Na kanwie powyższego Katarzyna Zyskowska uplotła przejmującą powieść o tych co musieli opuścić swe domy bo dali się porwać hitlerowskiej propagandzie oraz o tych, którzy musieli zacząć nowe życie z duchami tych co odeszli.
Często ostatnio spotykam się z powieściami, gdzie historia opowiadana jest z punktu widzenia kilku pokoleń jednocześnie. Tu także ma to miejsce oraz dodatkowo główna bohaterka przedstawia siebie w dwóch przedziałach czasowych – lata 90 i teraz. Dzieje jej rodziny są... skomplikowane. Jedynym pewnym punktem jest dom, w którym przed wojną mieszkała niemiecka rodzina, a po wojnie repatrianci. Cała historia właściwie kręci się wokół tego domu. Wszystko inne jest płynne, względne... Mroczne historie czają się za każdym rogiem, w każdej sieni i na każdym podwórku. Jest okropieństwo wojny, jest projekt Riese, morderstwa i gwałty. I tylko dom jest niemym świadkiem rozgrywających się dramatów. Ten dom, który był centrum rodziny, zbiorem tradycji, schronieniem, ucieczką, nowym początkiem i wakacyjną beztroską, nasza bohaterka chce sprzedać, by przerwać więź, by zacząć od nowa, by nie musieć wracać do tego co było. By zbudować siebie od nowa. Co było, a nie jest nie pisze się w rejestr – znacie to? Po przeczytani takiej książki jak ta, zaczynam rozumieć w końcu dlaczego niektóre starsze osoby są takie powściągliwe w opowiadaniu historii rodzinnych i przeżyć z czasów wojny i dalej. Poza tym, że to dla nich trudne, być może mają świadomość, że tymi historiami przenoszą traumę na młodsze pokolenia, na wnuki? Z jednej strony potrzebujemy wiedzieć kim jesteśmy i skąd pochodzimy, potrzebujemy świadomej tożsamości, a z drugiej, jak choćby na przykładzie głównej bohaterki, czy nie było by lepiej gdyby znała tylko oficjalną wersję swojego pochodzenia? Czy prawda nie okazała się ostatecznie dla niej za ciężką? Nie ma dobrej odpowiedzi na tak zadane pytania. Wszystko zależy od punktu siedzenia. Wszystko jest względne.
Świetnie napisana książka. Autorka doskonale przemyślała całą fabułę, połapała w trakcie wszystkie wątki, są spójne i logiczne, co nie jest proste przy powieściach poruszających tematykę Ziem Odzyskanych. Przyjemnie, jeśli można tak napisać, bo jednak tematyka trudna, czytało mi się tę książkę. Historia wciąga od pierwszych stron i dostarcza wielu emocji, a ja osobiście zawsze szukam tego w czytanych książkach. Muszą mną poruszyć, muszę coś czuć, cokolwiek, czy złość, smutek czy radość. A ta konkretna absolutnie nie oszczędza czytelnika pod tym względem. Dostajemy wszystko o czym czytelnik marzy bo i trudną historię, dramatyzm, tajemnicę, trochę dreszczyku cmentarnego i chwytające za serce momenty, przy czytaniu których pocą nam się oczy... Cała przedstawiona historia jest bardzo realna, nawet jeśli to fikcja literacka, to jestem przekonana, że gdzieś, choćby w jakieś zapomnianej przez los wiosce na tych terenach, mógł rozegrać się choćby mały epizod podobny do tych opisanych w powieści. Współczułam żywo tak uciekającej i mordowanej ludności niemieckiej jak i nowo przybyłym mieszkańcom, którzy zmuszeni byli zasiedlać te tereny. To daje do myślenia.
Warto przeczytać „Nocami krzyczą sarny”, to jedna z tych książek, o których chciałabym szybko zapomnieć, tylko dlatego, żeby móc przeczytać ją po raz pierwszy kolejny raz. Biorąc pod uwagę moją zatrważająco „dobrą” pamięć, jest szansa, że niedługo tak będzie. Czytajcie, gwarantuje, że będziecie zadowoleni!
Czasami mam wrażenie, że historia mnie przytłacza. Moja historia Śląska i właśnie Odrzani. Śląska dlatego, że mam wrażenie, że śląskość to takie zawieszenie między dwoma światami. Tym polskim i tym niemieckim. Historia śląska jest trudna i zawiła, często niejednoznaczna i przez to przytłaczająca. Myślę, że wielu Ślązaków ma problem ze swoją śląskością właśnie dlatego, że albo wiedzę mają na ten temat za skąpą albo zbyt dużą, co też może powodować pewien mętlik. A historia Odrzani, przytłacza bo napawa mnie niezrozumiałą melancholią. Jeżdżę w te tereny co jakiś czas, widzę te piękne stare budynki, w których mieszkają moi krajanie i myślę o tych, którzy tu byli wcześniej. Współczuje im. A jeszcze bardziej współczuje gdy widzę, jak niszczeje to co zostawili po sobie. Nie wiem, może to nie o nich mi chodzi tyko o ten budynek, o sam fakt, że sypie się coś pięknego, z historią, że nie dba się o to, bo to poniemieckie. Myślę o tych co przyjechali i co musieli na nowo życie sobie układać daleko od rodzinnego domu i tych też mi szkoda. Zastanawiam się czy już się z tym pogodzili, czy są momenty nawet u tych z najmłodszych pokoleń, że myślą by pojechać z powrotem w rodzinne strony i odnaleźć jeszcze ten dom, tę ziemię, po której stąpali ich pradziad czy dziad. Zastanawiam się co ja bym zrobiła. Zawsze gdy stamtąd wracam mam takie dziwne myśli. A skoro ja takie mam, co zatem kłębi się w głowach kolejnych pokoleń ludzi, których wyrwano z korzeniami i rzucono na obcą ziemie? Czy już się ukorzenili w nowym? Czy myślą czasem o tej starej ziemi i tym co tam zostało?

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz