poniedziałek, 16 września 2024

„Skąd” Saša Stanišić

 

Skąd. Książka w oryginale posiada tytuł „Pochodzenie”, ale po jej przeczytaniu to SKĄD bardziej do mnie przemawia. Skąd. To słowo, gdy się dobrze zastanowić, ma ogromną siłę i wpływ na nasze życie. Skąd. Skąd jesteś. Niejednokrotnie pewnie po usłyszeniu tego pytania ktoś zaczynał zastanawiać się nad dobrą odpowiedzią. Czy jeśli przyznam się skąd pochodzę, gdzie mieszkam, skąd są moi rodzice, to czy nie będę mieć z tego tytułu jakiś nieprzyjemności? Czy nie zostanę z góry oceniony, gorzej przez to potraktowany? Czy nasza odpowiedź na pytanie „skąd jesteś” zadane przez pseudo kibola nie będzie decydująca o naszym wylądowaniu później w szpitalu lub nie? Skąd.

Niektórzy mają problem z oficjalnym przyznaniem się do swojego pochodzenia, do swojej narodowości, czy wyznawanej religii. Mimo to, co też wyczytać można z przedmiotowej książki, bardzo trudno jest to pochodzenie zupełnie porzucić i zostać kosmopolitą. „Skąd” to książka będąca studium takiego przypadku. Autor opowiada w niej o sobie, swojej rodzinie i pochodzeniu, które jest problematyczne, zwłaszcza i głównie tam gdzie się urodził. A przecież czy to nie przypadek, że żyjemy w danym miejscu, że przyszło nam się urodzić w tych a nie innych czasach, na takiej a nie innej długości i szerokości geograficznej?

Pozwólcie, że zacytuję fragment książki, a więc słowa samego Autora:

(...) i od razu zapytał mnie skąd pochodzę. A jednak, pochodzenie, jak zwykle, pomyślałem i zacząłem: złożona kwestia! Najpierw należało by wyjaśnić, do czego odnosi się „skąd”. Do położenia geograficznego wzgórza, na którym znajdowała się sala porodowa? Do granic państwa w chwili, gdy nadeszły ostatnie bóle? Proweniencji rodziców? Genów, przodków, dialektu? Jakby nie patrzeć, pochodzenie to pewien konstrukt! Rodzaj kostiumu, który musimy wiecznie nosić, skoro już go nam założono. Jako takie jest przekleństwem! Albo, przy odrobinie szczęścia, kapitałem, który nie jest wynikiem talentu, ale stwarza korzyści i przywileje. Mówiłem tak i mówiłem, a Gavrilo pozwolił mi się wygadać. Ułamał chleb i wręczył mi kawałek z brzegu. Potem powiedział: - Stąd. Pochodzisz stąd.” - strona 34

Jakie jest zatem pochodzenie Autora i zarazem głównego bohatera książki? Cóż, urodził się w Jugosławii w 1978 roku, na terenie dzisiejszej Bośni i Hercegowiny. Ojciec pochodzenia serbskiego (chrześcijanin), matka bośniackiego (muzułmanka) – w tamtych czasach mezalians. Gdy w 1992 roku wybucha wojna domowa prowadząca do rozpadu Jugosławii, Saša wraz z rodzicami ucieka do Niemiec. Po wojnie nie wracają już na stałe do rodzinnego miasta, choć często w nim bywają ze względu na chorą babcię. Autor opisuje swoje dzieciństwo, rozterki, zmagania ze swoją tożsamością, pochodzeniem i opisuje swoistą traumę, nie tylko u siebie jako emigranta, ale tez u każdego choćby swojego znajomego, będącego w podobnej sytuacji. To trauma związana z poczuciem braku całkowitej przynależności do miejsca i społeczności w której się znalazło i najpewniej już zostanie, w opozycji do wewnętrznego pociągu do tej pierwszej ojczyzny, ziemi. Mimo asymilacji, nauki języka itd. człowiek czuje wewnętrzne rozdarcie i niepokój. Jak kamyk w bucie, który uwiera. To takie gryzące uczucie, jakby ziemia na której postawiliśmy swoje pierwsze kroki, wnikała w tamtej chwili przez skórę i naczynia do krwiobiegu i krążyła w nim będąc właśnie takimi drobinkami wywołującymi wewnętrzny niepokój gdy oddalamy się od tej ziemi. Idźmy dalej, skoro mleko matki tworzy się z jej krwi, to czy tych drobinek nie spijamy już wraz z jej mlekiem, jeszcze zanim postawimy stopę na ziemi? Bo jak inaczej wytłumaczyć tę irracjonalną potrzebę dążenia do poznania swojego pochodzenia nawet kosztem spokoju psychicznego? Saša właściwie kim miał się czuć? Jugosłowianinem, Bośniakiem, Serbem, Niemcem, chrześcijaninem, muzułmaninem, miał brać pod uwagę w swojej ocenie innych narodów kontekst historyczny, kontekst tej wojny? Kim on jest? Miał nienawidzić? Miał być sobą, ktoś powie, ale to jednak trudne. Nie każdy potrafi. Czasem łatwiej jest odegrać rolę, zwłaszcza taką, której się po nas oczekuje.

Pisząc tę recenzję dopiero widzę jaką moc ma ta książka. Czytałam ją długo, ale to chyba dlatego, że wpadłam w zastój czytelniczy. „Skąd” jest książką z tych, które żeby docenić trzeba przeczytać w całości i co więcej, jeśli do niej siądziecie, uzupełnijcie wcześniej wiedzę na temat wojny domowej w Jugosławii. Moja wiedza na ten temat była bardzo skąpa. Przed tą książką Jugosławia kojarzyła mi się tylko z naszym sąsiadem, który wiem, że miał Jugosłowiańskie pochodzenie, ludobójstwem w Srebrenicy, gośćmi nazwiskiem Milošević i Tito i z pewnym zdaniem, które usłyszałam dawno temu od przewodnika w Grecji. Powiedział on wtedy, że każda wojna w zasadzie jest głupia, ale wojna domowa pomiędzy Chorwatami, Bośniakami a Serbami, była w jego mniemaniu tą top of the top głupoty. Nie sposób w jakikolwiek racjonalny sposób wytłumaczyć, dlaczego sąsiad zabijał sąsiada podczas gdy jeszcze kilka dni wcześniej pili razem rakiję. Tak wtedy pomyślałam: a co było na Wołyniu? Nacjonalizm jest chyba najgorszą ideologią czy postawą społeczno-gospodarczą, bo najczęściej jednak prowadzi do wojen.

Wracając jednak do meritum, uzupełnijcie wiedzę, bo osobiście teraz po skończeniu tej książki wiem, że gdybym to zrobiła zanim przystąpiłam do lektury, pewnie inaczej bym ją odebrała. Oczy i umysł otworzyły mi się na nią dopiero po zapoznaniu się z faktami. Dopiero wtedy poczułam jaką ma siłę rażenia. Poczułam tę bezsilność Autora, jego więź z babcią jaką tą ostatnią nitką, która go jeszcze łączyła z Bośnią, z przodkami, z jarząbem i poskokiem. A uwierzycie, że ośmieliłam się nawet pomyśleć z początku, że skoro ta książka otrzymała w zeszłym roku nagrodę Angelusa, to jak marne musiały być jej konkurentki?... Wstyd... No ale, nie myli się tylko ten co nic nie robi (w tym przypadku czyta), co też uświadamia mi po raz kolejny, że człowiek nigdy, powtarzam, nigdy, nie może siebie uznawać za znawcę, eksperta, miłośnika czy tam erudytę totalnego. Wręcz w drugą stronę, mam wrażenie, że im więcej wiem... tym mniej wiem... taki paradoks.

Bardzo ciekawa książka, gwarantuję, że będziecie o niej długo myśleć, że jej fragmenty przypomną wam się w dziwnych momentach życia, że w was zostanie. Ze swojej strony daję jej mocne 8/10. Czytajcie!


Gdy w Bośni 24 sierpnia 1992 roku strzelano, w Heidelbergu padał deszcz. Równie dobrze mógłby to być deszcz w Oslo. Każdy dom jest przypadkowy: tu się rodzisz, z tamtego zostajesz wypędzony, gdzie indziej oddajesz swoją nerkę na cele naukowe. Kto ma wpływ na okoliczności, może nazwać się szczęśliwym. Kto opuszcza swój dom nie z przymusu, ale z wyboru. Szczęściarzem jest ten, kto może spełniać swoje życzenia – być tam, gdzie chce. Wyjeżdża się wtedy na fantastyczne obozy językowe, przeprowadza się na starość na Florydę, a kobiety emigrują na Dominikanę, gdzie mieszkają przystojniejsi mężczyźni.” - strona 125

(...) Nie rozumiem kurczowego trzymania się idei narodu oraz ludzi, którzy lubią popcorn na słodko. Nie pojmuję tego, że pochodzenie miałoby przydawać nam jakiś określonych cech, nie pojmuję, że niektórzy są gotowi wytaczać bitwy w imię pochodzenia.” - strona 293



czwartek, 5 września 2024

"Zabić drozda" Harper Lee

Takie książki, jak „Zabić drozda” po prostu powinno się czytać obowiązkowo. Nie dość, że pięknie i zajmująco napisana to jeszcze w rewelacyjny sposób przedstawia trudny temat, zmuszając do wielu przemyśleń odnośnie naszego człowieczeństwa i sprawiedliwego traktowania wszystkich ludzi. Autorka za „Zabić drozda” otrzymała nagrodę Pulitzera, zupełnie zasłużoną dodajmy i fakt ten tym bardziej powinien zachęcić do zapoznania się z tym arcydziełem literatury. Trudno jest przejść obojętnie obok tej książki. Jej treść i morał z niej wynikający ukazuje brutalną prawdę o naszym zamiłowaniu do hipokryzji (choć czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy, podwójne standardy, taka natura człowieka[?]) oraz, że tylko przypadek sprawił, że urodziliśmy się tu i teraz, z konkretnym odcieniem skóry, w tej a nie innej rodzinie. To zdanie już niedługo zapiszę zapewne jeszcze raz przy okazji recenzowania innej książki, już bardziej współczesnej (cierpliwości), niemniej spójrzcie jakie to stwierdzenie ma siłę i ile wyraża. Przypadek.

„Zabić drozda” to powieść zaliczana do klasyki literatury amerykańskiej, której głównymi bohaterami są dzieci. I to z dziecięcej perspektywy, dziecięcymi oczami i słowami, nad wyraz dojrzałymi jak na swój wiek dodajmy, Autorka opisuje jak okrutnie można potraktować drugiego człowieka, gdzie jego miarą jest wyłącznie jego pochodzenie i kolor skóry i z jaka łatwością to okrucieństwo jesteśmy w stanie sobie wytłumaczyć, usprawiedliwić, umniejszyć. Poznajmy zatem Jean i jej starszego brata Jeremiego. Rodzeństwo wychowywane jest jedynie przez ojca, który jest sumiennym prawnikiem i bardzo postępowym jak na tamte czasy ojcem. Mądrym ojcem. Dzieci psocą, mają mniejsze i większe przygody, z których wynoszą swoiste nauki na przyszłość, chodzą do szkoły itd., ale właśnie dzięki ojcu, ich świadomość otaczającego ich świata wydaje się pełniejsza. Tu należy zwrócić uwagę, że rzecz dzieje się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Mimo zniesienia niewolnictwa w 1865 roku, równe prawa i sprawiedliwe traktowanie czarnej społeczności Ameryki to jeszcze w wielu przypadkach po prostu czcze gadanie. Ile przyjdzie jeszcze Afroamerykanom walczyć o równouprawnienie sami dobrze wiemy, nawet teraz jeszcze rasizm ma się dobrze, zwłaszcza w południowych stanach USA. Wracając jednak do samej fabuły, ojciec dzieci otrzymuje odgórne polecenie aby zostać obrońcom z urzędu dla czarnoskórego Toma Robinsona podejrzanego o dokonanie gwałtu na białej sąsiadce. Czy to będzie sprawiedliwy proces? Czy wygra rozsądek czy uprzedzenia i nienawiść? A co z tytułowym drozdem?

Nie chcąc odbierać wam przyjemności z lektury, nie wtajemniczę was w szczegóły sprawy ani procesu, a napiszę jedynie, że całość czyta się z wypiekami na twarzy. Autorka co rusz zaskakuje niespodziewanymi zwrotami akcji, szokuje, wprawia w zakłopotanie, wzrusza i zasmuca. Ale też bawi, zwłaszcza gdy czytamy niektóre dialogi prowadzone między dziećmi czy kwestie w jaki sposób zrobić z Jean damę godną swojego pochodzenia... Ta powieść niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, a fakt, że oglądamy sprawę z perspektywy dzieci, pozwala dostrzec jakimi hipokrytami byli/są do teraz dorośli. Każdy z nas powinien z tą dziecięcą naiwnością i prostotą odnosić się do drugiego człowieka, bo dla dziecka to nie ważne jaki ono ma i jaki inni mają kolor skóry. Co najwyżej będzie analizować z zaciekawieniem tę jak i każdą inną „inność”. Powieść pokazuje jak każdemu z nas brakuje tej dziecięcej wiary i ufności oraz potrzeby sprawiedliwości nie podszytej obłudą, konwenansami, przeszłymi historycznymi nawet naleciałościami.

Tę książkę warto przeczytać kilka razy i ja na pewno tak zrobię. To już któraś z kolei z tych nie odkładalnych i którą można czytać wiele razy. Uważam, że takie książki są właśnie najcenniejsze. Zostają z nami na długo, trzeba się nad nimi pochylić, czytać między wierszami. „Zabić drozda” taka właśnie jest. Coś pięknego – czytajcie!

„Ludzkie sumienie jest jedną z tych rzeczy, które nie poddają się decyzjom większości”

„I na miłość boską, postaraj się zwrócić hrabstwu to, co mu zabrałeś. Mamy wystarczające problemy z naturalną erozją gleby.” (jedno z dzieci pojawiło się w domu brudne do kwadratu :D )

"Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell

Nigdy nie zapomnę jak weszłam w posiadanie książki doskonałej, bo za taką uważam „Przeminęło z wiatrem”. Był rok 2020, styczeń, czyli jeszcze zanim zaczęło się całe covidowe szaleństwo, gdy było jeszcze normalnie. Wybraliśmy się z mężem do Warszawy na koncert zespołu Sabaton. A że był to wyjazd tylko we dwoje, postanowiliśmy spędzić w Warszawie całe dwa dni. Szaleństwo... Stwierdziliśmy, że skoro już ruszyliśmy się z domu bez dziecka, dajemy czadu i zwiedzimy ile nogi i czas pozwolą. To były bardzo męczące dwa dni, ale też bardzo satysfakcjonujące. Byliśmy w Pałacu Kultury i Nauki, zrobiliśmy sobie spacer po Łazienkach Królewskich, zwiedziliśmy Stare Miasto, Barbakan itd., przeszliśmy się ulicą Nowy Świat i odwiedziliśmy Muzeum Powstania Warszawskiego. I gdy tak wracaliśmy sobie ulicą Chmielną w kierunku naszego hotelu, moje pilne oko mola książkowego wypatrzyło stoisko z używanymi książkami. Dla zainteresowanych, na wysokości Chmielnej 4, to chyba stałe stoisko, bo na mapach google też ono tam jest. Nie mogłabym wyjechać z Warszawy z pustymi rękami, co to za wycieczka bez książki. Jako, że nie miałam zbyt wiele czasu na dokładne przeszukiwanie stoiska, spostrzegłszy „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell, pomyślałam, że nie znajdę lepszej książki na pamiątkę z tej wyprawy, więc bez wahania ją kupiłam, za śmieszne pieniądze dodajmy. W ten oto sposób „Przeminęło z wiatrem” zasiliło moją hałdę wstydu, czyli stos książek, które czekają na przeczytanie. I czekało cierpliwie na swoja kolej. Czekało. Czekało... I w końcu się doczekało...

„Przeminęło z wiatrem” to taki tytuł, który znają wszyscy. Czy to książkę, czy to film. Osobiście kojarzyłam tylko, że to coś w temacie niewolnictwa i wojny secesyjnej; szczegółów nie znałam, więc gdy wreszcie się w niej zatopiłam, pochłonęła mnie bez reszty. Nie docierał do mnie świat zewnętrzny, żywić zaczęłam miłość platoniczną do poszczególnych bohaterów, rozumiałam ich i potępiałam jednocześnie, współczułam i kibicowałam. Autorka dokonała wspaniałej, wielowymiarowej charakteryzacji każdej osoby w książce, każda ma swoją osobowość, nawet styl w jakim się wypowiada, coś pięknego. Delektowałam się językiem powieści, nieśpiesznie, mimo że przede mną było ponad tysiąc stron do przeczytania. Tysiąc stron! W innym przypadku najpewniej odliczałabym w trakcie lektury już strony do końca książki, ale tu miałam wrażenie, że tysiąc to mało, że z ogromną przyjemnością pochłonęłabym jeszcze drugie tyle. Już to, spójrzcie, jak przemawia na korzyść „Przeminęło z wiatrem” - arcydzieło, książka doskonała i kompletna, bo nawet jeśli posiada tzw zakończenie otwarte, to jest ono takie, że nie potrzebujemy dalszej części. Jest co prawda kontynuacja „Przeminęło z wiatrem” napisana już przez kogoś innego, za zgodą rodziny Pani Mitchell, ale nie potrzebuje jej. Resztę mogę sobie dowyobrazić sama, niech zostanie tak jak jest, nie chce sobie psuć, tego co znam, co wiem, nie chce niszczyć sobie tego wyobrażenia powieści w mojej głowie kontynuacją. Tak ma być. I koniec.

A dla tych, którzy nie czytali, ale by chcieli, pokrótce: „Przeminęło z wiatrem” to pięknie i z rozmachem napisana powieść o wielkiej miłości do ziemi, do siebie, o pożądaniu, wojnie, niewolnictwie (choć trywialnie) i wielkiej sile i determinacji. Główna bohaterka powieści, Scarlett O'Hara, córka potentata w handlu bawełną, wychowana została w dobrobycie i przekonaniu o swojej absolutnej wyjątkowości. Scarlett uwielbia gdy świat kręci się wokół niej, co w praktyce oznacza, że również wszyscy mężczyźni powinni zwracać swoją uwagę jedynie na nią. Uwodzicielka, awanturniczka, flirciara, to powinno być jej drugie imię. Upatrzywszy sobie raz ofiarę, nie spodziewała się przykrego odrzucenia. Jej życie i związane z nim intrygi, być może potoczyło by się bardziej sielsko, gdyby nie wojna secesyjna, która zmusiła Scarlett do podjęcia walki o byt, o to co zostało po farmie ojca, o godność i szacunek. A spotkawszy na swej drodze człowieka równie bezwzględnego jak ona, nie spodziewała się w najskrytszych snach, że spotka i miłość. Ale czy nie jest już za późno? A nawet jeśli, Scarlett pewnie pomyśli o tym jutro...

To nie jest jakieś tam zwykłe romansidło (broń Boże!). To dramat. Dramat kobiety, która miała wszystko, po czym wszystko straciła, a następnie sama, twardo stąpając po ziemi, podejmując ryzykowne decyzje, tracąc reputacje i szacunek swojego środowiska, ponownie wszystko odzyskuje. Tylko czy to daje jej szczęście? Jest takie powiedzenie, że jak ktoś ma szczęście w pieniądzach to nie ma szczęścia w miłości. I coś w tym jest, bo raz odrzucona Scarlett, kolejne związki zawierała tylko dlatego, że jej się one opłacały. Choć tak bardzo, bardzo pragnęła być prawdziwie kochaną. Myślę, że gdyby Ret choć raz szczerze i bez kpin powiedziałby Scarlett, że ją kocha (to ten tak samo bezwzględny jak ona), a ona choć raz nie podburzała by go swoimi infantylnymi podchodami „damy” tylko była z nim szczera jak na spowiedzi, to ich historia mogłaby by się zgoła inaczej potoczyć.

Za to te ich przekomarzania, dokuczanie i sarkastyczne dialogi – uwielbiam, to nadawało jeszcze większej autentyczności powieści i takiego hmmm smaczku. Czasem widziałam w Scarlett i Retcie siebie i męża.

I trochę o tle historycznym powieści. O wojnie secesyjnej z tej książki dowiedziałam się więcej aniżeli z lekcji historii. Autorka przejmująco opisała dolę i niedolę żołnierzy, okrucieństwa zwycięskiej Unii, świetnie można zrozumieć przyczyny wybuchu wojny secesyjnej oraz jej konsekwencje. Od razu nasuwa się milion przemyśleń, a jedno główne takie, że zapewne gdyby nie fakt, że obszarnicy z południa posiadali praktycznie darmową siłę roboczą w postaci niewolników, a przedsiębiorcy z północy tej samej sile roboczej musieli już płacić wynagrodzenie (cóż z tego, że marne zapewne), żadna wojna by nie wybuchła. Nie chce się wierzyć, że republikanom nagle zaczęło tak bardzo zależeć na losie niewolników. Kasa, moi drodzy, kasa tu była powodem. Po wojnie jakoś nikt specjalnie losem byłych już niewolników się nie przejmował jak tylko w celach propagandowych i by utrzymać bezsprzeczne zwycięstwo Unii na powierzchni oburzenia i pod przykrywką okradania i gnębienia konfederatów. Oczywiście niewolnictwo należało obalić, jest z zasady na wskroś złe, niezależnie czy ktoś niewolnika traktował dobrze czy źle, niemniej wojna secesyjna ukazała ostatecznie tę dwulicowość i nieszczerość rodzaju ludzkiego, który de facto, jeśli cokolwiek robi z myślą o innych to najczęściej dla pieniędzy. Scarlett i Ret Butler są takimi symbolami tej hipokryzji wojennej i abolicjonizmu. I kolejne o czym pomyślałam czytając tę książkę, to jak głęboko zakorzeniona jest trauma niewolnictwa i jak skutecznie jest ciągle przenoszona z pokolenia na pokolenie czarnych społeczności Ameryki czy Europy. Trauma, która jest podsycana często aktami rasizmu, przez co mam wrażenie też z góry wszyscy biali oceniani są przez czarnych jako osoby nietolerancyjne i ksenofobiczne. Czasy się przecież zmieniły, ludzie są inni, mają większą wiedzę, kierują się w życiu innymi już zasadami. A może się mylę? Może też żyję sobie w swoistej bańce, otoczce stworzonej przez popularne mity na temat Afroamerykanów żyjących w USA. Może jestem zbyt biała by to pojąć? Kolor skóry nigdy nie miał dla mnie znaczenia bym miała w inny sposób traktować drugiego człowieka, bo o człowieku znaczą czyny a nie kolor skóry, pochodzenie, czy wiara jaką wyznaje.

Eh, dobra, miałam was zachęcić do przeczytania książki a nie dzielić się wątpliwymi przemyśleniami.

Czytajcie, zachwyćcie się i dajcie znać o waszych przemyśleniach.

 

"Schronisko, które spowijał mrok" Sławek Gortych


Czy ja naprawdę muszę tutaj dużo pisać o kolejnej książce Pana Gortycha ze Schroniskiem w roli głównej? Może wystarczyło by napisać, że Autor trzyma poziom, bardzo wysoki w mojej ocenie i warto być fanem jego kryminałów? Pewnie by wystarczyło. Ale ja tego tak nie zostawię, muszę się uzewnętrznić.

Tym razem głównym „bohaterem” książki jest schronisko Strzecha Akademicka. Jeszcze nie było mi dane odwiedzić tego schroniska, a przyznam, że lektura kryminału bardzo zachęca by wyruszyć śladami bohaterów w karkonoskie szlaki i schronisko „zaliczyć”. Autor przenosi nas w swej powieści w lata powojenne, dziewięćdziesiąte i obecne łącząc w sposób dramatyczny wydarzenia przeszłe z teraźniejszymi. Mamy tajemnicze zniknięcia i morderstwa. Dzielnych ratowników górskich i wielkie tragedie wyciskające łzy z oczu. I mamy mroczne schronisko, skrywające tajemnicę, będące świadkiem ludzkich dramatów i tylko szkoda, że ono samo nie może nam o nich opowiedzieć. Gdybyż tak Duch Gór tchnął w nie umiejętność snucia opowieści w jakiś śnieżny, wietrzny wieczór, cała sprawa rozwiązała by się najpewniej bez ofiar.

Jestem zauroczona książkami Sławka Gortycha. Autor ma niesamowity talent do opowiadania zawiłych historii. Czerpie w tym wszystkim z wydarzeń, które faktycznie miały miejsce i potrafi tak wpleść je w opowiadaną powieść, że gdyby nie posłowie i końcowe wyjaśnienia, można by bez mrugnięcia okiem powiedzieć, że każde słowo to czysta prawda. Jest akcja, jest zagadka, jest historia, są ciekawe postacie, dramatyczne rozwiązania spraw, jest wszystko. A w tej części dostałam nawet przejmujący smutek i żal i nawet łzy.

Lektura „Schronisk” zawsze wprowadza mnie ostatecznie w taką chwilową melancholię, która gryzie się jednocześnie z tym entuzjazmem i ekscytacją po skończonej książce. Mam wrażenie, że to działa siła Ducha Gór. W tym roku, krótko po skończeniu książki wyjechaliśmy do Szklarskiej Poręby, jak co roku, na minerały. Kierowałam swój wzrok w stronę gór, z daleka widziałam i schronisko Szrenica i stację nadawczą na Śnieżnych Kotłach i ogarnął mnie taki dziwny spokój. Do oczu napłynęły łzy, tak jakby każda ich kropla była opuszczającym mnie stresem, napięciem, problemem. Miałam być pusta ze smutków, by napełnić się spokojem i szczęściem. Chciałam tam zostać jak najdłużej. Nie wydaje mi się, żeby wpływ na moje samopoczucie miały akurat kryminały Pana Gortycha, choć o Duchu Gór i Karkonoszach pisze on z tak ogromnym szacunkiem i miłością, że to się dzieje chyba mimowolnie, iż czytelnik tą miłością sam zaczyna pałać w kierunku karkonoskich szczytów, szlaków i schronisk.

Pociągnęłam za język właściciela chatki, gdzie zwyczajowo nocujemy. Opowiedział mi o swoim litewskim pochodzeniu, o historii samej chatki i od razu stanął mi przed oczami Zbigniew Rokita i jego „Odrzania”. Jak to jest wszystko ze sobą powiązane...

Czytajcie ludziska, z TV nigdy tyle nie wyniesiecie co z dobrej, mądrej książki.

Aha! Autor szykuje dla nas czwartą cześć – czekam z niecierpliwością, wy też? ;D

"Najważniejsze to przeżyć" Ałbena Grabowska


Jest cała masa książek opowiadających historie sprzed IIWW, co się działo w trakcie wojny, opowiadające o ludzkich tragediach, przeżyciach wojennych, obozach itd., ale niewiele jest książek, które opowiedziały by nam o tym, co bezpośrednio po wojnie. Ludzie byli szczęśliwi, że wojna się skończyła, liczyli członków rodziny, którym udało się przeżyć, ale co dalej? Jak ułożyć sobie to życie po tak strasznym doświadczeniu? Jak złożyć je w całość straciwszy wszystkich najbliższych? A nawet jeśli mamy to szczęście, że bliscy są obok nas obecni, to czy wojna nie zmieniła ich i nas samych tak bardzo, że nie potrafimy już razem ze sobą żyć? Jak żyć w ruinach miast, domów, jak kontynuować naukę, pracę, jak żyć gdy zaczyna się od zera?

Maj, 1945 roku. Do na wpół zniszczonego domu w Warszawie wraca dwunastoletnia Mirka z siostrą Tereską, rodzicami i przyszywaną babcią. W ich zrujnowanym mieszkaniu tyko dwa z czterech pokoi posiada komplet ścian i dach – to duże szczęście, mają gdzie mieszkać. Otacza ich pył, gruz z zbombardowanych kamienic i co raz większy fetor gnijących w gruzach poległych mieszkańców miasta. Rodzinie udało się zbiec z Warszawy na chwilę przez wybuchem powstania. Teresa nie potrafi wybaczyć ojcu, że nie pozwolił jej wziąć udziału w zrywie. Czuje się napiętnowana, jako ta co stchórzyła. Tylu jej przyjaciół zginęło, miłość jej życia ją opuściła, co ona może wiedzieć o prawdziwym poświęceniu, nie było jej wtedy w Warszawie. Mirka na swój sposób radzi sobie z traumą wojny, jest najbardziej zaradna z całej rodziny, podejmuje ryzyko i przeczesuje zgliszcza w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogło by się przydać na handel. Każdy z członków rodziny cieszy się, że przeżył. Każdy jednak próbuje sobie w inny sposób poradzić z obrazami wojny, które są ciągle żywe, namacalne, bo na każdym kroku, za każdym rogiem wojna ludzi o przetrwanie nadal trwa. Udało im się przeżyć, ale czy uda im się ocalić to co im zostało?

Czytałam „Najważniejsze to przeżyć” z zapartym tchem. To przejmujący obraz Warszawy w pierwszych dniach po wojnie, obraz powrotu mieszkańców do... no właśnie do czego? Do życia? To życie każdy musiał zacząć budować od nowa. Z jednej strony radość, bo się przeżyło. Z drugiej szybki rozrachunek w głowie kto przetrwał, co zostało i nagle ogarnia nas rozpacz bo nie mamy rodziny, nie mamy gdzie mieszkać, nie mamy pracy, przyjaciół nawet, nic. Czasem rodzi się pytanie: czy aby na pewno dobrze, że przeżyłam/przeżyłem? Czy nie lepiej było by też zginąć? Gwarantuję, że powieść bardzo was zainteresuje i doznacie wielu emocji przy lekturze tej książki. Autorka ma już dużą wprawę w pisaniu przejmujących, prawdziwych, z życia wziętych powieści. I w tej również porusza kwestie, które każdy z czytelników sam musi rozważyć w swojej głowie. Czy można komuś życzyć najgorszego, czy powinno się mieć wyrzuty sumienia o to, że się przeżyło, podczas gdy inni ginęli, czy naprawdę trzeba o wszystkim zapomnieć, żeby żyć?

To cieniutka książeczka, raptem 317 stron, a zawiera w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Stoi się potem nad zlewem pełnym brudnych naczyń i cieszy się, że jest woda w kranie, że są te brudne naczynia, bo to oznacza, że mamy co jeść, że są naczynia (!), że mamy siebie, że moje dzieci mają szczęśliwe dzieciństwo, że są babcie, dziadki, mama, tata i zabawki, że są bezpieczne. Takie książki jak ta uświadamiają czytelnikom, że przyszło nam żyć w naprawdę dobrych czasach i że powinniśmy ze wszystkich sił starać się to utrzymać. Ale też, żeby nie frasowały nas drobiazgi, żeby nie szukać dziury w całym, tylko dać się ponieść chwili, korzystać z chwili i cieszyć się nią.

Najważniejsze to przeżyć, ale nie tylko wojnę, nie tylko kryzys, nie tylko stratę, ale też późnej.

Polecam!

"Nocami krzyczą sarny" Katarzyna Zyskowska


Historia naszego kraju nigdy nie była prosta, a są rejony Polski, gdzie nie była ona nawet do końca jednoznaczna. Po IIWW w granicach naszego kraju znalazły się tzw „Ziemie Odzyskane”. Przyłączenie tych ziem do Polski określane jest jako największy eksperyment migracyjny w dziejach, bo nastąpiła wymiana ogromnej ilości ludzi – z Niemców na Polaków. Wyobraźnia działa na pełnych obrotach. Co czuli wysiedlani? Co czuli repatrianci? Jak układać sobie nowe życie w nowym miejscu zostawiając wszystko, dosłownie wszystko, daleko za sobą? Nie móc już nigdy wrócić, odzyskać, zapalić świeczki na grobie najbliższych?

Na kanwie powyższego Katarzyna Zyskowska uplotła przejmującą powieść o tych co musieli opuścić swe domy bo dali się porwać hitlerowskiej propagandzie oraz o tych, którzy musieli zacząć nowe życie z duchami tych co odeszli.

Często ostatnio spotykam się z powieściami, gdzie historia opowiadana jest z punktu widzenia kilku pokoleń jednocześnie. Tu także ma to miejsce oraz dodatkowo główna bohaterka przedstawia siebie w dwóch przedziałach czasowych – lata 90 i teraz. Dzieje jej rodziny są... skomplikowane. Jedynym pewnym punktem jest dom, w którym przed wojną mieszkała niemiecka rodzina, a po wojnie repatrianci. Cała historia właściwie kręci się wokół tego domu. Wszystko inne jest płynne, względne... Mroczne historie czają się za każdym rogiem, w każdej sieni i na każdym podwórku. Jest okropieństwo wojny, jest projekt Riese, morderstwa i gwałty. I tylko dom jest niemym świadkiem rozgrywających się dramatów. Ten dom, który był centrum rodziny, zbiorem tradycji, schronieniem, ucieczką, nowym początkiem i wakacyjną beztroską, nasza bohaterka chce sprzedać, by przerwać więź, by zacząć od nowa, by nie musieć wracać do tego co było. By zbudować siebie od nowa. Co było, a nie jest nie pisze się w rejestr – znacie to? Po przeczytani takiej książki jak ta, zaczynam rozumieć w końcu dlaczego niektóre starsze osoby są takie powściągliwe w opowiadaniu historii rodzinnych i przeżyć z czasów wojny i dalej. Poza tym, że to dla nich trudne, być może mają świadomość, że tymi historiami przenoszą traumę na młodsze pokolenia, na wnuki? Z jednej strony potrzebujemy wiedzieć kim jesteśmy i skąd pochodzimy, potrzebujemy świadomej tożsamości, a z drugiej, jak choćby na przykładzie głównej bohaterki, czy nie było by lepiej gdyby znała tylko oficjalną wersję swojego pochodzenia? Czy prawda nie okazała się ostatecznie dla niej za ciężką? Nie ma dobrej odpowiedzi na tak zadane pytania. Wszystko zależy od punktu siedzenia. Wszystko jest względne.

Świetnie napisana książka. Autorka doskonale przemyślała całą fabułę, połapała w trakcie wszystkie wątki, są spójne i logiczne, co nie jest proste przy powieściach poruszających tematykę Ziem Odzyskanych. Przyjemnie, jeśli można tak napisać, bo jednak tematyka trudna, czytało mi się tę książkę. Historia wciąga od pierwszych stron i dostarcza wielu emocji, a ja osobiście zawsze szukam tego w czytanych książkach. Muszą mną poruszyć, muszę coś czuć, cokolwiek, czy złość, smutek czy radość. A ta konkretna absolutnie nie oszczędza czytelnika pod tym względem. Dostajemy wszystko o czym czytelnik marzy bo i trudną historię, dramatyzm, tajemnicę, trochę dreszczyku cmentarnego i chwytające za serce momenty, przy czytaniu których pocą nam się oczy... Cała przedstawiona historia jest bardzo realna, nawet jeśli to fikcja literacka, to jestem przekonana, że gdzieś, choćby w jakieś zapomnianej przez los wiosce na tych terenach, mógł rozegrać się choćby mały epizod podobny do tych opisanych w powieści. Współczułam żywo tak uciekającej i mordowanej ludności niemieckiej jak i nowo przybyłym mieszkańcom, którzy zmuszeni byli zasiedlać te tereny. To daje do myślenia.

Warto przeczytać „Nocami krzyczą sarny”, to jedna z tych książek, o których chciałabym szybko zapomnieć, tylko dlatego, żeby móc przeczytać ją po raz pierwszy kolejny raz. Biorąc pod uwagę moją zatrważająco „dobrą” pamięć, jest szansa, że niedługo tak będzie. Czytajcie, gwarantuje, że będziecie zadowoleni!


Czasami mam wrażenie, że historia mnie przytłacza. Moja historia Śląska i właśnie Odrzani. Śląska dlatego, że mam wrażenie, że śląskość to takie zawieszenie między dwoma światami. Tym polskim i tym niemieckim. Historia śląska jest trudna i zawiła, często niejednoznaczna i przez to przytłaczająca. Myślę, że wielu Ślązaków ma problem ze swoją śląskością właśnie dlatego, że albo wiedzę mają na ten temat za skąpą albo zbyt dużą, co też może powodować pewien mętlik. A historia Odrzani, przytłacza bo napawa mnie niezrozumiałą melancholią. Jeżdżę w te tereny co jakiś czas, widzę te piękne stare budynki, w których mieszkają moi krajanie i myślę o tych, którzy tu byli wcześniej. Współczuje im. A jeszcze bardziej współczuje gdy widzę, jak niszczeje to co zostawili po sobie. Nie wiem, może to nie o nich mi chodzi tyko o ten budynek, o sam fakt, że sypie się coś pięknego, z historią, że nie dba się o to, bo to poniemieckie. Myślę o tych co przyjechali i co musieli na nowo życie sobie układać daleko od rodzinnego domu i tych też mi szkoda. Zastanawiam się czy już się z tym pogodzili, czy są momenty nawet u tych z najmłodszych pokoleń, że myślą by pojechać z powrotem w rodzinne strony i odnaleźć jeszcze ten dom, tę ziemię, po której stąpali ich pradziad czy dziad. Zastanawiam się co ja bym zrobiła. Zawsze gdy stamtąd wracam mam takie dziwne myśli. A skoro ja takie mam, co zatem kłębi się w głowach kolejnych pokoleń ludzi, których wyrwano z korzeniami i rzucono na obcą ziemie? Czy już się ukorzenili w nowym? Czy myślą czasem o tej starej ziemi i tym co tam zostało?

"Wszystko na darmo" Walter Kempowski

Wszystko na darmo. I po co to wszystko było. Tyle strat, tyle nieszczęść. Po co, po co?! Dlaczego tak się stało? Jaki to miało sens? Te i wiele innych pytań zadają sobie ludzie w sytuacjach kiedy coś miało pójść dobrze, a poszło wybitnie źle i przyniosło straty lub w dodatku wyszli na naiwnych, ulegli namowom, dali się na coś nabrać... Jakie myśli zatem kotłowały się w głowach Niemców, gdy dotarło do nich, że przegrywają wojnę?

„Wszystko na darmo” to rewelacyjny zapis zachowań, przemyśleń, dróg ucieczki niemieckich cywilów z terenów do których zbliżała się nieuchronnie Armia Czerwona. Ci bardziej zapobiegliwi ewakuują się zawczasu. Być może nigdy nie dawali wiary propagandzie, być może jedynie udawali zwolenników Hitlera, by nie było podejrzeń co do ich wierności Rzeszy. Inni zaczynają wątpić dopiero gdy słyszą odgłosy bombardowań dochodzące z oddalonych wsi. Czy wódz mógł się mylić? To nie możliwe, nasza armia jest przecież niezwyciężona! Może jednak czas najwyższy zacząć się pakować. Może czas obmyślić drogę ucieczki? A wśród nich wszystkich znajdą się i najwytrwalsi, najzagorzalsi synowie i córki Rzeszy, którzy nawet z lufą pistoletu wroga przyłożoną do skroni głośno będą pozdrawiać Hitlera i wielbić wielkość Niemiec. Z pogardą będą do końca odnosić się do każdego podczłowieka i prędzej spłoną ze swym domostwem niżby mieli splamić swój honor choćby myślą o ucieczce. A będą i tacy, którzy sami szerząc szeroko zakrojoną propagandę, zajmą pierwsze miejsce w łodzi ewakuacyjnej, bo jednak życie, ich własne osobiste życie, jest im najcenniejsze. I będą i tacy, którym już jest tak bardzo wszystko jedno, że w ostatniej godzinie pomogą nawet „wrogowi”, staną w jego obronie, nie dbając w ogóle o siebie i bliskich, bo to i tak już wszystko na darmo. Już wszystko stracone. Bez sensu. Uleciała gdzieś wiara, cel stracił na znaczeniu. Co dalej? Jak żyć z pustką i sumieniem ciężkim jak kowadło? Niech biorą wszystko, niech robią co chcą. Wszystko na darmo.

Genialna książka. Autor, Niemiec z pochodzenia, nie miał skrupułów i bez zbędnego patosu, czasem w prześmiewczy i karykaturalny sposób rozlicza społeczność niemiecką ze stopnia w jakim zwykli ludzie uwikłani byli w narodowy socjalizm. Nie ocenia wprost, nie wydaje osądów, nie linczuje, ale i nie korzy się, nie pisze o żałości, o współczuciu, o żalu. A jednak powieść gryzie od środka. Wskazuje na zepsucie nazizmem, na ślepe podążanie za nurtem, nawet gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że to błąd. Między wierszami stawia niewygodne pytania o współudział w zbrodniach, o krwi niewinnych na rękach, o bycie obojętnym, egoistycznym, narcystycznym. Nie każe czytelnikowi współczuć Niemcom, wręcz uwypukla, że każdy był w jakimś stopniu, w mniejszym czy większym, współodpowiedzialny. Choćby nawet chciał być obojętny, neutralny w swych osądach, działaniach. Jest to powieść ważna. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że to taki rachunek sumienia, który powinien przeczytać każdy Niemiec, ale też Rosjanin, Ukrainiec, Amerykanin, Chińczyk, Polak... każdy. Jako przestrogę. Jako wskazanie, jak łatwo można zostać współwinnym, nawet nic nie robiąc. Nie zwracając uwagi. Nie reagując...

Poza samym przekazem, książka jest też świetnie napisana, wciągająca, zaskakująca, wprowadza w stan niepokoju, oczekiwanie jakiejś tragedii i jest trochę przerażająca. Przerażająca bo patrząc jak każdy z nas podatny jest bardziej lub mniej na sugestie, opinie czy nawet propagandę innych (partii politycznych, ludzi mających się za ekspertów, ludzi „władzy” itp.), takimi Niemcami mógłby być każdy. Przecież to przypadek, po której stronie barykady aktualnie się znajdujemy. Przecież mogłam przyjść na świat na zachód od Odry...

Po stokroć warto przeczytać.