czwartek, 26 marca 2020

"I boję się snów" Wanda Półtawska


Chciałam zacząć wierszem od słów „Człowieku bez wieku...”, ale to nie takie proste napisać cokolwiek w temacie obozów zagłady, by nie wyszło niedorzecznie. Dlaczego „Człowieku bez wieku” o tym później, wpierw pochylę się nad samą książką. A jest ona naprawdę wyjątkowa i wartościowa.

„I boję się snów” to wspomnienia, pamiętnik w zasadzie, Pani Wandy Półtawskiej, będącej ocalałą cudem więźniarką z obozu KL Ravensbrück, nr obozowy 7709. Książka powstała jako autoterapia dla wymęczonego umysłu i duszy, po wielu nieprzespanych nocach, w których powtarzały się koszmary obozowego „życia”. Sama Autorka przyznaje, że dopiero po zakończeniu przelewania wspomnień na papier, po raz pierwszy od powrotu do domu, przespała spokojnie całą noc. Tu należy dodać, że Pani Wanda trafiła do obozu jako więźniarka polityczna z odroczonym wyrokiem śmierci. Trafiła do tzw. Sonderkommanda, w którym każda z kobiet wiedziała, że umrze, że przyjdzie dzień w którym na apelu wyczytają jej numer i pod przykrywką badań lub transportu, z bochenkiem chleba w ręce, pójdzie na rozstrzelanie. I tylko jej zakrwawiona sukienka wróci do pralni. Sukienka, która będzie dowodem dla pozostałych kobiet w Sonderkommandzie, że jeśli cię wyczytują, to bezapelacyjnie, na śmierć. Od 01.08.1942 roku usłyszenie swojego numeru zaczęło wiązać się z czymś nowym w obozie. Już nie brano od razu na śmierć. Od tamtego dnia w obozie zaczęto przeprowadzać eksperymentalne operacje kostno-mięśniowe nóg więźniarek z Sonderkomanda. Po jakimś czasie, przylgnęła do tych kobiet nazwa „króliki”, ze względu na słowa jakie wypowiedziała Autorka książki do „lekarzy” przed swoją operacją: „Nie jesteśmy królikami doświadczalnymi!”. W sumie zoperowano ponad 80 kobiet, w tym 74 Polki. Zdrowych kobiet o zdrowych nogach. Umyślnie zakażano je bakteriami powodującymi zgorzel gazową, posocznicę, tężcem, łamano nogi, pobierano próbki okostnej, robiono ubytki w kościach, pozostawiano w ranach szkło, drobinki metalu itp. Wszystko po to, by nauczyć się skutecznie leczyć rany wojenne niemieckich żołnierzy, tak by unikać amputacji kończyn lub śmierci. Wśród operowanych więźniarek pięć zmarło.

Pani Półtawska pisze zaraz po powrocie do domu. Wspomnienia są świeże, przykre (zawsze będą przykre), pisze po swojemu, stara się zachować chronologię zdarzeń. Pamięta z obozu wszystko, imiona i nazwiska wszystkich koleżanek ze swojego komanda, wszystkie operacje, jest w stanie powiedzieć, która jaką miała. Czytamy coś namacalnie prawdziwego i napisanego tak prosto, bez patetyzmu. Po prostu, napisała po prostu tak jak było.
Najbardziej poruszające były dla mnie dwa fragmenty.
Pierwszy, gdzie Pani Wanda pisze jak udało im się zdobyć Święty Sakrament i w jak wielkiej ciszy i skupieniu każda z nich odebrała hostię. Uroniłam łzę. Poczułam się jakbym sama brała w tym udział. Poczułam jak pokrzepiające to dla nich wtedy było i jaką siłę im dało do walki by przeżyć.
Drugi fragment uwypukla to jak bardzo stłamszony był z jednej strony człowiek przez reżim, ale też z drugiej strony, że do końca zostajemy ludźmi. Czujemy, a nasze serca nie pozostają niewzruszone na krzywdy innych. Mam tu na myśli fragment, w którym Pani Wanda opisuje, jak to wybrała się do Fajsławic, by powiedzieć rodzicom jednej ze swoich bliskich obozowych koleżanek, Miluni, jak zginęła ich córka. Spostrzegłszy ojca Miluni na progu młyna, w którym mieszkali, stchórzyła i zawróciła z drogi. Nie mogła spojrzeć im w oczy. „I jak się wytłumaczę, że to ja wróciłam, a nie ona?” Jak można mieć wyrzuty sumienia o to, że zginął ktoś inny a nie ja, gdzie nie jestem odpowiedzialna za śmierć tej osoby? Dla nas, młodych, tu i teraz, to jest niepojęte. A jednak można. Do tego m.in. doprowadzał terror obozu...

