Chciałam zacząć
wierszem od słów „Człowieku bez wieku...”, ale to nie takie
proste napisać cokolwiek w temacie obozów zagłady, by nie wyszło
niedorzecznie. Dlaczego „Człowieku bez wieku” o tym później,
wpierw pochylę się nad samą książką. A jest ona naprawdę
wyjątkowa i wartościowa.
„I boję się snów”
to wspomnienia, pamiętnik w zasadzie, Pani Wandy Półtawskiej,
będącej ocalałą cudem więźniarką z obozu KL Ravensbrück,
nr obozowy 7709. Książka powstała jako autoterapia dla wymęczonego
umysłu i duszy, po wielu nieprzespanych nocach, w których
powtarzały się koszmary obozowego „życia”. Sama Autorka
przyznaje, że dopiero po zakończeniu przelewania wspomnień na
papier, po raz pierwszy od powrotu do domu, przespała spokojnie całą
noc. Tu należy dodać, że Pani Wanda trafiła do obozu jako
więźniarka polityczna z odroczonym wyrokiem śmierci. Trafiła do
tzw. Sonderkommanda, w którym każda z kobiet wiedziała, że umrze,
że przyjdzie dzień w którym na apelu wyczytają jej numer i pod
przykrywką badań lub transportu, z bochenkiem chleba w ręce,
pójdzie na rozstrzelanie. I tylko jej zakrwawiona sukienka wróci do
pralni. Sukienka, która będzie dowodem dla pozostałych kobiet w
Sonderkommandzie, że jeśli cię wyczytują, to bezapelacyjnie, na
śmierć. Od 01.08.1942 roku usłyszenie swojego numeru zaczęło
wiązać się z czymś nowym w obozie. Już nie brano od razu na
śmierć. Od tamtego dnia w obozie zaczęto przeprowadzać
eksperymentalne operacje kostno-mięśniowe nóg więźniarek z
Sonderkomanda. Po jakimś czasie, przylgnęła do tych kobiet nazwa
„króliki”, ze względu na słowa jakie wypowiedziała Autorka
książki do „lekarzy” przed swoją operacją: „Nie jesteśmy
królikami doświadczalnymi!”. W sumie zoperowano ponad 80 kobiet,
w tym 74 Polki. Zdrowych kobiet o zdrowych nogach. Umyślnie zakażano
je bakteriami powodującymi zgorzel gazową, posocznicę, tężcem,
łamano nogi, pobierano próbki okostnej, robiono ubytki w kościach,
pozostawiano w ranach szkło, drobinki metalu itp. Wszystko po to, by
nauczyć się skutecznie leczyć rany wojenne niemieckich żołnierzy,
tak by unikać amputacji kończyn lub śmierci. Wśród operowanych
więźniarek pięć zmarło.
Pani Półtawska pisze
zaraz po powrocie do domu. Wspomnienia są świeże, przykre (zawsze
będą przykre), pisze po swojemu, stara się zachować chronologię
zdarzeń. Pamięta z obozu wszystko, imiona i nazwiska wszystkich
koleżanek ze swojego komanda, wszystkie operacje, jest w stanie
powiedzieć, która jaką miała. Czytamy coś namacalnie prawdziwego
i napisanego tak prosto, bez patetyzmu. Po prostu, napisała po
prostu tak jak było.
Najbardziej poruszające
były dla mnie dwa fragmenty.
Pierwszy, gdzie Pani
Wanda pisze jak udało im się zdobyć Święty Sakrament i w jak
wielkiej ciszy i skupieniu każda z nich odebrała hostię. Uroniłam
łzę. Poczułam się jakbym sama brała w tym udział. Poczułam jak
pokrzepiające to dla nich wtedy było i jaką siłę im dało do
walki by przeżyć.
Drugi fragment uwypukla
to jak bardzo stłamszony był z jednej strony człowiek przez reżim,
ale też z drugiej strony, że do końca zostajemy ludźmi. Czujemy,
a nasze serca nie pozostają niewzruszone na krzywdy innych. Mam tu
na myśli fragment, w którym Pani Wanda opisuje, jak to wybrała się
do Fajsławic, by powiedzieć rodzicom jednej ze swoich bliskich
obozowych koleżanek, Miluni, jak zginęła ich córka. Spostrzegłszy
ojca Miluni na progu młyna, w którym mieszkali, stchórzyła i
zawróciła z drogi. Nie mogła spojrzeć im w oczy. „I jak się
wytłumaczę, że to ja wróciłam, a nie ona?” Jak można mieć
wyrzuty sumienia o to, że zginął ktoś inny a nie ja, gdzie nie
jestem odpowiedzialna za śmierć tej osoby? Dla nas, młodych, tu i
teraz, to jest niepojęte. A jednak można. Do tego m.in. doprowadzał
terror obozu...
Przerażającym jest jak
upodlić może Cię drugi człowiek. Do jakich okrucieństw jest
zdolny. A z drugiej strony pokrzepiające jest, że jesteśmy w
stanie znaleźć w sobie dość siły, by walczyć. Chociaż... czy
aby na pewno? O tym miał być wiersz, o którym wspomniałam na
początku. O człowieku bez wieku, czyli o wszystkich nas niezależnie
od ilości wiosen na karku. O tym jak hardzi, jak silni duchem byli
wtedy Ci co musieli zmierzyć się z okropnościami wojny. O tym
byśmy zastanowili się czy potrafilibyśmy cały dzień przerzucać
cegły bez rękawic, raniąc boleśnie wymuskane rączki prosto od
manikiurzystki? Nosić ciężkie kotły z zupą, pleść buty ze
słomy w kurzu i pyle, znosić upokorzenie, bicie, zastraszanie. Czy
potrafilibyśmy kilka dni po ciężkiej operacji nogi, zwlec się z
łóżka i mieć dość siły by pomóc w cierpieniu koleżankom po
podobnych operacjach? Czy potrafilibyśmy jeszcze współczuć,
wzruszać się, odczuwać empatię? Mam wrażenie, że ludzie kiedyś
byli inni. Twardsi. Myślę o tym za każdym razem gdy sięgam po
książki z tamtego okresu i porównuje je do dzisiejszych
historyjek, do osób które znam. Babcia mojego M. przeżyła II WŚ.
Osobiście nie znam twardszej osoby. Nawet teraz, mimo sędziwego
wieku i chorób chce być jak najbardziej samodzielna. Jasne, że
czasem użala się nad swoim losem i mówi, że chciałaby już
umrzeć, jak to każda starsza osoba, ale jednocześnie ma w sobie
tyle optymizmu i siły, witalności, zawziętości, że my, młodzi,
powinniśmy się od niej tego uczyć. W każdej rodzinie powinna być
taka osoba, by pokazywać tym młodszym, że można inaczej żyć.
Ich życie, mimo że niełatwe, bez pomocy technologicznych, bez
internetu i jeszcze w komunie, wydaje się pełniejsze niż nasze.
Może nawet szczęśliwsze... Chciałabym być taka twarda.
To ludzie ludziom
zgotowali ten los. To ludzie innych ludzi doprowadzali na skraj
wytrzymałości. To ludzie na ludziach przeprowadzali brutalne
eksperymenty. Ludzie ludziom.
Dlaczego to piszę?
Odnosi się to po trochu do relacji zapisanej przez Panią Półtawską
z obchodów 50-tej rocznicy wyzwolenia obozu oraz późniejszych
ekscesów związanych z wmurowaniem tablicy pamiątkowej
upamiętniającej ponad 40 tyś Polek będących więźniarkami KL
Ravensbrük.
Polki stanowiły większość wszystkich więźniarek obozu. Być
może napiszę coś niezgodnego z obowiązującą poprawnością
polityczną, ale buntuję się przeciw traktowaniu II Wojny Światowej
jako tragedii jednego narodu, a w zasadzie jednego wyznania. Ocalałe
z obozu, zgodnie z relacją Pani Półtawskiej, miały ogromne
trudności by tablica upamiętniająca w ogóle pojawiła się na
terenie obozu. Ravensbrüczankom
dano subtelnie do zrozumienia, że gdyby napis na tablicy wspominał
również Żydówki, nie było by żadnych problemów. Na te słowa
Autorka odpowiedziała bardzo trafnie, że ufundowały tablicę
narodowościową, a nie wyznaniową i umieszcza się w niej również
te Żydówki, które czuły się Polkami oraz cyt.: „Zresztą na
zakończenie powiedziałam tym Niemcom, że właściwie nie wiem,
dlaczego oni mają o miejscu decydować, skoro to oni tam są gośćmi;
to my przecież tam byłyśmy, to było nasze mieszkanie przez 5
lat.”
II
Wojna Światowa to była tragedia świata – jak sama nazwa
wskazuje. Nie można zaprzeczyć, że Hitler upatrzył sobie jedną
nację w szczególności do wykończenia, aczkolwiek nie oznacza to,
że już nikt inny nie cierpiał, nikogo innego nie zagazowano w
komorach, nie spalono w piecach, na nikim innym nie wykonywano już
eksperymentów, że żaden inny naród nie poniósł już tak
olbrzymich strat. Nie można gloryfikować cierpień jednego narodu i
jednocześnie ignorować pozostałe. W KL Ravensbrück przebywało ponad 40 tys. Polek różnych wyznań. Katoliczki,
żydówki, prawosławne, luteranki, jehowy itd., ale wszystkie one
były przede wszystkim Polkami. Ten aspekt narodowościowy w tym
przypadku jest kluczowy i dlatego w pełni zgadzam się ze słowami
Pani Wandy.
Tablica
ostatecznie została wmurowana w 1996 roku, niestety nie wiem czy w miejscu
wskazanym przez Ravensbrüczanki,
ale podejrzewam, że tak. I chwała im za to, że tak dzielnie, po
raz kolejny, walczyły o siebie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz