Już od najmłodszych lat lubiłam
czytać książki. Moja poważna przygoda z książkami zaczęła się
od przeczytania „Niesamowite przygody Marka Piegusa, który miał
przygody z byle czego” Edmunda Niziurskiego. Lubiłam czytać, ale
też od zawsze lubiłam książki jako przedmiot. Uwielbiałam je
kartkować, wąchać, oglądać każdą stronę. Pochłaniałam je,
co zresztą zostało mi do teraz.
Nie pamiętam ile mogłam mieć wtedy
lat. Może 10, może 11, na pewno nie więcej. Przeglądałam nowy
podręcznik do języka polskiego i w pewnym momencie zauważyłam
dłuższe opowiadanie, które musiało mnie czymś zaintrygować. Nie
wiem co to było. Czy był to tytuł, czy jakiś rysunek, a może po
prostu moje oczy przeleciały szybko tekst i uznałam, iż jest on
wart poświęcenia chwili na dokładniejsze zapoznanie się z nim.
Nie wiem i teraz to już zapewne nieistotne, fakt faktem, przeczytane
opowiadanie okazało się być nad wyraz interesujące. Jak się
okazało, był to fragment pewnej książki, który zainspirował
mnie ostatecznie do odszukania jej w bibliotece i zgłębienia jej
treści. Na początku, źle odczytałam autora tekstu, do dziś
pamiętam to nazwisko: Rogoziński. Oczywiście po jakimś czasie
dotarło do mnie że „przełożył” to nie to samo co „napisał”.
No dobra, przyznaję się do swojej niewiedzy. Kiedy w końcu
poprawnie odczytałam autora, bibliotekarka odszukawszy książkę
stwierdziła, że jestem jeszcze stanowczo za młoda na czytanie
„takich” pozycji, więc mi jej nie wypożyczy. I w ogóle dziwi
się ona, jakim cudem fragment tej książki znalazł się w
podręczniku czwartoklasisty (albo piątoklasisty – nie pamiętam).
Nie muszę chyba pisać, jak bardzo byłam tym zawiedziona. Jednakże,
to co przeczytałam nie dawało mi spokoju. Myślałam o tej książce
bez ustanku, aż w końcu, w okolicach swoich 15 lub 16 urodzin,
poprosiłam w bibliotece o nią ponownie.
I jest, w końcu trzymałam
ją w ręce. I tak, przeczytałam ją. I tak, zachwyciłam się. I
tak, od tamtej pory ów Autor jest jednym z moich ulubionych autorów.
Tą książką, od której zaczęła
się moja przygoda z Panem Williamem Whartonem, była „Stado”.
W
tamtym czasie przeczytałam prawie wszystkie książki Pana Whartona
i teraz po przeszło 15 latach, postanowiłam na nowo odkryć jego
twórczość i przeczytać wszystkie jeszcze raz. Dlatego poczynając
od dziś, co jakiś czas znajdziecie tu recenzję pięknych,
przejmujących i prawdziwych książek tegoż Autora. Książek,
które pozostają z nami na dłużej, czy tego chcemy czy nie i jak
się okazuje, niezależenie od wieku czytelnika.
Postaram się być obiektywna przy
recenzji „Nigdy, nigdy mnie nie dostaniecie”, ale proszę o
wybaczenie jeśli będę się tu wypowiadać w samych superlatywach.
„Nigdy, nigdy mnie nie złapiecie”
pod względem gatunkowym jest krótką biografią Autora, opisującą
jedynie wycinek z jego życia, ale odciskający największe
piętno i znaczący każdą myśl w życiu Whartona.
Książka zaczyna się od szczegółowego
opisu pogrzebu dziadka Alberta. Tak, to nie pomyłka. William Wharton
tak naprawdę nazywał się Albert du Aim. Przy okazji poznajemy
genealogię rodziny Autora, pochodzenie jego nazwiska i rozumiemy
skąd wziął się taki a nie inny pseudonim artystyczny.
Po śmierci dziadka, zacieśniają się
więzi Alberta z jego babcią. Gdy wyjeżdża na studia do innego
stanu, umawiają się z babcią, że będą do siebie pisać tak
często jak tylko to możliwe. On ma ją tytułować Mary, a ona jego
Will. William jeszcze nie wie, że studia zorganizowane przez władze
USA, mające go wyszkolić do „pomocy odbudowy” Europy po II
Wojnie Światowej, tak naprawdę szkolą go, ale do udziału w samej
wojnie. Gdy tylko on i jego koledzy osiągają odpowiedni do poboru
wiek i gdy tylko pada rozkaz z „góry”, zostają
przetransportowani przez Atlantyk i biorą udział w Lądowaniu w
Normandii tzw. D-Day.
Przeżył.
Dostał boleśnie dopiero w
Ardenach, przez co też do końca życia nie był w pełni sprawny.
Ratunkiem dla jego psychiki, by nie
oszaleć, tak jak szalona była ta wojna, były listy jakie pisał do
babci i jakie do pewnego momentu również od niej otrzymywał.
Przeżył. Ale nigdy nie zapomniał.
Jeżeli ktoś sięgając po tą
książkę, ma nadzieję na porywającą powieść o II Wojnie
Światowej, pełnej amerykańskich bohaterów wojennych, gdzie akcja
goni akcję itd. to mocno się pomyli i po prostu się zawiedzie. W tej książce jest strach i śmierć, jest tym przesiąknięta. W
tej książce jest prawda. Jest autentyczna na wskroś. Czytając ją jesteśmy Albertem/Williamem. Jesteśmy nim,
jesteśmy tam gdzie on. Czujemy strach bardzo młodego człowieka, wchodzącego dopiero w dorosłe życie. Zycie, które stoi przed nim otworem, a które dla wielu jego kolegów już się zakończyło nim na dobre się rozpoczęło. Uzmysławiamy sobie
dobitnie, że wojna to nie tylko bohaterowie, wielcy generałowie,
bicie wroga, rzucanie patosami itd. To przede wszystkim śmierć. I
to głupia śmierć. Często II Wojnę Światową widzimy jedynie
przez pryzmat cywili i ich udręczenia, śmierci, holokaustu. Jak
często zdarza nam się pomyśleć o żołnierzach, o tym co czuli
gdy szli na bój w pierwszej linii, czy my sami bylibyśmy zdolni
walczyć za obcych sobie ludzi. A wojna to śmierć. To bezmyślnie
podejmowane decyzje generalicji zasiadającej w ciepełku, których
efektem jest wiele pękniętych matczynych serc. Nie jestem
pacyfistką, myślę że sama, gdyby mnie życie zmusiło, stanęłabym
w obronie kraju. Choć przyznam bez bicia, że pierw myślałabym o
ucieczce i ratunku dla dziecka.
Wharton nie musiał pisać porywająco
o swoich przeżyciach na wojnie. Wystarczyło, że to napisał, w tym
swoim niepowtarzalnym stylu. Wystarczyły proste słowa, by człowiek
potrafił sobie wyobrazić wszystkie te uczucia jakie nim targały
podczas wojny. Ta książka zmusza do refleksji o tym co jest dla nas
naprawdę ważne. Co w zasadzie powinno być ważne. Gdyby nie listy
Willa do babci, nie dałby sobie rady na tej wojnie, to jest pewne.
Co by było gdyby nie miał możliwości pisania do niej? Co byłoby
jego motorem do przeżycia? Wyobraźmy sobie teraz nas samych w
takiej sytuacji, czy mamy kogoś kto byłby dla nas iskierką by żyć?
Czy potrafiłabym pożegnać męża, ojca ze świadomością że
widzę ich ostatni być może raz?
Ta książka nie musi się podobać,
ale po jej przeczytaniu i tak z wami zostanie. Zostanie na dłużej,
zostanie gdzieś głęboko w sercu, w świadomości. Zostanie po to
by nas strzec. Byśmy zbyt pochopnie nie podchodzili do tematu różnych konfliktów, nieważne czy zbrojnych czy nie. Byśmy pamiętali o tych co oddali życie. Byśmy pamiętali, że wojna to nie fikcyjni ludzie, wyprani z uczuć, maszyny do zabijania. Byśmy wewnętrznie zawsze myśleli z wyprzedzeniem
zanim powiemy czy zrobimy coś co może wywołać lawinę nieszczęść,
nawet jeśli chodzi tylko o nasze małe domowe podwórko. Czyż
Hitler nie rzucił na początku po prostu ziarna na podatny grunt?
Czy on sam mógł przewidzieć, że jego „dzieło” będzie miało
aż taki zasięg i aż taką osiągnie skalę? Tam gdzie nienawiść
tam i śmierć.
A ty? Nie boisz się śmierci?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz