Kiedy pierwszy raz
usłyszałam o tej książce, przemknęły mi przez myśl wspomnienia
ze szkoły podstawowej, kiedy to, bodajże, na lekcjach historii
uczyliśmy się o rewolucji przemysłowej w Europie na przestrzeni
XVIII, XIX a i XX wieku. Oczami wyobraźni widziałam wtedy ciężko
pracujące w kopalni dzieci. Nie docierało to do mnie do końca.
Trudno było mi zrozumieć, jak można małe, chude, słabe dzieci
wysyłać do ciężkich prac w fabrykach, kopalniach czy jako małych
kominiarzy. Myślałam: ok, pomaganie w domu, w polu, przy
rodzeństwie, pomaganie dostosowane do wieku małoletniego, ale w
kopalni? Tym bardziej, że mam ojca górnika, który niejednokrotnie
opowiadał mi o pracy na grubie, a to jakie w dzisiejszych czasach
panują warunki na dole to i tak nic w porównaniu do warunków w
kopalni np. w XIX w.
W każdym razie,
wiedziałam, że muszę przeczytać „Dzieci rewolucji
przemysłowej”. Chciałam poznać los tych dzieci, chciałam
zrozumieć ich rodziców, ich sytuację życiową. I wiecie do czego
doszłam? Do tego, że ta pozycja powinna być zalecana do
przeczytania w szkole średniej. Może nie jako lektura obowiązkowa,
ponieważ jak coś jest obowiązkowe to tym bardziej młodzież tego
nie przeczyta. No chyba, że się ich zmusi, ale to i tak wolą
sięgnąć po rozprawki na temat jakiejś lektury (wiem co piszę, u
mnie to się nie tyczyło akurat książek i lektur, ale w wieku
nastoletnim, jak mi coś ktoś kazał zrobić to mnie brała furia; z
własnej nieprzymuszonej woli chętniej coś robiłam – no cóż,
taki wiek). Dlaczego młodzież powinna to przeczytać, o tym
później, teraz poświęcę chwilkę, żeby przybliżyć wam o czym
jest ta właśnie wybitna, moim zdaniem, książka.
Autorka w zdawało by
się prosty sposób przyjmujący formę reportażu historycznego,
sfabularyzowanego, przedstawia nam prawdziwe historie sześciorga
dzieci, które w różnym czasie, na przełomie XVIII i XIX wieku,
zostały, niejednokrotnie siłą, zmuszone do ciężkiej pracy
fizycznej. Z jednej strony zostały zmuszone, a z drugiej miały
pełną świadomość, że w biedzie w której żyły, każdy musi
zapracować na swoją kromkę chleba. Chcesz żyć – musisz
pracować. Poznajemy losy dzieci pracujących w fabrykach bawełny,
porcelany, małych żebraków, kominiarczyków, górników i
służących. Każde z tych dzieci pochodziło albo z rodziny żyjącej
w skrajnym ubóstwie, gdzie rodziło się dziecko za dzieckiem, a
rodzice ze swych marnych pensji nie potrafili związać końca z
końcem lub były to sieroty, dzieci z przytułku, którym wydawało
się, że złapały Pana Boga za nogi, gdy dostały swoją pierwszą
pracę w wieku 7 lat albo i wcześniej i w końcu mogły wyrwać się
z bidula.
Żaden umysł nie
pozostanie niewzruszony przy czytaniu kolejnych kart tej książki.
Myślę, że niejednemu z nas przemknie przez głowę myśl: Boże
jak ja Ci dziękuję, że urodziłem/łam się w Europie w XX/XXI
wieku, jak dobrze teraz mamy. Pracujemy najczęściej po 8 godzin,
nasze dzieci już nie muszą pracować by przeżyć (przynajmniej nie
na naszej długości i szerokości geograficznej), wszystko mamy,
dodatki, socjale, jesteśmy wolni, mamy w co się ubrać, jeździmy
na zagraniczne wakacje. Wiadomo, są ludzie żyjący w skrajnym
ubóstwie, nie każdego stać czasem nawet i na jedzenie. Te
wszystkie fundacje, orkiestry, szlachetne paczki, one nie powstały z
naszego widzimisię, tylko dlatego, że była taka potrzeba, że są
ludzie potrzebujący naszej pomocy. Nie zmienia to jednak faktu, że
w dzisiejszych czasach żyje nam się o niebo lepiej niż np.
robotnikowi i jego dzieciom w XIX-wiecznej Anglii. Tego nawet nie ma
co porównywać.
I tu wrócę do pomysłu,
by wpisać „Dzieci rewolucji przemysłowej” jako pozycję
zalecaną do przeczytania w szkołach średnich. Po co? Aby
uzmysłowić mega dobitnie tym młodym ludziom jakie szczęście
mają. Nie twierdzę, że po jej przeczytaniu nagle ci bardziej
roszczeniowi się zmienią i zaczną się wzajemnie szanować itd.
itp. Nie, ale wiem na pewno, że ta książka zostanie w ich
umysłach. I nawet jeśli nie od razu, to przyjdzie czas, kiedy sobie
o niej przypomną i docenią to co mają. Efekt podobny do
„Medalionów” Nałkowskiej. Piszę jak stara/młoda? Ja też się
buntowałam, jeszcze pamiętam jak to jest być nastolatką, jak
ważniejszy dla mnie był wygląd i koleżanki (koledzy też), kto by
się tam przejmował takimi banałami jak obowiązki, praca,
przyszłość – jakoś to będzie. To wszystko przychodzi z czasem,
do jednych szybciej do innych później. Jednakże lektura
„Dzieci...” być może szybciej tych młodych ludzi uwrażliwi na
innych, na świat.
A wracając do książki,
opatrzona jest wieloma zdjęciami i rycinami, więc dzięki temu
jeszcze dobitniej jawi nam się obraz pracujących ponad swoje siły
dzieci. Dzieci, które często zostawały kalekami, które nie
dożywały wieku dorosłego, a jeśli dożywały to miały bardzo
ograniczone lub czasem absolutnie niemożliwe warunki do tego by
wyrwać się z tego piekła do lepszego życia. Brak dostępu do
nauki, zabawy, odpoczynku, jedzenia, miłości. Szkolone do
bezgranicznego i bezmyślnego posłuszeństwa. Terroryzowane. Z
głodowymi pensjami, mogły pracować całe rodziny a i tak ledwo
starczało by przeżyć. To właśnie na nich, na tych dzieciach,
wyrósł świat, który znamy. A kolejne dekady naszego wieku
rozwijają się dalej i dalej w dokładnie ten sam sposób, dzięki
pracy małych rąk. W Afryce, Azji, Ameryce Południowej. No ale
przecież nie w Europie, tu już takie rzeczy się nie dzieją, to
nie u nas, możemy to olać...
Chciałam jeszcze napisać
o fragmencie książki, który mną bardzo poruszył, tak bardzo, że
aż rzuciłam zaklęciem (podobno matki nie przeklinają, tylko
właśnie rzucają zaklęcia, wtajemniczeni wiedzą o co chodzi...).
W rozdziale o Charliem
Garncarzu, znajduje się opis (uwaga spojler), jak to cała jego
rodzina wysłana zostaje do Bastylii, to znaczy do przytułku.
Przytułki takie zostały w ówczesnym czasie (połowa XIX w.) w
Anglii stworzone po to by, uwaga, radzić sobie z problemem biedoty w
brytyjskim społeczeństwie(sic, tylko ciekawe, kto przyczynił się
do jej pogłębienia).
„W zamian za jedzenie i
ubranie pensjonariusze, w tym dzieci, musieli podporządkować się
twardym regułom tej niemal totalitarnej instytucji, której
podstawową zasadą było kontrolować i karać. Trafiające w te
mury zdesperowane rodziny były rozdzielane, bo podział na mężczyzn,
kobiety i dzieci miał pomóc w procesie resocjalizacji.”
RESOCJALIZACJI...
Świetny sposób na
resocjalizację. Rodzisz się w ubogiej rodzinie, w której każdy
jej członek pracuje w ciężkich warunkach u bogatych Panów nawet
po 16 godzin!, dzieci 12 godzin. Dostajesz za prace grosze,
dosłownie. Na wyrwanie się z biedy praktycznie nie masz szans, nie
pobierasz edukacji, a jeśli już to śladową, byle umieć się
ewentualnie podpisać. Cieszysz się z dni, w których nie dostałeś
rzemieniem po plecach, albo generalnie nie urwało ci ręki przy
pracy, bo jeszcze pewnie potrącili by ci to z pensji. A oni mówią
o resocjalizacji? Poprzez oddzielenie matek od 1,5 rocznych dzieci?
Gdzie są bite, szczute, śpią w chłodzie i nie widzą rodziców
tygodniami? I to jest ta postępowa Anglia, ogólnie zachód? Swoją drogą, w naszym kraju pewnie było podobnie, może nie na taką skale, bo gdzie nam tam do uprzemysłowionej Anglii, ale jednak.
Nawet teraz jak o tym
piszę to mam ciśnienie 200/100. To były bardzo ciemne czasy. Jedno
udręczenie powoli się kończyło, bo w końcu ktoś zaczął
walczyć o prawa pracowników i prawa dzieci to zaraz potem wybuchła
I Wojna Światowa. Chwila przerwy i znów II Wojna Światowa.
Naprawdę cieszmy się, że żyjemy w takich czasach a nie innych,
szanujmy się nawzajem i to co mamy. Dbajmy o to by przyszłe
pokolenia nie miały o czym pisać tak dramatycznych książek o
udręczeniu drugiego człowieka, o bezmyślnym niszczeniu WSZYSTKIEGO
dla pieniędzy.
To jest bardzo ważna
książka, polecam.
A teraz idę zaparzyć se
ziółek na nerwy.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz