależy od samej książki, aczkolwiek w przypadku „Powrotu” jest tak, że ona nas łapie w swoje sidła i nie wypuszcza do samego końca. Łapie w wir namiętności i uczuć tak bardzo, że osobiście sama miałam ochotę zatańczyć. Zgasić światło w pokoju, przymknąć oczy i nawet bez muzyki dać upust uczuciom zalegającym, jak leniwa kotka, gdzieś w moim wnętrzu...


Bardzo bardzo bardzo polecam „Powrót”.


P.S.: Wspomnienia tej wojny i czasu panowania Generała Franco w Hiszpanii są w dalszym ciągu bardzo żywe i od jakiegoś czasu zaczyna przywracać się pamięć o poległych ze strony republikanów, a nawet deprymuje znaczenie Generała. Uważam to za słuszne działania i rozumiem również dlaczego podejmowane są one z dużą dozą ostrożności, nie można bowiem pozwolić, aby wraz z upamiętnianiem strony republikańskiej, doszły do głosu skrajnie lewicowe ugrupowania. Państwo idealne to takie, które szanuje zdanie tak jednej jak i drugiej strony. Nie można społeczeństwu danego Państwa, które nie jest wszakże jednorodne w swych przekonaniach, narzucać z góry jednej jedynej mądrości. Należy zawsze wypracowywać kompromisy, szanować się wzajemnie. W chwili obecnej na naszym domowym podwórku mamy właśnie taką niezdrową sytuację. Jedna skrajność narzuca zdanie, a druga skrajność neguje wszystko jak leci i też próbuje narzucić swoje zdanie. Brak jakiejkolwiek chęci do rozmowy, do kompromisu... A my? zwyczajni obywatele, będący ze swoimi poglądami pośrodku? Boimy się. Nie chcemy ani lewicy, ani prawicy, chcemy by było normalnie, oraz by słowo tolerancja nie było zawłaszczane jak komu wygodnie, raz z jednej strony raz z drugiej. By słowem naczelnym była empatia i etyka, bo tolerować można wszystko, ale tylko do czasu, gdy nikomu nie dzieje się z tego tytułu krzywda. Koniec.



piątek, 18 września 2020

"We dwoje" Nicholas Sparks

To już kolejna książka Sparksa, po przeczytaniu której mam mętlik w głowie. Podobają mi się jego książki, porusza w nich tematykę bliską każdemu sercu. Pisze o miłości w tak cudownie prosty sposób, że możemy odnieść do swojego własnego życia przynajmniej jedną z powieści z jego dotychczasowego dorobku pisarskiego. Więc dlaczego mam mętlik, ktoś zapyta. Nie wiem. Czasem po prostu czuję pewien niedosyt. Czasem nie potrafię polubić bohaterów powieści, a to przecież ważne w pozytywnym odbiorze książki, musimy się przecież z czymś/kimś utożsamić.

W przypadku tej konkretnej książki mój niedosyt wynika chyba z niezrozumiałego zachowania głównych bohaterów. Choć z drugiej strony, może tak właśnie zachowują się w stosunku do siebie ludzie, których łączy już tylko miłość do dziecka? Może gdybym sama kiedyś znalazła się w podobnej sytuacji co główny bohater lub jego żona, umiałabym bardziej wczuć się w tematykę książki? Jestem pewna, że historia opisana przez Autora przytrafiła się, wypisz – wymaluj, nie jednej parze, co stanowi też o fenomenie tychże powieści. Musicie ocenić sami.


„We dwoje” to powieść o tym, jak o dwoje bliskich sobie ludzi, z biegiem czasu, w natłoku codziennych obowiązków, rutyny, przyzwyczajeń, braku wzajemnej pomocy i zrozumienia, po prostu oddala się od siebie. To powieść o tym jak ważna jest w związku szczera rozmowa, pomoc i wsparcie, by być dla siebie nawzajem partnerem, a nie służącym lub chodzącym portfelem. Sparks rozłożył dokładnie na czynniki pierwsze powody rozstania dwojga kiedyś kochających się ludzi. Pokazał w jaki sposób konflikt pomiędzy dorosłymi może odbić się na małym dziecku. Pokazał również, że rozstać można się z klasą, choć z początku nic tego nie zapowiadało. Mnie osobiście ujęło w tej książce również to, że sprawdziło się tu powiedzenie, iż „prawda zawsze leży po środku”. Analizując całość wydarzeń opisanych w powieści, widzimy, że winnym za rozpad małżeństwa jest tak samo jedna jak i druga strona. Tak jest najczęściej i w naszym życiu, oczywiście wyłączając skrajnie patologiczne przypadki. Kto wie ile małżeństw można byłoby uratować, gdyby małżonkowie skorzystali z terapii. Nie można wszakże ratować na siłę każdego związku, jeśli od dawna nie ma w nim miłości, a tylko irytacja drugą osobą, niemniej jednak myślę, że warto wyrzucić z siebie żale, tak po prostu. Wyłożyć karty na stół z pytaniem „co teraz z tą wiedzą zrobimy? Pracujemy nad tym jeszcze, czy się żegnamy?”

Wracając do samej książki, Autor przedstawił jak może to wszystko wyglądać, gdy ludzie ze sobą nie rozmawiają, a tylko mijają się i jedyne co ich łączy to dziecko. Dziecko, które widzi konflikt i jest zdezorientowane, zagubione, a nade wszystko, boi się. Boi się utraty któregokolwiek z rodziców, a co za tym idzie, utraty ich miłości.


Nie natrafiłam jeszcze na książkę Nicholasa Sparksa, którą bym absolutnie odradzała, bo każda ma w sobie to coś i każda porusza bardzo życiowej tematyki, jak już napisałam na początku. Tak i tę książkę polecam, myślę, że w ostatecznym rozrachunku nie będziecie żałować. Indywidualny odbiór pozostawiam każdemu z was z osobna. Myślę, że jest dość spora grupa czytelników, którym tematyka książki będzie bardzo bliska.

Trzymajcie się ciepło!


sobota, 2 maja 2020

"Małe kobietki" Louisa May Alcott

Czasami są takie dni, kiedy człowiek musi przeczytać coś z klasyki. Żeby się odchamić. Żeby poszukać drugiego dna. Żeby coś sobie uzmysłowić. A może nawet, żeby zabłysnąć przed znajomymi, że przeczytało się coś głębokiego, coś po co nie każdy sięga... Każdy ma swój powód. Moim najczęściej jest ciekawość. Jeśli sięgam po klasykę, to głównie dlatego, że przez przypadek dana książka mnie zaintrygowała. Tak też było i tym razem. Okazuje się, że zachętę do przeczytania ciekawej książki możemy znaleźć dosłownie wszędzie. Do przeczytania „Małych kobietek” znalazłam inspirację w serialu „Przyjaciele”. Może nie każdy pamięta ten odcinek, w którym Rachel i Joey opowiadają sobie o książkach, które lubią. Dla Joey'a było to „Lśnienie”, które wkładał do lodówki gdy zaczynał bardzo się bać. Dla Rachel ulubioną książką była właśnie „Małe kobietki”. Rachel i Joey postanowili wymienić się książkami i sprawdzić czy lektura polecona przez przyjaciela wywoła u nich podobne emocje. Nie pamiętam już jak Rachel zareagowała na „Lśnienie”, natomiast pamiętam bardzo dobrze, że Joey polubił bohaterki „Małych kobietek”, zwłaszcza Beth i był wstrząśnięty, gdy Rachel nastraszyła go, że przez chorobę, Beth umrze. Scena rozpaczy Joey'a nad domniemaną śmiercią ulubionej bohaterki książki tak zapadła mi w pamięci, że za każdym razem gdy widziałam ten odcinek, powtarzałam sobie, że koniecznie muszę ją przeczytać. No i w końcu przeczytałam.

Jakie są „Małe kobietki”? Naprawdę fajne. Można by powiedzieć, że to powieść dla młodzieży, ponieważ głównymi bohaterkami są cztery nastoletnie siostry: 16-letnia Meg, 15-letnia Jo, 13-letnia Beth i 12-letnia Amy. To pozorne, ale o tym później. Książka przedstawia rok z życia dziewcząt. Fabuła nie jest porywająca, być może ktoś mógłby ją określić nawet nudną. Cóż niby może być ciekawego w czytaniu o tym jak dziewczyny kłócą się między sobą, narzekają na swoje obowiązki, nawiązują nowe znajomości... Tak, to dostajemy jedynie czytając tę książkę, przesuwając wzrok po literach, ale to chyba nie na tym polega. Każda książka coś ze sobą niesie, tak też „Małe kobietki” niosą ze sobą dla nas naukę, że praca nad sobą może być bardzo satysfakcjonująca, choć nie jest łatwa.

Rodzina March była niegdyś majętna, niestety przez kryzys wywołany wojną secesyjną, tracą większość pieniędzy. Pan March wyjeżdża na wojnę, a Pani March wraz z córkami podejmuje szereg działań by zapewnić rodzinie byt, a przy tym nie stracić pozycji. Każda z dziewczyn ma swoje obowiązki. Meg zostaje guwernantką, Jo opiekuje się starszą i majętną ciotką, Beth przez wzgląd na swoje problemy asymilacyjne z rówieśnikami opiekuje się domem, a Amy, jako najmłodsza z nich, ma obowiązek póki co cierpliwie chodzić do szkoły i pomagać w domu. Są momenty, że każdej z nich te obowiązki niesamowicie ciążą, ale mając za powierniczkę swoich kłopotów i wątpliwości bardzo mądrą i cierpliwą Matkę, z każdej swojej przygody potrafią wyciągnąć wnioski, które je wzmacniają, hartują na przyszłość. Każda z dziewczyn jest inna, ma inny charakter, temperament i zainteresowania. Czasem nas irytują, czasem śmieszą, czasem przez nie płaczemy. Tak, też płaczemy, bo książka wzrusza i sprawia, że tęsknym wzrokiem patrzymy za czasami, w których relacje rodzinne i przyjaźnie były najważniejsze. Teraz jest tyle technologii, tyle „obowiązków”, które sobie narzucamy, potrzebnie lub nie. Niby mamy tylu pomocników życiowych, żebyśmy wszystko mogli robić sprawniej, szybciej, lepiej, że gdyby tak o tym pomyśleć, powinniśmy mieć zdecydowanie więcej czasu, dla siebie, rodziny, przyjaciół itd. Niby...
Wracając do książki, w trakcie jej czytania zaznaczyłam sobie kilka, moim zdaniem, bardzo wartościowych fragmentów i pozwolę sobie je tutaj przytoczyć.

W rozdziale VIII Jo spotyka Apollyona mamy fragment, gdzie Jo wypłakuje się Matce i żali, że ma okropny charakter i ciągle się złości, a mimo iż usilnie się stara, nie potrafi nad tym zapanować. Na kilku kolejnych stronach, razem z Jo, dostajemy pokrzepiającą odpowiedź, która jednocześnie uzmysławia nam jak istotna jest praca nad swoim zachowaniem oraz to by pamiętać, że nikt nie jest idealny. Walkę z samym sobą będziemy toczyć całe życie, lecz nie zrażajmy się niepowodzeniami. Teraz mamy często takie podejście: albo mnie akceptujesz taką jaką jestem, albo wypad. Ale w zasadzie dlaczego mamy kogoś akceptować taki jaki jest? Chodzi mi o charakter i zachowanie, żeby nie było. Z jakiej racji mam akceptować to, że ktoś jest gburem, że kogoś gnębi. Dlaczego mam akceptować czyjeś wybuchy złości, marudzenie itd. Ten ktoś taki jest i trudno, ktoś powie. A może pójść za radą Pani March i starać się nad sobą popracować? Choćby tylko po to by być przyjemniejszym dla otoczenia, by nie zrażać już na wstępie do siebie ludzi. Niby wszystko nam wolno, jesteśmy wolni, ale są jakieś utarte normy społeczne, których się powinno przestrzegać. To wiąże się z takimi pojęciami jak szacunek, ogłada, czy kultura osobista, a które to ostatnimi czasy są tylko pustymi, nic nie znaczącymi sloganami. Mam wadę. Niemiłosiernie przeklinam. Z moich ust niejednokrotnie wydobywają się bluzgi, których nigdy nie słyszałam u swojego męża, mimo że utarło się, że to przecież facetom łatwiej przychodzi przeklinanie. Popracuję nad sobą. Posiadam przywary, przez które ludzie w pierwszej chwili mogą odebrać moją osobę inaczej niżbym chciała, niż jaka jestem naprawdę.

Kolejny ciekawy fragment znajdziemy w rozdziale XI Eksperymenty. Rozdział ten opowiada jak to Panny March doczekały się w końcu wakacji i jak każda z nich stwierdziła, że cieszą się z braku obowiązków i całe wakacje mają zamiar robić jedno wielkie nic. Pani March zaproponowała im przeprowadzenie eksperymentu, czy faktycznie są w stanie obyć się bez jakichkolwiek obowiązków choćby przez tydzień. Co z tego wyszło? Chyba i bez czytania możecie się domyślić, jednakże przytoczę tu krótki cytat: „Tak. Chciałam, żebyście się przekonały, jak bardzo wygoda wszystkich zależy od tego, by każdy wypełnił swój obowiązek. Kiedy Hanna i ja wykonywałyśmy waszą pracę, radziłyście sobie całkiem nieźle, chociaż nie byłyście nazbyt zadowolone ani sympatyczne. Pomyślałam więc, że powinnyście na własnej skórze doświadczyć, co się dzieje, gdy każdy myśli tylko o sobie. Czyż teraz nie sądzicie, że o wiele przyjemniej jest pomóc sobie nawzajem, spełniać niewielkie obowiązki, dzięki którym czas wolny daje potem więcej radości? Czyż nie warto pobrudzić się trochę, aby w domu było wygodnie i przyjemnie?” Myślę, że warto gdy tę książkę przeczyta i nastolatek i osoba dorosła. Są w niej zawarte ponadczasowe i ponadpokoleniowe wskazówki co możemy zrobić w swoim życiu by żyło się lepiej nam samym i wszystkim w naszym najbliższym otoczeniu. Dzieci powinny mieć obowiązki od małego, najpierw takie niewielkie jak odłożenie zabawek na miejsce, potem już co raz poważniejsze, a dorośli powinni z nimi współpracować. Ta współpraca powinna zawsze być obopólna, również, a może przede wszystkim też między samymi dorosłymi, co ciągle powtarzam mojej drugiej połówce. „Małe kobietki” to powinna być książka terapeutyczna.

Ostatni fragment, który silnie wrył mi się w pamięć odnajdziemy w rozdziale XVIII Mroczne dni. To właśnie ten rozdział, który tak wstrząsnął Joey'em. To tu Beth choruje i ociera się o śmierć. Ten rozdział ukazuje nam co naprawdę jest w życiu najważniejsze.
„Jak mroczne wydawały się teraz dni, jak smutno i pusto wyglądał dom! Jak ciężko było siostrom pracować i czekać w cieniu śmierci, który zawisł nad tak niegdyś szczęśliwą rodziną! Wtedy dopiero Margater, roniąc samotnie łzy nad robótką , zrozumiała, jak bardzo jej życie obfitowało w skarby cenniejsze od wszelkich luksusów nabywanych za pieniądze – miłość, bezpieczeństwo, spokój i zdrowie, toż to były prawdziwe dobrodziejstwa! Wtedy Jo, mając wciąż przed oczami cierpiącą w zaciemnionym pokoju siostrzyczkę, a w uszach jej żałosny głosik, nauczyła się dostrzegać piękno i słodycz charakteru Beth, wyczuwać, jak głęboko zapadła im w serca ta mała istotka, której tak zależało, aby żyć dla innych i zapewniać domowi szczęście poprzez praktykowanie prostych, dla wszystkich dostępnych cnót, ważniejszych niż talent, bogactwo czy uroda. Wtedy Amy na swym wygnaniu zatęskniła gorąco do domu, gdzie mogłaby pracować dla Beth. Czuła teraz, że żadna usługa nie będzie zbyt ciężka czy przykra, i przypomniała sobie z żalem, jak wiele zaniedbanych przez nią obowiązków wykonały bez słowa te skwapliwe rączki.”
Nie musiałabym właściwie nic więcej pisać. Czasy się zmieniły, ale tak naprawdę, ludzie nie zmienili się wcale. W dalszym ciągu uważamy, że jeśli mamy pieniądze, mamy wszystko, łącznie z szacunkiem innych. A tymczasem, w życiu jest ważniejsze coś innego, co uświadamiamy sobie często dopiero w obliczu tragedii. Może właśnie dlatego Bóg nas doświadcza? Może właśnie po to, byśmy zaczęli dostrzegać inne wartości w życiu. To nie zawsze tak działa, wiadomo, czasem często dostrzec „plusy” tragedii które nas dotykają. Niemniej jednak uważam, że jakaś głębia w tym jest.

Podsumowując. „Małe kobietki”, może i są z założenia przeznaczone dla młodzieży, ale myślę że warto przeczytać tę powieść w każdym wieku. Książka naprawdę dużo nam daje, bo poza suchą treścią, przekazuje wiele cennych rad odnośnie naszego życia i postępowania. Problemy dorosłych zostały ukazane przez pryzmat nastoletnich dziewczyn chyba po to, żeby ułatwić dojście moralizatorskie właśnie do dorosłych. Nam, dorosłym, przez naszą dumę i pychę, łatwiej czyta się o niedoskonałości dzieci, niż nas samych, ponieważ przez wzgląd na wiek i niby doświadczenie życiowe uważamy się od nich lepsi. Tymczasem dziecko może nas wiele nauczyć. Tak kilkulatek jak i nastolatek. A w drugą stronę, droga młodzieży, warto sięgnąć po tę książkę, bo ze względu na to iż żaden dorosły nie jest doskonały, warto posiłkować się w swoim własnym samodoskonaleniu mądrymi książkami i brać sobie je głęboko do serca. „Małe kobietki” uważam za mądrą książkę, która może otworzyć nam wszystkim oczy paradoksalnie, przede wszystkim na nas samych.

W „Małych kobietkach” znalazłam inspirację do przeczytania kolejnej, ciekawej, moim zdaniem, książki. To „Wędrówka Pielgrzyma” autorstwa Johna Bonyan'a. Być może niedługo znajdzie się tu jej recenzja.

czwartek, 26 marca 2020

"I boję się snów" Wanda Półtawska


Chciałam zacząć wierszem od słów „Człowieku bez wieku...”, ale to nie takie proste napisać cokolwiek w temacie obozów zagłady, by nie wyszło niedorzecznie. Dlaczego „Człowieku bez wieku” o tym później, wpierw pochylę się nad samą książką. A jest ona naprawdę wyjątkowa i wartościowa.

„I boję się snów” to wspomnienia, pamiętnik w zasadzie, Pani Wandy Półtawskiej, będącej ocalałą cudem więźniarką z obozu KL Ravensbrück, nr obozowy 7709. Książka powstała jako autoterapia dla wymęczonego umysłu i duszy, po wielu nieprzespanych nocach, w których powtarzały się koszmary obozowego „życia”. Sama Autorka przyznaje, że dopiero po zakończeniu przelewania wspomnień na papier, po raz pierwszy od powrotu do domu, przespała spokojnie całą noc. Tu należy dodać, że Pani Wanda trafiła do obozu jako więźniarka polityczna z odroczonym wyrokiem śmierci. Trafiła do tzw. Sonderkommanda, w którym każda z kobiet wiedziała, że umrze, że przyjdzie dzień w którym na apelu wyczytają jej numer i pod przykrywką badań lub transportu, z bochenkiem chleba w ręce, pójdzie na rozstrzelanie. I tylko jej zakrwawiona sukienka wróci do pralni. Sukienka, która będzie dowodem dla pozostałych kobiet w Sonderkommandzie, że jeśli cię wyczytują, to bezapelacyjnie, na śmierć. Od 01.08.1942 roku usłyszenie swojego numeru zaczęło wiązać się z czymś nowym w obozie. Już nie brano od razu na śmierć. Od tamtego dnia w obozie zaczęto przeprowadzać eksperymentalne operacje kostno-mięśniowe nóg więźniarek z Sonderkomanda. Po jakimś czasie, przylgnęła do tych kobiet nazwa „króliki”, ze względu na słowa jakie wypowiedziała Autorka książki do „lekarzy” przed swoją operacją: „Nie jesteśmy królikami doświadczalnymi!”. W sumie zoperowano ponad 80 kobiet, w tym 74 Polki. Zdrowych kobiet o zdrowych nogach. Umyślnie zakażano je bakteriami powodującymi zgorzel gazową, posocznicę, tężcem, łamano nogi, pobierano próbki okostnej, robiono ubytki w kościach, pozostawiano w ranach szkło, drobinki metalu itp. Wszystko po to, by nauczyć się skutecznie leczyć rany wojenne niemieckich żołnierzy, tak by unikać amputacji kończyn lub śmierci. Wśród operowanych więźniarek pięć zmarło.

Pani Półtawska pisze zaraz po powrocie do domu. Wspomnienia są świeże, przykre (zawsze będą przykre), pisze po swojemu, stara się zachować chronologię zdarzeń. Pamięta z obozu wszystko, imiona i nazwiska wszystkich koleżanek ze swojego komanda, wszystkie operacje, jest w stanie powiedzieć, która jaką miała. Czytamy coś namacalnie prawdziwego i napisanego tak prosto, bez patetyzmu. Po prostu, napisała po prostu tak jak było.
Najbardziej poruszające były dla mnie dwa fragmenty.
Pierwszy, gdzie Pani Wanda pisze jak udało im się zdobyć Święty Sakrament i w jak wielkiej ciszy i skupieniu każda z nich odebrała hostię. Uroniłam łzę. Poczułam się jakbym sama brała w tym udział. Poczułam jak pokrzepiające to dla nich wtedy było i jaką siłę im dało do walki by przeżyć.
Drugi fragment uwypukla to jak bardzo stłamszony był z jednej strony człowiek przez reżim, ale też z drugiej strony, że do końca zostajemy ludźmi. Czujemy, a nasze serca nie pozostają niewzruszone na krzywdy innych. Mam tu na myśli fragment, w którym Pani Wanda opisuje, jak to wybrała się do Fajsławic, by powiedzieć rodzicom jednej ze swoich bliskich obozowych koleżanek, Miluni, jak zginęła ich córka. Spostrzegłszy ojca Miluni na progu młyna, w którym mieszkali, stchórzyła i zawróciła z drogi. Nie mogła spojrzeć im w oczy. „I jak się wytłumaczę, że to ja wróciłam, a nie ona?” Jak można mieć wyrzuty sumienia o to, że zginął ktoś inny a nie ja, gdzie nie jestem odpowiedzialna za śmierć tej osoby? Dla nas, młodych, tu i teraz, to jest niepojęte. A jednak można. Do tego m.in. doprowadzał terror obozu...

Przerażającym jest jak upodlić może Cię drugi człowiek. Do jakich okrucieństw jest zdolny. A z drugiej strony pokrzepiające jest, że jesteśmy w stanie znaleźć w sobie dość siły, by walczyć. Chociaż... czy aby na pewno? O tym miał być wiersz, o którym wspomniałam na początku. O człowieku bez wieku, czyli o wszystkich nas niezależnie od ilości wiosen na karku. O tym jak hardzi, jak silni duchem byli wtedy Ci co musieli zmierzyć się z okropnościami wojny. O tym byśmy zastanowili się czy potrafilibyśmy cały dzień przerzucać cegły bez rękawic, raniąc boleśnie wymuskane rączki prosto od manikiurzystki? Nosić ciężkie kotły z zupą, pleść buty ze słomy w kurzu i pyle, znosić upokorzenie, bicie, zastraszanie. Czy potrafilibyśmy kilka dni po ciężkiej operacji nogi, zwlec się z łóżka i mieć dość siły by pomóc w cierpieniu koleżankom po podobnych operacjach? Czy potrafilibyśmy jeszcze współczuć, wzruszać się, odczuwać empatię? Mam wrażenie, że ludzie kiedyś byli inni. Twardsi. Myślę o tym za każdym razem gdy sięgam po książki z tamtego okresu i porównuje je do dzisiejszych historyjek, do osób które znam. Babcia mojego M. przeżyła II WŚ. Osobiście nie znam twardszej osoby. Nawet teraz, mimo sędziwego wieku i chorób chce być jak najbardziej samodzielna. Jasne, że czasem użala się nad swoim losem i mówi, że chciałaby już umrzeć, jak to każda starsza osoba, ale jednocześnie ma w sobie tyle optymizmu i siły, witalności, zawziętości, że my, młodzi, powinniśmy się od niej tego uczyć. W każdej rodzinie powinna być taka osoba, by pokazywać tym młodszym, że można inaczej żyć. Ich życie, mimo że niełatwe, bez pomocy technologicznych, bez internetu i jeszcze w komunie, wydaje się pełniejsze niż nasze. Może nawet szczęśliwsze... Chciałabym być taka twarda.

To ludzie ludziom zgotowali ten los. To ludzie innych ludzi doprowadzali na skraj wytrzymałości. To ludzie na ludziach przeprowadzali brutalne eksperymenty. Ludzie ludziom.
Dlaczego to piszę? Odnosi się to po trochu do relacji zapisanej przez Panią Półtawską z obchodów 50-tej rocznicy wyzwolenia obozu oraz późniejszych ekscesów związanych z wmurowaniem tablicy pamiątkowej upamiętniającej ponad 40 tyś Polek będących więźniarkami KL Ravensbrük. Polki stanowiły większość wszystkich więźniarek obozu. Być może napiszę coś niezgodnego z obowiązującą poprawnością polityczną, ale buntuję się przeciw traktowaniu II Wojny Światowej jako tragedii jednego narodu, a w zasadzie jednego wyznania. Ocalałe z obozu, zgodnie z relacją Pani Półtawskiej, miały ogromne trudności by tablica upamiętniająca w ogóle pojawiła się na terenie obozu. Ravensbrüczankom dano subtelnie do zrozumienia, że gdyby napis na tablicy wspominał również Żydówki, nie było by żadnych problemów. Na te słowa Autorka odpowiedziała bardzo trafnie, że ufundowały tablicę narodowościową, a nie wyznaniową i umieszcza się w niej również te Żydówki, które czuły się Polkami oraz cyt.: „Zresztą na zakończenie powiedziałam tym Niemcom, że właściwie nie wiem, dlaczego oni mają o miejscu decydować, skoro to oni tam są gośćmi; to my przecież tam byłyśmy, to było nasze mieszkanie przez 5 lat.”
II Wojna Światowa to była tragedia świata – jak sama nazwa wskazuje. Nie można zaprzeczyć, że Hitler upatrzył sobie jedną nację w szczególności do wykończenia, aczkolwiek nie oznacza to, że już nikt inny nie cierpiał, nikogo innego nie zagazowano w komorach, nie spalono w piecach, na nikim innym nie wykonywano już eksperymentów, że żaden inny naród nie poniósł już tak olbrzymich strat. Nie można gloryfikować cierpień jednego narodu i jednocześnie ignorować pozostałe. W KL Ravensbrück przebywało ponad 40 tys. Polek różnych wyznań. Katoliczki, żydówki, prawosławne, luteranki, jehowy itd., ale wszystkie one były przede wszystkim Polkami. Ten aspekt narodowościowy w tym przypadku jest kluczowy i dlatego w pełni zgadzam się ze słowami Pani Wandy.
Tablica ostatecznie została wmurowana w 1996 roku, niestety nie wiem czy w miejscu wskazanym przez Ravensbrüczanki, ale podejrzewam, że tak. I chwała im za to, że tak dzielnie, po raz kolejny, walczyły o siebie.

poniedziałek, 23 marca 2020

"Przyjaciele. Ten o najlepszym serialu na świecie" Kesley Miller


Na wstępie napiszę, że jestem wielką fanką serialu „Przyjaciele”. Nie jestem może zafiksowana na jego temat tak, by znać każdy jego szczegół, ale bardzo go lubię, głównie ze względu na wyśmienitą grę aktorską głównych bohaterów, żarty sytuacyjne, słowne i za to, że w niektórych kwestiach jest po prostu ponadczasowy, np. jeśli chodzi o problemy sercowe, a które to w zasadzie dotyczą każdego z nas. Dlatego też, w pełni zgadzam się z tytułem książki, że „Przyjaciele” to najlepszy serial na świecie. 
A zaraz za nim „Allo, allo”, Teoria Wielkiego Podrywu”, „Hotel Zacisze” i rzecz jasna „Co ludzie powiedzą”. Podobno dobry jest jeszcze „Kroniki Seinfelda” choć nie dane było mi go oglądać, dlatego nie włączam go na swoją listę ulubionych seriali telewizyjnych. Więcej grzechów nie pamiętam, bo jak to powiedział kiedyś Joey „Nie oglądam seriali. Mam swoje życie.”


Książkę dostałam w prezencie i podeszłam do jej lektury bardzo entuzjastycznie. I do pewnego momentu rzeczywiście bardzo mi się podobała, niestety w pewnym momencie książka zaczęła być rozprawką o tym jak to inni, ale chyba nie sama Autorka, uważają serial za niepoprawny politycznie, kulturowo, jest nietolerancyjny oraz sporo w nim treści homofobicznych. 
W opozycji do powyższych zarzutów Autorka przedstawia wszystkie te elementy serialu, które sprawiają, że jest on mimo wszystko postępowy i wykraczał, w czasie jego kręcenia, ponad utarte ramy, oswajając widownię z pewnymi tematami. Tak, tak, tak. Fan serialu to wszystko dobrze wie. Po co o tym pisać?
Kto chce, ogląda, kto nie chce, nie ogląda. Dodatkowo, właściwie przez połowę książki opisywane są aspekty finansowe dotyczące serialu. Jasne, kasa jest ważna, bez kasy nie było by serialu. Niektóre kwestie są istotne do przytoczenia, żeby czytelnikowi uzmysłowić, że gdyby nie czasem twarde negocjacje, ten serial mógłby skończyć się dużo wcześniej. Ale czy to jest tak ważne dla fana serialu? Dla mnie nie jest.


Na co liczyłam czytając tę książkę? Liczyłam, że dostanę więcej informacji o aktorach, więcej anegdot z planu, szczegółów z ich wspólnej przyjaźni, która ich łączyła też poza planem, może jakieś opinie fanów lub niefanów... Dobrze mi się ją czytało, momentami bardzo dobrze, ale czuję po jej lekturze ogromny niedosyt. Tak jak bardzo kocham ten serial, tak na pewno nie kocham tej książki. Tak jak „Przyjaciele” to w moim mniemaniu najlepszy serial na świecie, tak ta książka jest jego kompletnym zaprzeczeniem.



Jeśli jesteś fanem serialu, książkę „Przyjaciele. Ten o najlepszym serialu na świecie” nie traktuj jako pozycji obowiązkowej do przeczytania, ale jako dodatek. Dobrze jest przeczytać, tym bardziej, że naprawdę szybko się to czyta i są momenty, że i zaśmiejesz się głośno, zwłaszcza przy fragmentach gdzie opisywane są znane ci prześmiewcze sceny z serialu. Śmiech wydobywa się z nas mimowolnie. Takim osobom polecam książkę, chociaż nie liczcie na zbyt wiele. Książkę oceniam maksymalnie tak na 3+.


Jeśli nie jesteś fanem serialu – nie sięgaj po tą książkę. Nie warto, poza tym tylko utwierdzisz się w swoim przekonaniu, że serialu po prostu nie lubisz. Książka, właśnie zamiast przekonać nas do niego, może odrzucić od serialu jeszcze bardzie te właśnie osoby, które go nie lubią, z jakichś powodów – serio?? :D


Książkę mimo wszystko zostawię sobie w swojej biblioteczce, zresztą, prezentów nie wypada odsprzedawać (nie to co Rachel, ta to wymieniała wszystkie prezenty, nawet od Rosa...). Jest może średnia, ale mój sentyment do „Przyjaciół” jest tak duży, że zostawię ją sobie, choćby tylko po to, by na nią popatrzeć.


Tak, płakałam na ostatnim odcinku finałowej serii.


czwartek, 19 marca 2020

"Żmijowisko" Wojciech Chmielarz


To było moje pierwsze spotkanie z literaturą Pana Wojciecha Chmielarza i muszę powiedzieć, że bardzo udane. Mam dziwne szczęście, że książki, które trafiają do mnie przez przypadek, a tak było i tym razem, okazują się być wcale nie najgorsze. Ale do rzeczy...

„Żmijowisko” to ciekawy thriller o tym, co może się wydarzyć jeśli nasze życie to tylko gra pozorów, którą toczymy z przyzwoitości (bo tak trzeba), z wyrachowania, w celu przypodobania się innym, odniesienia sukcesu. To obraz tego co się może stać gdy zamiast głowy częściej używamy do myślenia dolnych części ciała. Książka jest tak napisana, że w trakcie czytania aż prosi się by dokonać analizy psychologicznej każdego z bohaterów, w zasadzie każdy jest podejrzany, każdy prócz akurat tej jednej osoby, co do której powiedzielibyśmy, że to przecież niemożliwe.

Akcja „Żmijowiska” toczy się głównie w małej osadzie o nazwie takiej samej jak książka, znajdującej się nad jeziorem i gdzie miejscowi prowadzą agroturystykę. Miejsce piękne, sielankowe, wsi spokojna, wsi wesoła. Gospodarze agroturystyki nie narzekają na brak klientów, aż do pewnego feralnego lata... Do Żmijowiska zjeżdża kilkoro dobrych znajomych jeszcze z czasów studenckich, większość z rodzinami, inni po rozwodzie, jeszcze inni to karierowicze, samotne wilki. Wśród ogólnej wesołości jawią nam się osoby z problemami. Małżeństwa z rozsądku, wieczne rozterki o słuszności decyzji, które podjęło się w młodości, zazdrość, problemy wychowawcze, niespełnione ambicje, apodyktyczność, brak pewności siebie itd. itp. I nagle dochodzi do tragedii, nagle ci wszyscy, niby świetnie bawiący się razem dorośli, gubią nastolatkę. Dziewczyna znika i mimo podjętych działań, nie odnajduje się, aż do następnego lata, w które to do Żmijowiska przyjeżdża ponownie ojciec dziewczyny, próbujący usilnie odnaleźć córkę.

Historia opowiadana jest w trzech przedziałach czasowych: wtedy, teraz, pomiędzy. Nawet fajnie, zresztą czytałam już kilka książek napisanych w tym stylu. Gorzej jeśli ktoś czyta książkę na raty, np. tylko rano w autobusie w drodze do pracy. A jeszcze gorzej jak ktoś ma problemy z pamięcią. Wtedy fabuła zaczyna się bardzo mieszać. No ale cóż, pisarz pisze dla wszystkich, a jak komuś forma nie pasuje to wypad. W każdym razie książka bardzo mi się podobała. Podobało mi się to, że bohaterzy byli tak różnorodni, a mimo to łączyło ich bardzo wiele. To jest niby wszystko takie proste, a historia jest w gruncie bardzo złożona. Podobał mi się zastosowany realizm sytuacji, prawdopodobieństwo zdarzeń i prawdziwość bohaterów. Co mi się nie podobało? Odniesienia do aktualnie sławnych osób i niektóre upolitycznione dialogi. Głównie dlatego, że te „wstawki” nie czynią tej książki ponad czasowej. A szkoda. Za 20 lat ktoś po nią sięgnie i będzie się zastanawiać kto to jest Anja Rubik czy o co chodzi z tym 500+. Książka jest na wskroś aktualna, ale mnie nie dawało to spokoju w trakcie jej czytania. Jakby taki mały głosik w mojej głowie wzdychał i ciągle powtarzał „szkoda, szkoda, szkoda”. Nie podobało mi się również to, że akcja była bardzo rozwlekła. Nie powiem, książka wciąga od pierwszych stron, ale jakoś to się trochę za długo rozkręca, przeciąga na siłę i tak szczerze powiedziawszy, dopiero na sam koniec, sprawa przyspiesza. Dopiero na koniec chcemy tej książki więcej.

„Żmijowisku” daję ocenę 7,5/10. Kiedy szukam książek dla siebie, bardzo rzadko sięgam po takie, które mają ocenę poniżej 7 (lubimyczytac.pl) i uważam, że to sprawiedliwa ocena dla tej pozycji. A do Pana Chmielarza zamierzam jeszcze wrócić. Tak więc, czytajcie moi mili, póki aktualna, polecam.

Spostrzeżenia – tylko dla tych co czytali (spoiler).
No i czyja to wina, że stało się to, co się stało? Niezaprzeczalnie Arek jest tu winien najcięższej zbrodni. Czy można go jakoś usprawiedliwić? Nie, aczkolwiek można wyjaśnić kwestię dlaczego do tego doszło. A tu odpowiedź jest prosta. Pośrednio winna jest jego żona Kamila. Na studiach ona i Robert byli parą z książki wynika, że bardzo w sobie zakochaną. Być może to było nawet TO, czyli ta wielka miłość, która sprawia, że ludzie wiążą się ze sobą, formalnie lub nie, na całe życie. Niestety, Robert zdecydował się na wyjazd z Erasmusa do Brukseli, więc para z wielkim bólem postanowiła się na próbę rozstać – czego kompletnie nie mogę zrozumieć, jak się kogoś kocha to co za problem poczekać na tego kogoś kilka miesięcy, pisać do siebie, telefonować, utrzymywać kontakt? Z resztą rozstanie zainicjowała Kamila, Robert wcale tego nie chciał, wręcz uważał, że wyjazd nie powinien stanowić problemu, przecież na siebie poczekają. I co się dzieje po zerwaniu Kamili i Roberta? Kamila zaczyna spotykać się z innym facetem, konkretnie Arkiem, ok ma prawo, w końcu zerwali. Z resztą Robert nie jest jej dłużny, też umawia się i sypia z innymi dziewczynami. Zaczynamy stąpać po bardzo cienkim lodzie zwanym „moralność”. Każdy myśli po sobie, jeśli jednak to była tak wielka miłość, czy tak trudno było by im zachować choćby wstrzemięźliwość do czasu ponownego spotkania? Niech umawiają się z innymi, ale Erasmus naprawdę nie trwa tyle, by nie móc wytrzymać przed wskoczeniem komuś do łóżka. W każdym razie, Kamila zachodzi w ciążę z Arkiem, o czym Robert dowiaduje się po swoim powrocie do kraju. Upija się na studenckiej imprezie i niby przypadkiem wyskakuje z okna wykrzykując jednocześnie, że robi to przez nią, bo przecież tak bardzo ją kocha, że mógłby nawet uznać to dziecko za swoje i się z nią ożenić. Punktem kulminacyjnym całej tej sytuacji, dzięki któremu moim zdaniem nie doszło by do tragicznych zdarzeń 15 lat później, była wizyta Kamili w szpitalu złożona Robertowi. Kamila zapytała wprost: Naprawdę chcesz się ze mną ożenić? Odpowiedź Roberta jest zrozumiała, odpowiedział: Nie, bo i z jakiej racji miałby się ponownie upodlić. To ona z nim zerwała, czym złamała mu serce, a teraz jest w ciąży i bierze ślub czym złamała mu serce po raz drugi. Godność nie pozwalała mu na przyjęcie jej z powrotem. Niemniej jednak, jak brzmi popularne porzekadło „stara miłość nie rdzewieje” i tak też było w ich przypadku. I mimo iż zapewne nic poważnego ich nie łączyło, pozostała między nimi więź, mocne wyczuwalne napięcie, chemia, która jednocześnie potęgowała rozgoryczenie w Arku, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że on i Kamila nie byli zbyt zgodnym małżeństwem. Ich związek trwał bardziej z przymusu i poczucia obowiązku niż miłości czy choćby przyjaźni.
W świetle tych wszystkich zdarzeń, Kamila, można powiedzieć, zamordowała swoją własną córkę. Nie możemy być pewni co do tego czy gdyby Kamila i Robert zostali ze sobą, to czy Robert i tak by jej nie zdradzał w Brukseli. Być może. Nie możemy być pewni też, jak potoczyły by się ich późniejsze losy. Jednakże uważam, że punktem zapalnym, który uruchomił niewidzialną lawinę kolejnych zdarzeń, było zerwanie Kamili z Robertem i brak odpowiedzialności za własne czyny. Z resztą jej żal, w sumie zrozumiały, że straciła Roberta już na zawsze, odbijał się w jej relacjach z Arkiem. Czy jej żal potęgowało również poczucie winy w stosunku do podjętej dawniej decyzji? Czy zdawała sobie sprawę, że wtedy wystarczyło tylko poczekać?
Och gdybyśmy tylko wiedzieli co nas w życiu czeka, gdyby można było przewidywać jakoś przyszłość. Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to zawczasu usiądzie... Nierealne.
Od młodego człowieka, niezależnie od płci, ciężko jest oczekiwać, że będzie zachowywać się odpowiedzialnie, że będzie analizować każdą swoją najmniejszą nawet decyzję pod kontem przyszłych konsekwencji, tego nie da się po prostu zrobić. Ważne jest, by się szanować i postępować zgodnie z własnym sumieniem, ale od czasu do czasu warto też pomyśleć, czy swoim zachowaniem kogoś nie zranimy. Może tym kimś będziemy my sami... w przyszłości.

niedziela, 8 marca 2020

Czerń i purpura" Wojciech Dutka

Od jakiegoś czasu obserwuje się wzmożony trend na rynku wydawniczym dotyczący książek o tematyce obozów zagłady, a przede wszystkim obozu Auschwitz-Birkenau. Jeśli dobrze obserwuję rynek, wszystko zaczęło się od „Tatuażysty z Auschwitz”, a potem to już lawinowo wychodziły kolejne tytuły, podobne do siebie, a im więcej ich jest, tym bardziej człowiek ma wrażenie, że wydawane są tylko i wyłącznie w jednym celu. Aby zarobić. Przecież to taki chwytliwy temat. Nie ważna staje się już prawda historyczna, rzetelność, empatia czy po prostu szacunek do byłych więźniów obozów zagłady. Liczy się tylko kasa. Kasa, kasa, kasa...


Jak na tle innych książek o podobnej tematyce wypada „Czerń i purpura”? Całkiem dobrze, mimo wszystko. Nie mogę dać tej powieści niestety spektakularnie wysokiej oceny, ponieważ technicznie trochę kuleje, ale myślę, że jej lektura nikomu nie zaszkodzi.


Książka czerpie z prawdziwej historii miłości SS-mana do Żydówki, która miała miejsce w obozie Auschwitz-Birkenau. Miłość trudna i kłopotliwa w ocenie. Autentyczną historię Heleny Citrónowej i Franza Wunscha, możecie znaleźć w internecie np. tu: https://tvn24.pl/magazyn-tvn24/milosc-w-auschwitz-on-byl-esesmanem-ona-zydowka,254,4432 więc nie będę się za dużo rozpisywać na ten temat. Jest ona w prawdzie, niesamowita i ja bym się tu pokusiła o stwierdzenie, oczyszczająca dla Franza Wunscha. Autor książki, Wojciech Dutka, sfabularyzował ich historię, ale zmienił imiona głównych bohaterów, w stosunku do tego jak historia wyglądała naprawdę zmienił kilka faktów, dodał wątki, które w ogóle nie miały miejsca tak by zapełnić luki. W książce główni bohaterowie spotykają na swojej drodze wiele osób, które faktycznie istniały. Prowadzone dialogi są bardzo prawdopodobne, autor przedstawia prawdziwe sytuacje, a nawet jeśli któreś z nich są fikcją, to jak najbardziej mogły mieć miejsce w obozie. Obóz jest przedstawiony taki jaki faktycznie był, to miejsce okrutnych zbrodni, miejsce kaźni wielu niewinnych osób, ponad miliona ludzi. Żadna sytuacja nie jest dodatkowo ubarwiona ani rozmyta, obóz jest generalnie przedstawiony 1 do 1. Czytając tę książkę czujemy strach. Po prostu strach. Zbrodnia nie została strywializowana.
Autor bardzo dobrze scharakteryzował główne postacie, zwłaszcza Franza Wunscha (w książce to Franz Weimert). Tak szczerze powiedziawszy to ta książka jest głównie o nim. Razem z książką dostaliśmy szczegółową, psychologiczną analizę zachowań nazistów, co było podłożem ich okrucieństwa. W przypadku Franza, tak jak wcześniej napisałam, poprzez zakochanie się, i to do kogo, do Żydówki, nastąpiło swoiste oczyszczenie duszy. On w tym momencie zapragnął być innym człowiekiem, dostrzegł, że to co robi jest cholernie złe, że tak nie powinno być. Co prawda wpływ na jego zmianę miał jeszcze pewien epizod przed komorą gazową, który spowodował, że odezwało się jego sumienie, a jego skrywana miłość do więźniarki jeszcze bardziej potęgowała jego poczucie winy.


Książka, jak prawie każda o podobnej tematyce, daje wiele do myślenia. Autor nie owijał w bawełnę, nie ukrył przed czytelnikami żadnego szczegółu z życia obozowego, dokładnie odwzorował wiele zbrodni jakie miały miejsce w obozie, łącznie z zagazowywaniem ludzi i ich paleniem w piecach krematoryjnych. Czytamy i cierpnie nam skóra. Mamy łzy w oczach. Powieść miała być o miłości nazisty do żydówki, a tymczasem wydaje się, że ta miłość to tylko tło by opowiedzieć o tym co działo się za drutami obozu. I to dobrze, że tak jest. W przypadku książek traktujących o obozach zagłady, największą zbrodnią jest według mnie przypadek odwrotny, czyli potraktowanie obozu jako tła do wymyślonej historyjki. Przypadek kiedy temat obozu jest nam potrzebny tylko po to, by powiastka była bardziej dramatyczna i lepiej się sprzedała. Tak więc tu daję duży plus Autorowi.


Pisałam wyżej, że książka jest słaba technicznie. Niestety tak. Pan Dutka, jest autorem kilku książek, które osiągnęły większy lub mniejszy rozgłos i na pewno nie powinno się oceniać zdolności pisarskich po przeczytaniu tylko jednej pozycji, ale po prostu nie mogę oprzeć się pokusie, żeby właśnie tak zrobić. Czytając „Czerń i purpurę” mamy wrażenie, że Autor jest iście początkującym pisarzem. Najbardziej w oczy rzuca się wiele powtórzeń tych samych kwestii, jak gdyby Autor odczuwał ciągłą potrzebę przypominania czytelnikowi skąd wzięły się omawiane wyżej wyrzuty sumienia Franza lub dlaczego Milena miała niezbyt dobre stosunki z własną matką bądź na kogo całe życie wychowywali ją rodzice. To wieczne powtarzanie jest bardzo irytujące. Dodatkowo Pan Dutka podaje nam na tacy wszystkie uczucia. Wiemy o każdej rozterce, każdej łzie, każdej złości, irytacji, lęku, bólu brzucha... Nie daje nam się niczego domyślić, samemu spróbować wejść w skórę bohaterów. Mamy podane wszystko na tacy, sugeruje nam co mamy i my czuć w związku z opisywaną sytuacją. Niby dobrze, ale odbiera nam to troszkę... radość z czytania to słowo nie na miejscu w tym przypadku, ma niestosowny wydźwięk. Odbiera nam możliwość pełnego uczestniczenia w opisywanym słowie. Zazwyczaj chcemy być aktywnym czytelnikiem, próbować samemu interpretować zachowanie głównych bohaterów, analizować sytuacje, wyciągać wnioski, samemu decydować o tym co czujemy. To ciężko wytłumaczyć, ale przez takie podawanie czytelnikowi wszystkiego na tacy, książka po prostu wnerwia. W tym przypadku, ze względu na tematykę książki, człowiek czuje się nieswojo myśląc, że książka go wnerwia, no ale tak jest, nic nie poradzę.


Niemniej jednak, myślę, że warto jest sięgnąć po „Czerń i purpurę” autorstwa Wojciecha Dutki. Ta pozycja nie jest przynajmniej zakłamana. Przedstawia obóz takim jakim był i nie został on zmarginalizowany jedynie do tła powieści.

"Kobieta w oknie" A. J. Finn

Po „Kobietę w oknie” sięgnęłam przypadkiem. Książkę zauważyłam w popularnym dyskoncie, czytałam o niej wiele pozytywnych recenzji, dlatego postanowiłam, że zasili moją biblioteczkę. Czy było warto? Ha! W tej cenie, którą ją kupiłam było, to wersja kieszonkowa, ale po jej przeczytaniu już wiem, że błędem było by wydawać na nią więcej niż te 10 zł.

„Kobieta w oknie” to thriller, którego główna bohaterka, Anna, po przeżyciu ciężkiego załamania nerwowego, zaczyna odczuwać lęk przed otwartymi przestrzeniami – choruje na agorafobię. Zamknęła się w swoim domu, z którego boi się wyściubić choć koniuszek nosa, rzadko kiedy dopuszcza do siebie inne osoby, zażywa bardzo silne psychotropy i środki nasenne, a wszystkie te leki popija sporą ilością alkoholu. Jej jedyną „rozrywką” w życiu, jaka jej właściwie pozostała, jest podglądanie swoich sąsiadów. I właśnie podczas podglądania jednych z nich, dostrzega coś, przez co od wielu miesięcy wychodzi z domu. Na krótko, co prawda, ale jednak. Obrót zdarzeń jest dość zaskakujący, ostatecznie... nic nie jest takie jak nam się na początku wydaje.

Chciałabym coś więcej napisać, ale tak szczerze powiedziawszy, książkę przeczytałam dwa tygodnie temu i niewiele z niej zapamiętam, co chyba nie najlepiej o niej świadczy. Pamiętam za to, że ją przemęczyłam, czytałam ją nad wyraz długo. Nie mogę powiedzieć, że była nudna, ale po prostu mnie nie zaciekawiła. Takie to jakieś wszystko było mdłe, pokrętne, momentami naciągane. Ehh sama nie wiem. Opisy codziennego życia Anny, kwestie czy się umyła, czy nie... Rozumie zamysł Autorki, mieliśmy wejść w jej życie, wejść w jej skórę i zrozumieć jej postępowanie. Niestety, nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Nie potrafiłam postawić się w sytuacji bohaterki, nie potrafiłam nawet poczuć czegokolwiek. Dla mnie ta książka była płytka. Nic. Zero uczuć.

Nie będę polecać „Kobiety w oknie”, czytacie na własną odpowiedzialność. Może komuś się spodoba. Mój umysł już zdążył ją jednak wyprzeć. Może to i dobrze, zrobił miejsce dla innych, ciekawszych pozycji, wartych zapamiętania.

"Chłopiec w pasiastej piżamie" John Boyne

Tematyka obozów zagłady stała się w literaturze ostatnimi czasy bardzo popularna. Niestety, w parze z ilością wydawanych książek traktujących rzeczony temat, nie idzie ich jakość. Jak na tle innych podobnych książek wypada „Chłopiec w pasiastej piżamie”? Według mnie to pozycja ciut lepsza aniżeli osławiony „Tatuażysta z Auschwitz”.

„Chłopiec w pasiastej piżamie” to powieść... Nie, to chyba za dużo powiedziane, raczej opowiadanie. Opowiadanie o chłopcu, którego ojciec, wysokiej rangi nazista, otrzymuje nominację na komendanta obozu koncentracyjnego, w związku z czym, on i cała rodzina łącznie z najbliższą służbą, muszą przeprowadzić się do domu w pobliżu obozu. Bruno, bo tak ma na imię ów chłopiec, przypadkowo zaprzyjaźnia się z chłopcem w jego wieku przebywającym w obozie. Rozmawiają ze sobą prawie codziennie, gdzie Bruno siedzi po jednej stronie ogrodzenia obozu, a Szmul po drugiej, tej gorszej... Ich przyjaźń z każdym kolejnym dniem staje się co raz silniejsza, co nie dziwi, zważywszy, że Bruno od przyjazdu w nowe miejsce nie miał żadnej osoby, która mogłaby zostać chociaż namiastką kolegi, nie mówiąc już o przyjacielu. Ta przyjaźń doprowadzi do tragedii, która mogłaby być doskonałym odwzorowaniem powiedzenia „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”, ponieważ najdotkliwiej uderzy ona w ojca Bruna.
Myślę, że wiele osób zna „Chłopca w pasiastej piżamie” z filmu.

Książka napisana jest bardzo prostym wręcz infantylnym językiem, co było celowym zamysłem Autora, gdyż historię Bruna poznajemy z jego własnej perspektywy. Można powiedzieć, że gdyby przeżył końcową „przygodę”, jak sam to nazwał, książka mogłaby być jego pamiętnikiem. Przez zastosowanie takie formy narracji, bardziej szokuje nas to co dzieje się na końcu książki. Uwypuklony zostaje dramatyzm i tragizm sytuacji. Mimo to książkę czyta się szybko i lekko. Nie trzeba się przy niej jakoś specjalnie skupić, nie wymaga analizy. Jest prosta. I ta prostota przeraża. Przeraża na niekorzyść samej książki.

Na temat m.in. „Chłopca w pasiastej piżamie” wypowiadał się swojego czasu, Dyrektor Muzeum w Oświęcimiu Auschwitz-Birkenau, gdzie wyrażał on ubolewanie, że takie książki jak ta lub np. „Tatuażysta z Auschwitz” powstają, ponieważ zakłamują one ówczesną rzeczywistość i to jak wyglądała faktycznie egzystencja w obozach zagłady. Egzystencja, bo życiem to trudno nazwać. Wytknął wiele błędów tak w jednej jak i w drugiej pozycji, a jego zarzuty co do zakłamywania rzeczywistości uważam za całkowicie uzasadnione. Już teraz, mimo wielu publikacji będących fachową literaturą faktu, relacjami światków, programów dokumentalnych emitowanych ze zdwojoną częstotliwością przy okazji rocznic wyzwolenia obozu, ta prawda o obozach w młodszym pokoleniu jest co raz bardziej rozmywana, właśnie przez takie książki jak rzeczone.

Wiele osób broni „Tatuażystę...”, „Chłopca...” czy niedawno wydaną „Podróż Cilki” będącą kontynuacją jednej z bohaterek „Tatuażysty...”, że to przecież fikcja literacka, że pisarz jedynie zaczerpnął pomysł z prawdziwych historii. Po pierwsze uważam, że jeśli chciał jedynie zaczerpnąć z prawdziwych historii, to nie powinien umieszczać na książce informacji „prawdziwa historia”, „historia oparta na autentycznych wydarzeniach” itp. Autor nie powinien korzystać z prawdziwych imion i nazwisk, a przede wszystkim, powinien przeprowadzić rzetelną analizę, zdobyć wszystkie potrzebne informacje, by nie popełnić błędu, który tak jak w przypadku obozów zagłady, może wręcz uwłaczać godności osób, które w tych obozach zginęły i tych co przeżyły. Trywializacja tematu obozów zagłady jest w ostatnim czasie nagminna i co raz bardziej przerażająca zwłaszcza zważywszy na fakt, że wiele osób traktuje te książki jako opiniotwórcze, jako źródło wiedzy. Są lekko napisane, szybko się je czyta, w dodatku reklamuje się je jako prawdziwe historie, dlatego też ludzie po nie sięgają. Uważam, że powinno się otwarcie mówić o tym, by nie traktować ich poważnie. Jest jeszcze coś. Myślę, że są pewne tematy, zagadnienia, wydarzenia historyczne, które nie powinny być nigdy, przenigdy fabularyzowane, lub powinno się to czynić z dużą dozą ostrożności i poszanowania godności ofiar. Z brakiem rzetelności mamy do czynienia od zawsze, nie tylko przy tematyce obozowej i my jako czytelnicy nie mamy na to wpływu, no chyba, że wszyscy solidarnie po prostu nie będziemy kupować takich książek, co jest oczywiście fizycznie niemożliwe, aczkolwiek powinniśmy przynajmniej świadomie wybierać tytuły lub traktować te książki po prostu z przymrużeniem oka i poza tymi przeczytać również literaturę faktu, by nie zaburzyły nam one prawdziwej potworności obozów zagłady.

Co do „Chłopca w pasiastej piżamie" myślę, że można mimo wszystko przeczytać - robi mniej szkody niż „Tatuażysta...”.

"Tatuażysta z Auschwitz" Heather Morris

Czas się zatrzymał. W głowie pozostała tylko pustka. Pogrążam się w zadumie. Jest i refleksja - nad kruchością życia, nad bezwzględnością człowieka. Refleksja, czyli coś czego zawsze się doświadcza po lekturze książek o okrucieństwach wojny. Zwłaszcza tej wojny... Sercem targają emocje, a wśród nich i smutek i żal i rozczarowanie...

„Tatuażysta z Auschwitz” posiada miano bestselleru, ale fakt ten wynika chyba tylko i wyłącznie z powodu poruszanej w książce tematyki. Autentyczna historia wielkiej miłości rozgrywająca się w obozie zagłady, miejscu kaźni milionów ludzi – to się samo sprzedaje.

A miłość była piękna, pierwsza, prawdziwa. Wzmocniona obozowymi doświadczeniami potrafiła przetrwać każdą inną zawieruchę. Człowiekowi, któremu udało się wyjść cało z takiego piekła, nic już chyba nie było straszne. Dlatego tym bardziej uczucie, które połączyło Lalego i Gitę również pozostało silne i trwałe.

Mając pełną świadomość z sytuacji w jakiej znaleźli się nasi bohaterowie, widzimy, że opowieść o ich miłości powinna być wyjątkowa. Biorąc książkę do ręki, mamy co do niej ogromne oczekiwania. Wiemy jak było. Dzięki relacjom świadków tamtych wydarzeń zdajemy sobie w pełni sprawę z bestialstwa jakie miało miejsce w obozach takich jak w Auschwitz. To ludzie ludziom zgotowali ten los.
I nagle dostajemy to. Książkę o poważnej tematyce napisaną w niepoważny sposób.

Opowieść jest płaska emocjonalnie. Jedyne emocje jakie mną w obecnej chwili targają to żal w stosunku do głównych bohaterów, ponieważ historia ich dramatycznej miłości została bardzo źle technicznie napisana, przez co zostali obdarci z przysługującego im należytego szacunku. Być może stąd wynika tak wiele negatywnych opinii na temat działalności Lalego w obozie. Obóz objawia się w powieści prawie jak sanatorium, z tym że z mniejszymi racjami żywnościowymi. Bez zbudowania wokół trzonu historii odpowiedniej atmosfery obozowej, realnego okrucieństwa, którego przecież na co dzień doświadczali, książka wydaje się być mało autentyczna. Do tego dochodzą błędy merytoryczne, rażące. I jedynie świadomość, że została oparta na faktach przekonuje nas do tego by w nią uwierzyć.

Trudno jest oceniać książki o tematyce obozów zagłady, a już na pewno trudno jest ocenić tę konkretna pozycję. Będąc obiektywnym, nie zważając na to iż akcja toczy się w Auschwitz podczas II Wojny Światowej, książkę oceniam jako słabą. Biorąc jednak pod uwagę samą tematykę, nie mogę całkowicie źle ocenić „Tatuażysty...” ponieważ, żadna książka traktująca o holokauście i zbrodniach wojennych, nie zależnie od tego jak technicznie została napisana nie może być źle oceniona. Każda jest świadectwem, lepszym lub gorszym, ale świadectwem tego do czego prowadzi nienawiść jednego człowieka do drugiego. Świadectwem tamtych wydarzeń. A ta konkretna książka jest dodatkowo świadectwem, że i w warunkach obozowych ludzie próbowali jak najbardziej żyć normalnie. Przede wszystkim chcieli kochać i być kochanym. Musimy pamiętać, że to byli ludzie dokładnie tacy sami jak my. Poza strachem odczuwali też inne emocje, tak jak i my. Chcieli żyć. I niech zostaną zapamiętani.

Niestety, ostatecznie nie polecam tej książki, tak dla bezpieczeństwa, by osobom, które nie mają jeszcze wiedzy o obozach zagłady, nie utrwalił się fałszywy obraz tychże obozów.