Przerażającym jest jak upodlić może Cię drugi człowiek. Do jakich okrucieństw jest zdolny. A z drugiej strony pokrzepiające jest, że jesteśmy w stanie znaleźć w sobie dość siły, by walczyć. Chociaż... czy aby na pewno? O tym miał być wiersz, o którym wspomniałam na początku. O człowieku bez wieku, czyli o wszystkich nas niezależnie od ilości wiosen na karku. O tym jak hardzi, jak silni duchem byli wtedy Ci co musieli zmierzyć się z okropnościami wojny. O tym byśmy zastanowili się czy potrafilibyśmy cały dzień przerzucać cegły bez rękawic, raniąc boleśnie wymuskane rączki prosto od manikiurzystki? Nosić ciężkie kotły z zupą, pleść buty ze słomy w kurzu i pyle, znosić upokorzenie, bicie, zastraszanie. Czy potrafilibyśmy kilka dni po ciężkiej operacji nogi, zwlec się z łóżka i mieć dość siły by pomóc w cierpieniu koleżankom po podobnych operacjach? Czy potrafilibyśmy jeszcze współczuć, wzruszać się, odczuwać empatię? Mam wrażenie, że ludzie kiedyś byli inni. Twardsi. Myślę o tym za każdym razem gdy sięgam po książki z tamtego okresu i porównuje je do dzisiejszych historyjek, do osób które znam. Babcia mojego M. przeżyła II WŚ. Osobiście nie znam twardszej osoby. Nawet teraz, mimo sędziwego wieku i chorób chce być jak najbardziej samodzielna. Jasne, że czasem użala się nad swoim losem i mówi, że chciałaby już umrzeć, jak to każda starsza osoba, ale jednocześnie ma w sobie tyle optymizmu i siły, witalności, zawziętości, że my, młodzi, powinniśmy się od niej tego uczyć. W każdej rodzinie powinna być taka osoba, by pokazywać tym młodszym, że można inaczej żyć. Ich życie, mimo że niełatwe, bez pomocy technologicznych, bez internetu i jeszcze w komunie, wydaje się pełniejsze niż nasze. Może nawet szczęśliwsze... Chciałabym być taka twarda.

To ludzie ludziom zgotowali ten los. To ludzie innych ludzi doprowadzali na skraj wytrzymałości. To ludzie na ludziach przeprowadzali brutalne eksperymenty. Ludzie ludziom.
Dlaczego to piszę? Odnosi się to po trochu do relacji zapisanej przez Panią Półtawską z obchodów 50-tej rocznicy wyzwolenia obozu oraz późniejszych ekscesów związanych z wmurowaniem tablicy pamiątkowej upamiętniającej ponad 40 tyś Polek będących więźniarkami KL Ravensbrük. Polki stanowiły większość wszystkich więźniarek obozu. Być może napiszę coś niezgodnego z obowiązującą poprawnością polityczną, ale buntuję się przeciw traktowaniu II Wojny Światowej jako tragedii jednego narodu, a w zasadzie jednego wyznania. Ocalałe z obozu, zgodnie z relacją Pani Półtawskiej, miały ogromne trudności by tablica upamiętniająca w ogóle pojawiła się na terenie obozu. Ravensbrüczankom dano subtelnie do zrozumienia, że gdyby napis na tablicy wspominał również Żydówki, nie było by żadnych problemów. Na te słowa Autorka odpowiedziała bardzo trafnie, że ufundowały tablicę narodowościową, a nie wyznaniową i umieszcza się w niej również te Żydówki, które czuły się Polkami oraz cyt.: „Zresztą na zakończenie powiedziałam tym Niemcom, że właściwie nie wiem, dlaczego oni mają o miejscu decydować, skoro to oni tam są gośćmi; to my przecież tam byłyśmy, to było nasze mieszkanie przez 5 lat.”
II Wojna Światowa to była tragedia świata – jak sama nazwa wskazuje. Nie można zaprzeczyć, że Hitler upatrzył sobie jedną nację w szczególności do wykończenia, aczkolwiek nie oznacza to, że już nikt inny nie cierpiał, nikogo innego nie zagazowano w komorach, nie spalono w piecach, na nikim innym nie wykonywano już eksperymentów, że żaden inny naród nie poniósł już tak olbrzymich strat. Nie można gloryfikować cierpień jednego narodu i jednocześnie ignorować pozostałe. W KL Ravensbrück przebywało ponad 40 tys. Polek różnych wyznań. Katoliczki, żydówki, prawosławne, luteranki, jehowy itd., ale wszystkie one były przede wszystkim Polkami. Ten aspekt narodowościowy w tym przypadku jest kluczowy i dlatego w pełni zgadzam się ze słowami Pani Wandy.
Tablica ostatecznie została wmurowana w 1996 roku, niestety nie wiem czy w miejscu wskazanym przez Ravensbrüczanki, ale podejrzewam, że tak. I chwała im za to, że tak dzielnie, po raz kolejny, walczyły o siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz