niedziela, 3 października 2021

"Beach Read" Emily Henry

Tyle razy się mówi: nie oceniaj książki po okładce! Chcesz sobie wyrobić opinię na jakiś temat? Zasięgnij informacji, przeczytaj, zobacz, dowiedz się, nie wyciągaj pochopnych wniosków! I co zrobiłam? Z miejsca stwierdziłam, że ta książka to będzie takie miękkie coś, taki odmużdżacz w stresujący dzień. Takie phi... O ja hipokrytka i ignorantka. Ale biję się w pierś, człowiek uczy się całe życie, nawet tego by nie szufladkować i nie oceniać książki po okładce...

Beach read” to bardzo fajna książka, lekko napisana opowieść o tym, że pozory mylą. Wydawało by się, że książka jest niezobowiązującym romansidłem, ale w jej treści odnajdziemy wiele ukrytych ciekawych przekazów.

January, młoda pisarka prozy typowo kobiecej, po śmierci swojego ojca staje się właścicielką jego domu, który zakupił w tajemnicy przed rodziną, dla siebie i swojej kochanki. January o tajemnicy ojca dowiaduje się na jego pogrzebie. Dodatkowo okazuje się, że jej matka o wszystkim wiedziała i akceptowała to. Jest to tym bardziej bolesne dla January gdyż w jej oczach rodzice byli najbardziej kochającymi się ludźmi jakich znała. To oni byli dla niej główną inspiracją przy pisaniu kolejnych książek z cudownym dobrym zakończeniem, które tak chętnie czytają kobiety. Ale teraz gdy odkryła prawdę, nie dość że straciła wenę, chłopak od niej odszedł, pokłóciła się z mamą, to jeszcze odziedziczyła dom, którego nie chce i wręcz żywo nienawidzi. Na domiar złego po przyjeździe na miejsce okazuje się, że jej sąsiadem jest „kolega” ze studiów Augustus Everett, z którym potajemnie rywalizowała, a który traktował ją i to co pisze z przymrużeniem oka. Dla niego January to po prostu księżniczka, nie znająca życia dziewczyna, specjalistka od szczęśliwych zakończeń. Ciężko jest kogoś unikać, jeśli mieszka się dosłownie obok, chodzi w te same miejsca itd., w związku z czym January właściwie zmuszona jest do pogawędek i spotkań z Gusem. W trakcie jednej z takich rozmów, January zakłada się z Gusem, że skoro jest taki mądry i uważa, że literatura kobieca jest mniej wymagająca, niech spróbuje napisać powieść ze szczęśliwym zakończeniem, a ona spróbuje napisać dramat. Wygra ten, któremu uda się książkę sprzedać. Zakład obejmuje też cotygodniowe spotkania w piątki i soboty aby poznać tajniki pisania tak romansu jak i dramatu przez drugą osobę. Spotkania te zaczynają zamieniać się w nieoficjalne randki, a jak to się wszystko skończy to sami musicie już przeczytać.

I to tak ogółem o samej fabule, ale pomiędzy tym co wyżej zapisałam są jeszcze wątki pośrednie nadające sensu całej historii. Śmierć pozornie idealnego ojca January, tajemnice, które wychodzą na jaw w trakcie spotkań January z Gusem, ostateczne rozmówienie się z byłą kochanką ojca, to wszystko ma wpływ na samo postrzeganie innych jak i samej siebie przez January. Zaczyna rozumieć, że jej obraz świata jaki sobie stworzyła w głowie, oraz obraz idealnego związku, jest błędny, ale to też nie jej wina, że całe życie próbowała być niepoprawną optymistką, że widziała świat w różowych kolorach, a przynajmniej usilnie się starała takim go widzieć. To nie grzech, że chcemy patrzeć na świat przez różowe okulary pod warunkiem, że nie stanowią one zasłony dla wszystkich rzeczy jakie nas w życiu spotykają. Czasami dobrze jest poczuć też coś innego tak dla równowagi.

Tak więc mamy w ręce romans, a tak naprawdę dostajemy mądrą, wartościową książkę, którą można analizować bardzo długo.

Weźmy chociaż od lupę January. Cierpienie głównej bohaterki polega głównie na tym, że przez większość życia udawała. Udawała szczęście, które przecież jest oczywiste. Po prostu musi być. Nie pozwalała sobie na chwilę załamania bo chciała być oparciem dla rodziców, bo była dobrze wychowana, bo skoro oni potrafią być szczęśliwi w obliczu tragedii to znaczy że tak po prostu ma być. Myślę, że gdyby nie próbowała na siłę być silna i pozytywna, to np nie doszłoby do kłótni z matką. Właśnie dlatego takie ważne jest żeby w życiu dawać upust różnym emocjom. I to powinno działać od dzieciństwa. Nie możemy ciągle udawać szczęśliwych, kryć się za tą maską, a w środku być rozdartym i krwawić. Czasem sama też łapie się na tym że za pozorami szczęśliwości kryje ból. Nie pozwalam sobie na pokazywanie "złych" emocji z różnych powodów - bo nie chce się rozbeczeć, bo nie chce robić "cyrku", nie chce by o mnie mówiono ze współczuciem lub obgadywano prześmiewczo, lub żeby pokazać, że jestem przecież taka silna. I to się tak kumuluje, kumuluje, aż wybucham i potem i tak wszyscy mają mnie za niezrównoważoną emocjonalnie wariatkę... A najgorsze jest to, że sami uczymy tego nasze dzieci. Z miłości i troski nie pokazujemy tych z pozoru złych emocji, strachu, smutku, bólu, złości itd., po to by je chronić. A później wyrastają na wiecznych pozornych optymistów, którzy, gdy ich balon szczęśliwości pęknie, popadają w marazm, wypalenie, niemoc, skrajnie depresję. A może gdybyśmy otwarcie mówili o uczuciach, i że wszystkie są normalne, w zależności od sytuacji, gdybyśmy im samym pozwalali na ekspresyjne okazywanie emocji, bylibyśmy paradoksalnie silniejsi, zahartowani? Jest taki mem: pies siedzi na krześle w pokoju w którym szaleje pożar i mówi "it's fine". To my. Dorośli. To January, mówiąca całe życie "it's fine" a nawet "it's great!". Zamiast po prostu przyznać, że czasem nie jest fine.

I jeszcze jedna rzecz, odnośnie prozy kobiecej. Ta książka to trochę jak manifest autorki przed jawną, może nie tyle dyskryminacją, ile szufladkowaniem prozy kobiecej konkretnego gatunku jako mniej wartościowej, aniżeli prozy napisanej przez faceta. Bo w rzeczywistości, kto czyta romanse czy tam nawet inne gatunki przypisane do prozy kobiecej? Głównie kobiety. I nie powinno mieć się o to większych pretensji. Mężczyźni piszą zdaje się bardziej uniwersalnie bo, uwaga moje drogie, kobiety są bardziej uniwersalne. Nam nie przeszkadza czy w książce jest Marek czy Marta, dla nas ciekawa jest opisana historia. My czytamy wszystko. To faceci często są po prostu ukierunkowani monotematycznie. Nie potrafią przestawić się w lekturze na postać kobiecą, podczas gdy nam, kobietom, męski główny bohater nie sprawia najmniejszego problemu. Mogłybyśmy przeczytać książkę nawet z perspektywy chomika. Autorka napisała, że January świadomie wyeliminowała połowę potencjalnych czytelników pisząc prozę kobiecą, ale tego się nie wstydzi, tylko wkurza ją to, że uważa się że taka proza jest mniej wartościowa. A to nie prawda. Ktoś kiedyś napisał, że w dobie tak słabego czytelnictwa, plusem jest ze ludzie w ogóle czytają cokolwiek. Nie do końca się z tym zgadzam. Myślę, że jakość czytanej książki jest również bardzo ważna, co nie oznacza, że trzeba od razu czytać Tołstoja albo Freuda. Co więcej, nie powinno się deprymować w żaden sposób literatury kobiecej, wręcz przeciwnie, sama często podkreślam, że jest wiele książek, które powinny być przeczytane przez mężczyzn. Pozwoliło by im inaczej spojrzeć na świat. Lepiej zrozumieć pewne aspekty życia codziennego z kobietą. Uwrażliwić się na niektóre sprawy, otworzyć się. Mój mąż, facet z krwi i kości, chodzący testosteron, nie chce ze mną rozmawiać o małych problemach jakie trawią nasz związek. Terapia małżeńska? A co to i po co to? Może gdyby sięgną po dobrą prozę kobiecą, cholera nawet po "Małe kobietki", zastąpiło by to wszelkie rozmowy, a otworzyło by mu oczy i umysł na pewne sprawy? Trzeba tylko chcieć. Tylko gorzej jak się nie chce...

A tak poza tym, to fajna ta książka. Polecam z czystym sercem.

p.s. Dziękuję Pani Angelice prowadzącej grupę Książki z wyobraźnią na FB za wyróżnienie i otrzymaną książkę. Dziękuję, że ją dostałam, otworzyła mi oczy i nauczyła pokory. Nie tego się spodziewałam i szczerze powiedziawszy nie wiem czy sięgnęłabym po tę książkę sama. Dziękuję jeszcze raz! 

"Myszy i ludzie" John Steinbeck


Chciałabym wam dzisiaj opowiedzieć o wyjątkowej książce. Wyjątkowej, gdyż z jednej strony jest niesamowicie prosta, a z drugiej w tej prostocie kryje się wiele cennych przesłań dla czytelnika, ukrytych metafor i problemów społeczno-egzystencjalnych. I mimo, że rzecz dzieje się w I połowie XX wieku, zawarte wnioski moralizatorskie można przełożyć na czasy współczesne. Wnioski, które sami wyciągamy, należy zaznaczyć. Tu nic nie jest napisane wprost.

Myszy i ludzie” opowiada historię dwóch robotników sezonowych, wędrujących razem od farmy do farmy i szukających pracy. Ich głównym celem jest zdobycie wystarczającej liczby pieniędzy aby kupić i dla siebie małą farmę z kawalątkiem ziemi, gdzie będą mogli hodować króliki i po prostu żyć w spokoju. George i Lenny przyjaźnią się już od dawna. Ich przyjaźń jest bardzo specyficzna, gdyż w zasadzie George opiekuje się Lennym ze względu na jego niepełnosprawność umysłową. Lenny jest jak duże i bardzo silne dziecko. Chce otaczać się miłymi, miękkimi rzeczami, ale z racji swojej siły, często jego kontakt z tymi miękkimi rzeczami, źle się dla tych rzeczy kończy. Przez to też George musi mieć go stale na oku.

Po długiej wędrówce trafiają na farmę Państwa Curley. George stara się ukryć przez właścicielem niepełnosprawność Lenniego, co mu nawet z początku wychodzi. Na farmie pracuje poza nimi jeszcze kilku innych mężczyzn, a między nimi jest starzec Candy, który w trakcie prac stracił rękę i przebywa na farmie w zasadzie na łasce właścicieli, oraz czarnoskóry Crocks, który też już niejedno przeszedł i nie ma już ani marzeń ani złudzeń, że jego los kiedykolwiek się odmieni. Ciekawymi postaciami są również młody Pan Curley i jego żona, określana w książce po prostu jako żona Curleya, nie znamy jej imienia. Jest ona najprawdopodobniej jedyną kobietą na farmie, w dodatku piękną, a jednocześnie naiwną, lubiącą towarzystwo mężczyzn i stale nieumiejętnie ich adorującą. Młody Curley natomiast, gdyby nie to, że jest synem właściciela, więc można powiedzieć, jest zdecydowanie wyżej w hierarchii społecznej niż jego pracownicy, byłby zupełnie nikim... Jest zakompleksionym (z góry przepraszam za wyrażenie) gnojkiem, który odreagowuje swoje niedowartościowanie na pracownikach. Mieszanka wybuchowa. Nietrudno się domyślić, że w takim towarzystwie Lenny może szybko wpaść w tarapaty. I tak też się dzieje, ale o tym już musicie przeczytać sami. Mam nadzieję, że tym krótkim opisem fabuły was do tego zachęciłam.

Ok, teraz analiza. Książka jest ciężka do jednoznacznej interpretacji. To rodzaj powieści z morałem, taka bajka dla dorosłych, ze względu na duży realizm sytuacji i dramatyczne zakończenie. Moim zdaniem właśnie tak to powinno być odbierane, jako opowieść z morałem. W czymś tak oszczędnym zawarte zostało bardzo dużo prawd o człowieku - że generalizujemy, że żyjemy uprzedzeniami do innych, ale też marzeniami, nawet jeśli zdajemy sobie sprawę, że są one utopijne. Często jesteśmy niedowartościowani, mamy niską samoocenę, jesteśmy szujami i jednocześnie dobrymi ludźmi. Łakniemy obecności drugiego człowieka, co było dobitnie widać na przykładzie żony Curleya i starego Crocksa. Dwie skrajnie różne osoby, a w podobnej sytuacji - samotni. Nie wierzę, że żona Curleya była tylko i wyłącznie puszczalską dziwką. Myślę, że była młodą naiwną osobą, której można było wcisnąć każdy kit, która była wychowywana w konserwatywnej rodzinie (mamy rok 1937) i chciała się z niej jak najszybciej wyrwać. Była takim dzieckiem jak Lenny. I była taka jak Crocks. Samotna na tej farmie. Szukała zainteresowania. W dość obcesowy sposób. Współczujemy jej, bo teraz kobiety żyją już całkiem inaczej. Nie są niczyją własnością i jeśli chcą się rozwijać to to robią, nie muszą już nikogo pytać o pozwolenie. Sytuacji Crocksa nie trzeba nawet tłumaczyć, jako czarnoskóry miał małe szanse na normalne egzystowanie w tamtym czasie, inne niż służalcze. I też szuka zainteresowania drugą osobą. Gdy Lenny przyszedł do jego samotni w pierwszej chwili bardzo się zdenerwował, ale w gruncie rzeczy ucieszył się, że ktoś chce z nim porozmawiać, poświęcić mu trochę swojego czasu i to bezinteresownie. A potem spotykają się twarzą w twarz, Crocks i żona Curleya i nie potrafią się zrozumieć. Taki paradoks.

Podstawą tej powieści są przyjaźń i marzenia. Przyjaźń ponad ograniczeniami, przyjaźń z troski, z obowiązku, poświęcenie dla tej przyjaźni – przecież Georgowi było by łatwiej bez Lenniego, a jednak przy nim trwa. Mimo, że go irytuje i ma przez niego same problemy.

I marzenia. Marzenia człowieka by w trudnej sytuacji życiowej móc zapewnić sobie chociaż minimum egzystencjalne. Marzenia o lepszej przyszłości, czasem naiwne, trudne do realizacji, ale dające nam siłę na przetrwanie. Ile energii i optymizmu nagle znalazło się w starym, bezrękim Candy, kiedy George zgodził się by przyłączył się do ich wspólnego oszczędzania na własną farmę, gdy zgodził się by Candy mógł z nimi na niej zamieszkać. Wystarczył promyk nadziei na zmianę swojego losu, by człowiek zupełnie inaczej zaczął postrzegać otaczający go świat. Każdy z nas chwyta się takich promyków w swoim życiu, nawet jeśli się do tego nie przyznajemy, żyjemy marzeniami.

Jak te myszki, robimy wszystko by przeżyć. Jak ludzie – marzymy.

"Król" Szczepan Twardoch


I cóż ja mam tu napisać. Po przeczytaniu tej książki mam tylko mętlik w głowie. Nie wiem, uznać tę książkę za bardzo dobrą czy raczej przeciętną? Opowiem wam o niej i sami oceńcie.

"Król" to powieść czysto gangsterska, osadzona w latach 30 XX wieku. Akcja toczy się dwa lata przed wybuchem IIWW. Głównym bohaterem jest Jakub Szapiro, żyd chociaż słabo wierzący, bokser, prawa ręka głównego mafiozy Kaplicy, działającego przede wszystkim w dzielnicach żydowskich. Z polecenia Kaplicy, wraz z kompanami, ściąga haracze, zastrasza, morduje itd... Kaplica i pozostali często goszczą w luksusowym (jak na tamte czasy) burdelu, który prowadzi była dziewczyna Szapiry, Ryfka. Szapiro marzy po cichu by zostać kiedyś Królem, tzn. zająć miejsce Kaplicy, co też zresztą sam Kaplica mu przyobiecuje. Niestety co raz większa niechęć Polaków do Żydów, zwłaszcza skrajnych narodowców, sprawia że rodzina Jakuba raz po raz zaczyna namawiać go do ucieczki do Jerozolimy. Znamy doskonale historię tamtych czasów, to mogła być najlepsza ich decyzja, ale czy Szapiro da się namówić? Czy porzuci Kaplicę i swoje królestwo?

Można powiedzieć, że w zasadzie głównym wątkiem powieści jest odpowiedź na pytanie czy Szapiro w końcu wyjedzie do Jerozolimy czy nie. Po drodze mamy dobrze zarysowany obraz Warszawy, ówczesnych stosunków społecznych, walk gangsterskich, trochę polityki i bardzo dużo przemyśleń Szapiry. Przemyśleń egzystencjalnych, kim jest, kim się czuje i co myśli o postępowaniu innych. Jawi nam się obraz gangstera, który w gruncie rzeczy jest dobrym człowiekiem i nawet honorowym. Autor przedstawia Jakuba Szapirę jako przystojnego, eleganckiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, który zdecydowanie podoba się kobietom. I nam poprzez książkę też zaczyna on się podobać. Chcielibyśmy wręcz, żeby udało mu się zdążyć uciec, a niech mu się wiedzie, z Bogiem Jakubie. Tylko czy to mu się uda...

Król” to ciekawa i nawet wciągająca książka, tylko jak dla mnie trochę o niczym. Czy dowiedziałam się z niej czegoś nowego? Niespecjalnie. Czy opowiedziana historia była jakoś szczególnie porywająca? Też nie bardzo. Czy zszokowało mnie to jak Autor przedstawił relacje pomiędzy polakami a żydami? Trudno tu mówić o szoku, w każdym narodzie trafiają się grupy społeczne nienawidzące innych grup i podatne na propagandę w tym wypadku Hitlera. Pojęcie nazizmu czy ugrupowania skrajnie narodowościowe to nie jest domena tylko i wyłącznie Niemców. To samo działo i dzieje się do tej pory w zasadzie wszędzie, nawet w Izraelu. Rolą świadomego człowieka, niezależnie od narodowości jest nie dawać przyzwolenia na prześladowanie i stygmatyzację jednych przez drugich. Nie ma usprawiedliwienia dla takich działań.

Reasumując. Czytałam jakiś czas wcześniej książkę Pana Twardocha pod tyt. „Drach” i bardzo mi się podobała. Ta metafizyka i naturalizm mnie powaliły. Oczywiście, nie spodziewałam się, że „Król” będzie podobny, ale liczyłam chyba na coś innego. Lepszego, niż to co miałam w ręce ostatecznie. W sali od 1 do 10 daję 6,5. Drugą częścią „Króla” jest „Królestwo” i mam ochotę je przeczytać z ciekawości. Zobaczymy, czy spodoba mi się bardziej. Oby nie mniej.

Chcę dodać jeszcze króciutko, że mimo wszystko będę w dalszym ciągu czytać książki Pana Szczepana. Może w tym wypadku nie pieję z zachwytu, ale jego książki mają zdecydowanie to coś co przyciąga jak magnes. Jakaś taka niewidzialna siła, że już już chcesz odłożyć książkę na półkę, a mimo to nie potrafisz. I taki jest „Król” i Jakub Szapiro. Niby chce, a nie potrafi...

poniedziałek, 6 września 2021

"Listy do Pałacu" Jorge Diaz

 

Coraz bardziej zaczynam cenić sobie hiszpańskich pisarzy. Zachwycałam się jakiś czas temu dziełami Carlosa Ruiza Zafon, uwielbiam książki Ildefonsa Falcones, planuje zakosztować w literaturze Cambre czy Mendozy. Okazuje się, że pięknie i ciekawie o samej Hiszpanii piszą też autorzy nie pochodzący bezpośrednio ze słonecznej Iberii, np. Pani Vitoria Hislop w swojej książce „Powrót”. Prozę hiszpańską charakteryzuje lekkość pióra. Pięknym słownictwem potrafią stworzyć tak atmosferę sielanki, jak i grozy, a opowiadane powieści są z jednej strony bajeczne, a z drugiej mocno realistyczne, prawdziwe. Potrafią zaciekawić od pierwszych stron. Przenoszą z łatwością w opisywany świat, stajemy się jego częścią, a po skończonej lekturze chcemy więcej i więcej.

Listy do Pałacu” to jedna z takich bajeczno/realistycznych opowieści, z którą warto się zapoznać, i która z pewnością zachęca do sięgnięcia po inne tytuły tegoż Autora.

Akcja „Listów do Pałacu” rozgrywa się w czasie I Wojny Światowej głównie w Hiszpanii, aczkolwiek nasi bohaterowie podróżują, można powiedzieć służbowo, prawie po całej Europie. Hiszpania w czasie wojny starała się za wszelką cenę zachować neutralność. Nie dała się wciągnąć w różne polityczne zagrywki, w wyniku których musiałaby do tej wojny przystąpić. A wszystko to, można powiedzieć, Hiszpanie zawdzięczają swojemu Królowi Alfonsowi XIII. I chociaż Król nie cieszył się zbyt dobrą sławą, a nawet przeprowadzono dwa razy zamach na jego życie, udało mu się, poza nie wciągnięciem Hiszpanii do absolutnie bezsensownej wojny, dokonać jeszcze czegoś, o czym zbyt wiele informacji w sieci nie znajdziecie. Mianowicie, stworzył Urząd, który znajdywał, ratował i ściągał z powrotem do kraju jeńców wojennych różnych narodowości. I to jest nasz trzon powieści, a wokół tego trzonu, Autor „sprzedaje” nam historię młodej hiszpanki, pochodzącej z bardzo dobrego domu, która ucieka narzeczonemu sprzed ołtarza (swoją drogą i słusznie) i próbuje pokazać wszystkim dookoła, że kobieta to nie tylko ozdoba mężczyzny, ale osoba mająca dokładnie tyle samo do powiedzenia co mężczyzna i powinna mieć takie same prawa oraz możliwości co mężczyzna. Były narzeczony będzie jej oczywiście skutecznie podkładał kłody pod nogi i nie będzie miał żadnych skrupułów by skrzywdzić nawet najbliższe jej osoby. Co z tego wyniknie? Hmmm... :)

Intrygi i dramaty. Morderstwa, spiski, kwestia emancypacji kobiet, homoseksualizm, prostytucja, aborcja, a przy tym świetnie zarysowana sytuacja gospodarczo-polityczna Hiszpanii, przedsmak zbliżającej się rewolucji, której pokłosiem będzie wojna domowa oraz objęcie rządów przez Generała Franco – to wszystko jest w tej książce. Multum wątków, każdy liźnięty, jeden bardziej, drugi mniej, taki pełen misz masz. Niemniej może to i dobrze. Generalnie, nie gubimy się w fabule, książka jest ciekawa, znowu dowiadujemy się bardzo interesujących rzeczy na temat Hiszpanii. Czujemy to napięcie w trakcie lektury związane z buntem środowisk wolnościowych, komunistycznych, anarchistycznych przeciw Królowi, a z drugiej strony kibicujemy mu, żeby udało mu się doprowadzić sprawę repatriacji jeńców wojennych do końca, by nikt mu nie przeszkodził.

Dobrze, że ludzie przestali godzić się na życie w skrajnej nędzy i biedzie, z której praktycznie nie mieli szans się wyrwać. Wtłoczeni do najniższej klasy społecznej raz, zostawali w niej do śmierci. Ta dysproporcja klasowa, była w pewnym momencie tak rażąca i dotykała tak wielu osób, że nie dziwi bunt i rewolucje, dojście do głosu socjalistów i komunistów. Tu chodziło głównie o godne życie i równe prawa. Jak wiemy z doświadczenia, żaden ustrój nie jest idealny i czasem, jak w przypadku Hiszpanii, zmiana prowadzi do drastycznych konsekwencji.

Książkę oceniam na 6,5/10. Czegoś mi w niej zabrakło, choć fabuła przyzwoita, a tło historyczne baaaardzo ciekawe. Czułam niedosyt po jej skończeniu. Z tej powieści dałoby się wycisnąć więcej, zdecydowanie.

Czy warto przeczytać? Czyta się szybko, jest napisana przystępnym językiem, wątki nie są skomplikowane, więc myślę, że nie zaszkodzi gdy poświęcimy jej czas. A możemy tylko zyskać biorą pod uwagę trzon w postaci interesujących wydarzeń historycznych jakie miały miejsce w opisywanym czasie. Więc tak, warto przeczytać, do czego też gorąco zachęcam.

"Dziewczyna, którą kochałeś" Jojo Moyes

 

Widzę, że Pani Jojo Moyes to pisarka uniwersalna. Potrafi świetnie pisać powieści współczesne jak i takie z wątkiem historycznym. Co sobie akurat bardzo cenię. Taki wątek trzeba umieć dobrze wpleść w powieść, lub tak jak w tym wypadku, umiejętnie stworzyć z przeszłości trzon do teraźniejszości. I co więcej, pamiętać by historia była realna, autentyczna nawet jeśli wymyślona. W przeciwnym razie czytelnik nie weźmie książki na poważnie. Znałam Panią Moyes tylko z serii o Lou Clark i trochę obawiałam się "Dziewczyny, którą kochałeś". A bynajmniej nie powinnam. Autorka, jak zauważyłam, jest naprawdę dobrą powieściopisarką. Poradziła sobie wyśmienicie.

Akcja książki rozpoczyna się w czasie trwania I Wojny Światowej. Poznajemy młodą Francuzkę Sophie, której mąż, utalentowany artysta malarz, zaginął na froncie. Jedną z nielicznych pamiątek jakie zostały jej po mężu jest obraz jego autorstwa. Obraz będący portretem Sophie wykonanym w niezwykłym, awangardowym stylu i żywej kolorystyce. Obraz, który staje się obiektem pożądania pewnego niemieckiego oficera. Sophie, desperacko próbuje dowiedzieć się, w którym obozie jenieckim przebywa jej mąż, o ile w ogóle jeszcze żyje, co sprawi, że zostanie postawiona przed trudnym zadaniem. Konsekwencje podjętej decyzji mogą być absolutnie opłakane, a jej dobre imię, nawet w rodzinie, zszargane i zapomniane.

W drugiej części powieści poznajemy Liv. Mamy XXI wiek. Liv była szczęśliwą mężatką, niestety jej mąż zmarł nagle, a ona długo nie potrafi pogodzić się z jego stratą. Kłopoty finansowe w jakie wpada zmuszają ją do sprzedania ich wspólnego apartamentu, niemniej jednej rzeczy Liv na pewno nigdy nie sprzeda. Obrazu będącego najukochańszą pamiątką po zmarłym mężu. Portretu dziewczyny namalowanego niestandardowo... Nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawi, że Liv będzie musiała zawalczyć o prawo do swojej pamiątki. W swojej walce zostanie obrzucona wyzwiskami, jej opinia zostanie zszargana, a każde słowo poddane w wątpliwość. Czy uda jej się wygrać i odzyskać dobre imię? Czy to pozwoli jej wyjść z żałoby? Czy uratuje pamięć o dziewczynie z obrazu? I wreszcie, czy prawda o losach dziewczyny w końcu wyjdzie na światło dzienne?

Polecam, bo naprawdę warto zagłębić się w tę historię. To jest kolejny dobitny przykład tego, że mimo iż, zgodnie z literą prawa, należałoby rozpatrywać sprawy zero-jedynkowo, jest wiele takich sytuacji w życiu gdzie rzeczywistość jest bardziej szara i rozmyta niż czarno-biała. Konieczne jest poznanie wszystkich przesłanek, które przyczyniły się do powstania jakiejś sytuacji, podjęcia konkretnej decyzji. Nie powinno się ot tak z góry kogoś przekreślać, kierując się przy tym swoimi uprzedzeniami, plotkami czy przy oczywistym założeniu, że ten ktoś na pewno kłamie. I powyższe dotyczy tak samo Sophie jak i Liv.

"Dziewczyna, którą kochałeś" to piękna książka o miłości i przywiązaniu, o poświęceniu i walce. Walce o miłość, sprawiedliwość, prawdę i życie. Autorka posiada swój niepowtarzalny styl snucia powieści. Bardzo charakterystyczny. Potrafi ze słów wycisnąć absolutne maksimum, przez co powieść nas dosłownie wciąga. W głowie przewijają się realistyczne namacalne obrazy Francji z początku XX wieku i nowoczesnego Londynu. Wczuwamy się w postacie, żyjemy ich życiem, ich emocjami, a na koniec po prostu płaczemy. Tak leciutko, tak tylko troszkę, łezka za łezką. Ale to takie dobre łzy. Takie pokrzepiające, że jest szansa, że te nasze codzienne dramaty mogą skończyć się dobrze. Nie zawsze tak jest, lecz jest jeszcze nadzieja. Mówi się, że nadzieja matką głupich... to ja jednak wolę być głupia.

Polecam!

"Moje serce w dwóch światach" Jojo Moyes

Moje serce oddałam prozie Pani Jojo Moyes. Był czas, że nic poza thrillerami mnie nie interesowało, a obyczajówki traktowałam jako niegroźne wyciskacze łez, uduchowioną literaturę i takie tam... Z czasem zaryzykowałam i w tej chwili czytam na zmianę: obyczajówki, dramaty, powieść historyczną lub z historią w tle, thriller, kryminał itd. Niemniej, to książki Pani Moyes uderzają w moje najczulsze punkty póki co. I tak też było i tym razem.

Och Lou...

Lou wyjeżdża do Nowego Jorku. Ma być towarzyszką/asystentka/bliską przyjaciółką dla żony pewnego bajecznie bogatego biznesmena. Ów kobieta jest z pochodzenia Polką, nie zbyt dobrze radzącą sobie w towarzystwie znajomych męża, gdyż to dla niej rzucił on swoją poprzednią żonę. Krótko mówiąc, nikt jej nie lubi. Lou nie ma łatwego zadania. Dodatkowo, w jej związku z Samem, również zaczyna być niewesoło. Odległość jaka ich dzieli utrudnia im poprawną komunikację. Lou znów znajdzie się w kropce, a pomocną dłoń wyciągnie do niej osoba, po której spodziewała by się raczej, że poszczuje ją psem... Jakie niecne plany ma wobec Sama jego nowa partnerka w ambulansie? Czy Lou oprze się urokowi faceta łudząco podobnego do Willa? Czego nauczy ją zgryźliwa staruszka, z którą będzie zmuszona zamieszkać? Ta część bardzo się wam spodoba, gwarantuje. A jeśli chcecie poznać odpowiedzi na powyższe zagwostki to tym bardziej sięgnijcie po tę książkę.

Kiedy czytałam "Moje serce w dwóch światach" byłam akurat mocno podłamana sytuacją rozwijającą się w mojej pracy. Zaczęłam zastanawiać się gdzie popełniłam błąd przy wyborze ścieżki kariery. Dlaczego właściwie nie robię tego czego najbardziej bym chciała?

I wtedy trafiłam na takie ciekawe podsumowanie samej Lou: "Mamy tyle wersji samego siebie, spośród których możemy wybierać. Kiedyś moim przeznaczeniem było zupełnie zwyczajne życie. Zmieniłam zdanie pod wpływem mężczyzny, który zbuntował się przeciwko tej wersji samego siebie, którą narzucił mu los, oraz starszej kobiety, która zdecydowała się na przemianę w sytuacji, kiedy wiele osób uznałoby, że nic już się nie da zrobić. Ja miałam wybór. Byłam Louisą Clark z Nowego Jorku albo Louisą Clark ze Stortfold. A może jest jakaś zupełnie nowa Louisa, której jeszcze nie poznałam. Najważniejsze, żeby nikt, kto ci towarzyszy, nie decydował, kim masz być, i nie przyszpilał cię jak motyla w gablotce. Najważniejsze to wiedzieć, że zawsze możesz znaleźć sposób, by wymyślić się na nowo."

Możemy pisać siebie ciągle od nowa. Nie wiem czy jesteśmy w stanie diametralnie zmienić swoją osobowość, wydaje mi się, że nie. Lou tak naprawdę ciągle jest sobą, jest po prostu naszą Lou. Ale nabiera odwagi by żyć. By po każdym błędzie, pomyłce, niepowodzeniu, próbować i zacząć od nowa. By spróbować iść za głosem serca. Zawsze jest dobry moment na zmianę.

Czy po przeczytaniu tej książki coś się u mnie zmieniło? Tak, chociaż nie jest to diametralna zmiana. To coś jak nabranie przekonania, że obecna sytuacja nie powinna stanowić przeszkody, by oddawać się swoim pasjom. By żyć, by być odważnym i podejmować wyzwania. Ale też nie bać się powiedzieć, że coś nas przerasta. To, że coś nam nie wyszło nie oznacza od razu, że jesteśmy kompletnie beznadziejni i nic nam nie wychodzi. Warto czasem uderzyć się w pierś i powiedzieć nawet "dałam plamę, spróbuję to naprawić". Najważniejsze to się nie poddawać! I próbować, próbować ciągle od nowa. Nie ważne, czy mając lat 20 wymyślimy, że zostaniemy inżynierem, choć tego nie czujemy do końca. Ważne, że w wieku 36 lat chcemy i próbujemy wymyślić się na nowo, a myśl o tym nas nie przytłacza. Nawet jeśli do końca nie możemy pożegnać się z jakiś przyczyn z profesją, którą wykonujemy, to dobrze, że potrafimy w ogóle wpleść pasje w swoje życie. Ważne, że potrafimy żyć.

Polecam!

sobota, 17 lipca 2021

"Światło, którego nie widać" Anthony Doerr

Myślę, że wielu z nas zastanawiało się będąc dziećmi jak funkcjonują na codzień osoby niewidome. Zamykaliśmy oczy i próbowaliśmy przemieszczać się po domu wykonując różne czynności. Sprzątanie? Ubieranie się? Czytanie? Uczenie? Życie na zewnątrz? Niewidomi to dla mnie "superczłowieki" ;) Przez brak wzroku rozwijają szereg innych umiejętności sprawiając, że mimo pewnego braku, są ponadprzecietni. Pełen szacun.

A teraz pomyślmy, że jesteśmy niewidomi i jest wojna, która burzy nasz poukładany świat...

Rok 1934.

Marie-Laure mieszka razem z ojcem, ślusarzem pracującym w Muzeum Historii Naturalnej, w Paryżu. Niestety, w wieku 6 lat całkowicie traci wzrok przez wrodzoną zaćmę. Kochający ojciec wykonuje dla niej model najbliższych ulic dzielnicy w której mieszkają, aby pomóc córce nauczyć się funkcjonować w świecie okrytym mrokiem. 

W tym samym czasie, w oddalonym o kilkaset kilometrów na północny-wschód od Paryża sierocińcu, mały Werner wraz z siostrą przysłuchują się w radio audycji naukowej przeznaczonej dla dzieci, w języku francuskim. Werner jest zafascynowany nauką, można śmiało o nim powiedzieć, że to mały geniusz. Traf sprawił, że w wieku 14 lat zostaje przyjęty do szkoły dla chłopców mającej ich wyszkolić na doskonałych... oprawców III Rzeszy... Tam Werner zawiera pierwsze silne przyjaźnie, tam wykazuje się jako znakomity młody naukowiec, tam zaczyna czuć, że to wszystko nie tak... "Kim ty mógłbyś być", gdyby nie wojna i propaganda... Gdyby tylko pozwolono Ci być tym kim chcesz. 

Wybucha II Wojna Światowa. 

Marie wraz z Ojcem opuszczają Paryż. Ostatecznie znajdują schronienie w domu stryjecznego dziadka Marie w Saint Malo. Tu należy wspomnieć, że Ojciec Marie przywozi ze sobą, w wielkiej tajemnicy, "Morze Ognia"... Cóż to takiego? Ano piękny diament w kształcie gruszki, o błękitnym kolorze i z czerwonym ognikiem w środku. Diament skrupulatnie przechowywany w Muzeum, a który z pewnością stał by się łupem wojennym, jednym z wielu w trakcie trwania wojny. Który zasiliłby zbiory wielkiego Muzeum Hitlera jakie zamierzano stworzyć po wojnie. Przeczuwając to, Dyrektor Muzeum kazał odlac trzy wierne kopie diamentu, rozdzielił je, wraz z oryginałem, pomiędzy najwierniejszych pracownikow i kazał im wyjechać w cztery strony świata, a w zasadzie Francji. Żaden z nich nie wiedział czy ma w posiadaniu oryginał czy jedną z trzech kopii. Ojciec Marie też nie wiedział.

Werner natomiast dostał powołanie do armii, gdzie w sierpniu 44 roku również trafia do Saint Malo.

Dalej nie będę opowiadać. Ta powieść jest warta przeczytania samodzielnie i z pewnością byłby z niej świetny film.

Świetnie zarysowani bohaterowie, wciągająca historia. W czasie wojny nie zawsze wszystko jest czarno-białe. Zwłaszcza wtedy gdy szczerze żałujemy żołnierza wrogie strony. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym trąci na stare lata... No chyba, że zostanie mocno poobijana i stwierdzi, że to czym nasiąkła to brednie i bezsens. Stwierdzi, że czas się zbuntować...

Zakończenie was zaskoczy i... myślę, że zasmuci. Bardzo, bardzo, bardzo polecam. 

niedziela, 30 maja 2021

"Kiedy odszedłeść Jojo Moyes



Och Lou... 

Zajmująca lektura. Warta przeczytania. W "Kiedy odszedłeś" Autorka opisuje dalsze losy Louisy Clark, która to po śmierci Willa wyrusza w świat by poczuć, że żyje, do czego tak bardzo namawiał ją Will. Niestety Will swoim odejściem zostawił tak ogromną pustkę w jej sercu, że ostatecznie życie Lou, nie zmienia się wcale. Pracuje w barze na lotnisku w uwlaczającym uniformie, dni mijają jej tylko na pracy i użalaniu się nad sobą, z rodzicami nie utrzymuje większego kontaktu, nie baluje, nie ma przyjaciół.... Egzystuje, bo musi. Aż w pewnym momencie poznaje nastolatkę, która podaję się za córkę Willa. Podświadomie Lou chyba czuje, że wraz z Lilly odzyskała jakąś jego część. To będzie trudna i burzliwa relacja. Jakby tego było mało, serce Lou w końcu zabije mocniej dla jeszcze kogoś... Czy da szansę rodzącemu się uczuciu? Trzymajmy kciuki! 

Bardzo przypadło mi do gustu pióro Pani Jojo Moyes. To o czym pisze i w jaki sposób to przekazuję, wdziera się gdzieś głęboko w umysł, w serce i nie daje o sobie zapomnieć. Ile książek już przeczytałam, ciężko zliczyć, ale jest naprawdę niewiele takich, które bardzo długo pamiętam. O których mogę długo opowiadać i o nich dyskutować. Po skończeniu "Kiedy odszedłeś" od razu zamówiłam kolejną część, muszę wiedzieć co dalej podzieje się z Lou.

Ta historia mogła się skończyć wraz z pierwszą częścią perypetii Lou. Mogła. Dziewczyna odzyskała na powrót życie, Will nauczył ją jak z tego życia korzystać, zostawił jej nawet fundusze na realizację swoich marzeń. Jednak w tej części jawi nam się naprawdę smutny obraz Lou. Lou w żałobie. Lou w kropce. Lou zrezygnowanej, bezradnej emocjonalnie. I kiedy pojawia się mały "promyczek", nie dziwne jest to, że łapie się go i robi wszystko by pomóc. W ten sposób Will będzie bliżej. A ona uspokoi sumienie, że choć nie udało jej się uratować jego to chociaż odpokutuje i uratuje tę jego część, którą niespodziewanie odkryła...
W tej książce jest tyle uczuć, tyle emocji! Tyle namiętności... 

Och Lou...
Daj sobie szansę, Lou. Nie rozpamiętuj bez końca, nie łącz wszystkiego z nim. Och Lou. Nie obwiniaj się o coś czemu chciałaś zapobiec.
Każdy z nas ma wolną wolę. Czy to oznacza, że absolutnie możemy robić co chcemy, a nasze decyzję nikogo nie powinny obchodzić? Mamy wszyscy być egocentrykami? Przy poprzedniej książce "Zanim się pojawiłeś" pisałam, że nie można przecież zmuszać do życia, a w zasadzie nieszczesliwej egzystencji, tak jak było w przypadku Willa. Niemniej tu widzimy jakie są konsekwencje podjęcia przez niego decyzji o samobójstwie. Jak trudno jest otrząsnąć się po żałobie.
Rajstopy w paski. Żółto czarne paski. Są jak symbol przeplatających się ze sobą chwil w naszym życiu: raz radość raz smutek. Och Lou, ty tkwisz w czarnym pasku a gdy już prawie przechodzisz w żółty, wspomnienie Willa znów zaciąga Cie na czarny. Po prostu żyj. Jak to łatwo powiedzieć. I paradoksalnie jak mantre powtarzał ci to ktoś, kto sam po prostu nie chciał żyć.

Bardzo zachęcam do przeczytania tej książki. Otworzy nasz umysł na kilka kolejnych spraw, o których nie myślimy jeśli nas bezposrednio nie dotyczą. 
Tyle uczuć... Tyle namiętności...
Polecam!

 

wtorek, 4 maja 2021

"Cymanowski Młyn" Magdalena Witkiewicz i Stefan Darda


Nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek czytała książkę pisaną przez dwie osoby. Przyznam, że to ciekawe doświadczenie, wyraźnie dało wyczuć się w książce tak styl pisarski Pana Stefana, jak i kobiece podejście do tematu Pani Magdaleny. Po skończonej lekturze uważam, że to połączenie sił było dość udane, takie mocne 7/10. Można przeczytać.


Akcja "Cymanowskiego Młyna" rozgrywa się w pensjonacie tej samej nazwy na Kaszubach. Pensjonat zakupił, po śmierci swojej żony, były wojskowy Jerzy Zawiślak. Razem z nastoletnim w tamtym czasie synem Łukaszem, podniósł budynek i towarzyszące zabudowania z ruiny, z przeznaczeniem na agroturystykę. Niestety interes nie idzie tak jak przewidywali Zawiślakowie. Podejmują więc próbę zareklamowania się w czasopiśmie turystycznym, gdzie czytelnicy, rozwiązując krzyżówkę, mają szansę wygrać pobyt w akurat promowanym miejscu. I tak do Cymanowskiego Młyna trafiają Monika i Maciej. Małżeństwo przeżywające kryzys, które już prawie nie istnieje. Urok miejsca oraz brak zasięgu i innych rozpraszaczy sprawia, że Monika i Maciek na nowo zakochują się w sobie i przeżywają razem kilka naprawdę pięknych dni. Niestety tylko kilka, gdyż Maciej musi koniecznie wyjechać do Warszawy co rozjusza Monikę i utwierdza w przekonaniu, że małżeństwa już nic nie uratuje. I wtedy do akcji wkracza Piotrek... Kto to i jaką rolę pełni w powiesci? Zachęcam by samemu dowiedzieć się tego z lektury. Napiszę jedynie, że Cymanowski Młyn położony jest w bliskim sąsiedztwie nawiedzonych trzęsawisk, a Łukasz Zawiślak bardzo interesuje się ezoteryką i okultyzmem. Wystarczy.

Czy książka mi się podobała? Nawet, nawet, chociaż czuję pewien niedosyt. Niedosyt grozy. Wcześniej przeczytałam "Dom na Wyrębach" Pana Dardy i szczerze miałam nadzieję na coś podobnego. W książce jest zdecydowanie więcej Pani Witkiewicz niż Pana Dardy, tzn bardziej to dramat/romansidło niż thriller. Książka napisana jest technicznie poprawnie, bez błędów merytorycznych itd, ale myślę że Autorzy powinni bardziej rozwinąć wątek upiora znad trzęsawisk, mocniej wpleść go w historię niż opisywać w jaki sposób Jerzy Zawiślak negocjuje warunki sprzedaży znalezionych w trakcie remontu Cymanowskiego młyna precjozów należących de facto do ww. upiora. Jeszcze gdyby upłynnienie skarbów bardziej zlowieszczo wpłynęło na jego życie... A wyszło, że w zasadzie na koniec dostał "nagrodę" za swoje niecne występki... Bohaterowie są ciekawi, fajnie zcharakteryzowani choć jak dla mnie są zbyt odważni, za mało się boją i to może też być powodem tego, że tej wyczekanej grozy tu tak mało. Monika na wyjazd męża reaguje w dość zrozumiały sposób chociaż nieco histerycznie, niemniej jednak, rozumię ją. Najbardziej boli mnie zakończenie powieści. Zdecydowanie za długi epilog. Zakończenie głównej części książki jest nagłe i całego senda sprawy dowiadujemy się z epilogu, gdzie wygląda to tak, jakby Autorom nie chciało się już dalej pisać więc to co mogliby jeszcze ciekawie zawrzeć w dalszych kilkudziesięciu stronach głównej części, zawarli w Epilogu w sposób nudny, sztampowy i bez polotu... 

Czasem wydaje mi się, że przed wydaniem książki należałoby poddać ją pod konsultacje losowo wybranym czytelnikom, np z portalu lubimyczytac.pl ;) Mogliby wtedy może posunąć parę ciekawych pomysłów by uczynić z książki prawdziwego potwora, takiego co wystraszy wielu... Lecz z drugiej strony, książka straciłaby na indywidualności, przestałaby być wyjątkowa i tym jedynym, niepowtarzalnym zamysłem Autora.

Zostawmy więc tę pozycję taką jaka jest. Jest dobrze, mimo, że mogło być lepiej... Mi się podobało. Z pewnością kiedyś przeczytam ją jeszcze raz. Polecam. 

czwartek, 15 kwietnia 2021

„Miłość w czasach zarazy” Gabriel Garcia Marquez


„Miłość w czasach zarazy” już jakiś czas leżała na mojej półce z książkami „w kolejce do przeczytania”. W sumie, zarazę mamy... Miłość zresztą też, bo jakkolwiek by nie było to jednak czuję miętę do tego mojego męża, a i on, na jego szczęście, mi tę miłość okazuje. Poza tym jest jeszcze bezwarunkowa miłość rodziców do dziecka i dziecka do rodziców. Reasumując, był to już najwyższy czas by za książkę chwycić i się w niej zagłębić. Ponadto, to klasyka, a Autor noblista, więc siłą rzeczy, musiało być cudnie...

Nie było...

„Miłość w czasach zarazy” to opowieść o miłości... w czasach zarazy... gdzie tej zarazy w książce tak naprawdę zbyt wiele nie ma... A tak na poważnie, to powieść o różnych etapach tej samej miłości dwojga kochających się ludzi – pięknej Ferminy, córki bogatego przedsiębiorcy i Florentina, syna z nieprawego łoża pozornie ubogiej krawcowej. Pan Marquez w pięknych słowach, w rozległych zdaniach, wielokrotnie złożonych i poruszających wielu wątków jednocześnie, opisuje pierwsze spotkanie Ferminy i Florentina. Ich potajemną wymianę listów miłosnych, ostateczne odrzucenie Florentina przez ukochaną, jego rozpacz i „próby” poradzenia sobie z uczuciem złamanego serca oraz ich ponowne spotkanie po wielu, wielu latach w momencie śmierci męża Ferminy, którego to poślubiła z rozsądku i wyrachowania, moim zdaniem.

To miała być zachwycająca i ujmująca powieść o bezgranicznej miłości aż do grobowej deski... i jest, ale mnie ona zupełnie nie zachwyciła.

Zacznę od kilku słów wyjaśnienia, dla tych, którzy zastanawiają się jak to mogła być miłość w czasach zarazy, a zarazy jak na lekarstwo. Rzeczywiście tytuł książki mógłby wskazywać, że będą się tu odgrywać wielkie tragedie ludzkie związane właśnie epidemią, co dla miłośników książek, których akcja toczy się w jakimś dramatycznym czasie, ostatecznie jest bardzo mylące i mogą poczuć się zawiedzeni. Niemniej jednak, musimy wziąć pod uwagę, że zamysłem Autora było tu skupienie się przede wszystkim na aspekcie miłosnym, uczuciowym głównych bohaterów, a wspomniana zaraza miała nam w głównej mierze wskazać czas w jakim dzieje się akcja. Ponadto, gdyby nie zaraza, w tym przypadku cholery, Fermina być może nie poznała by dr Urbino, którego następnie poślubiła.

Czytając tę książkę odniosłam wrażenie, że Autor miast przyświecać miłości, raczej ją ośmieszył. Historia tych dwojga, mimo iż prawdopodobna, była po prostu naiwna i głupia, a stała się taka dokładnie od momentu, w którym Florentino przeżył swój pierwszy raz... Do tego momentu, wszystko było w książce ok, ale potem czytana powieść stała się dla mnie niedorzeczna, a bohaterowie irytujący.

Męczyłam się niesamowicie przy czytaniu tej książki. Nie potrafiłam do niej zasiąść i skupić się przy jej czytaniu. W końcu straciłam dla niej tyle czasu, że gdy po ciężkich bojach dotarłam gdzieś do 2/3 powieści, po prostu stwierdziłam, że dalej nie mogę. Jest o wiele więcej innych, bardziej wartościowych i przede wszystkim ciekawszych książek. W związku z czym, włączyłam sobie film o tym samym tytule i obejrzałam zakończenie... dobrze, że nie straciłam na nią więcej czasu.

Czy to jest książka wybitna, jak to określają ją znawcy literatury wyższej... być może. Doceniam Autora, naprawdę, gdyż żeby, w moim mniemaniu, tak pisać o miłości wczasach zarazy to trzeba mieć duży talent... Paradoksalnie uważam, że Pan Marquez wcale „nie położył” tej książki. Ona jest na swój sposób wybitna, tylko nie każdemu ta „wybitność” po prostu będzie odpowiadać. Osobiście książkę zrozumiałam, wyłapałam przekaz, ale więcej do niej nie wrócę.

Czytacie na własna odpowiedzialność. A lepiej obejrzyjcie po prostu film. Jest wiernie odwzorowany, to w zupełności wystarczy.

„Ostatni, który umrze” Tess Gerritsen


Pisałam jakiś czas temu, że bez problemu można sięgać po książki Pani Gerritsen z cyklu z detektyw Rizzoli i dr Isles nie ważne od której części. Idąc tym tropem, zabrałam się za „Ostatni, który umrze” (tom 10) i muszę przyznać, że się pomyliłam. To jednak ważne, żeby czytać po kolei. Tak jak przy „Mumii” nie miało to żadnego znaczenia, tak w tym przypadku w książce było tyle odnośników do poprzedniego tomu, że naprawdę miałam kłopot by zrozumieć zarys sytuacji. Przynajmniej z początku. Na szczęście Pani Gerritsen to prawdziwa mistrzyni w swoim fachu i książka została tak napisana, że po jakimś czasie liczyła się dla mnie tylko ta czytana powieść.


Troję zupełnie obcych sobie nastolatków: chłopcy Teddy i Will oraz dziewczyna imieniem Claire, traci w tragicznych okolicznościach rodziców oraz rodzeństwo. Z każdej katastrofy ocaleli wyłącznie oni. Dzieci trafiają do rodzin zastępczych, a po dwóch latach od stracenia najbliższych ich dramat rozgrywa się ponownie – rodzice zastępczy giną w dziwnych okolicznościach. Każdy z nich trafia, zupełnie przypadkowo, do ukrytej w lesie, odciętej od świata, szkoły dla dzieci po przejściach. Szkoły w Evensong. Szkoły, która ma za zadanie nie tylko ich chronić czy pomóc uporać się z traumą, ale też wyszkolić do radzenia sobie w sytuacjach zagrożenia życia. Młodzież uczy się przetrwania w trudnych warunkach, tropienia, strzelania z łuku, rozpoznawania zagrożenia, rodzajów roślin trujących i wiele innych. Niestety, to że Teddy, Will i Claire zostają umieszczeni w szkole, paradoksalnie ułatwia dotarcie do nich zabójcy ich rodzin, gdyż cały czas dybie on na ich życie. Wszystkie przebywające w szkole dzieci są bardzo inteligentne, więc nie trudno się domyślić, że to one pierwsze zauważą, że pojawienie się w szkole w tym samym czasie trojga nowych osób w podobnej sytuacji oraz dramaty jakie rozgrywają się krótko po ich przyjeździe, nie są tak całkiem przypadkowe. I trzeba powiedzieć, miały nosa.


Nie opiszę więcej z fabuły, ponieważ musiałabym już co nieco zdradzić z treści, a naprawdę polecam przeczytać książkę samemu, by dowiedzieć się jaki jest prawdziwy związek pomiędzy dziećmi i dlaczego ktoś w dalszym ciągu próbuje je zabić.


Książkę czyta się bardzo szybko. Mimo, iż znów nie czytałam tomów po kolei, książka wciągnęła mnie od razu. Bywały momenty, że można było domyślić się co za chwilę się wydarzy, aczkolwiek nie przeszkadzało to zbytnio w odbiorze książki. Wątki przeplatały się ze sobą w sposób spójny, jasny i zrozumiały, niemniej jednak lepiej jeśli przeczyta się wcześniejsze części serii. Czyta się wtedy bardziej świadomie, ponieważ rozumie się m. in. sytuację głównych bohaterek. Dla mnie, jako osoby, która dopiero zaczyna swoją przygodę z książkami Pani Gerritsen, zakończenie jest satysfakcjonujące i przyzwoite jak na kryminał, choć spotkałam się już z opinią, że jest dość niestandardowe i nie pasuje do Autorki. Trudno mi z tym polemizować. Po prostu muszę sięgnąć po więcej jej książek, a uczynię to z pewnością, gdyż każda kolejna którą czytam, zachęca mnie do przeczytania następnej.


Tak też i ja zachęcam do lektury, nie będzie to na pewno czas zmarnowany.

„Kasztanowy ludzik” Soren Sveistrup


Dość obyczajówek, dość. Czas odpocząć. Czas na kryminał. Chociaż po przeczytaniu „Kasztanowego ludzika” to mam wrażenie, że to bardziej thriller, a nawet horror typu „Piła” + „Pierwszy śnieg”. Nie ważne w zasadzie. Ważne żeby rozrywka była dobra. I była, oj była. Niech najlepszą recenzją tej książki będzie fakt, że poświęciłam cenne godziny snu by ją skończyć.

W pracy byłam nieprzytomna, ale było warto.

R E W E L A C J A

Fabuła „Kasztanowego ludzika” jest ciut skomplikowana, więc opowiem o książce najprościej jak się da.

Psychopata, w okrutny sposób, morduje na pozór przypadkowe kobiety. Okalecza je odcinając (na żywca) dłonie i stopy, po czym na miejscu zbrodni zostawia, ot tak, kasztanowego ludzika. Śledczy łapią się każdej wskazówki by wytropić sprawcę, choć on wydaje się z nimi bawić. Wyprzedza każdy ich ruch, jak gdyby zaplanował to wszystko z bardzo dużym wyprzedzeniem. Zakończenie was powali i zaniepokoi. Gwarantuję.

I co uważam jest warte uwagi, Autor w powieść wtłoczył kwestię opieki socjalnej w Danii, a konkretnie aspekt odbierania dzieci rodzinom dysfunkcyjnym. Zwrócił uwagę, że często tam gdzie powinno się dostrzec problem, zamyka się sprawę jako rozwiązaną, natomiast tam, gdzie wystarczyło by po prostu wyciągnąć pomocną dłoń, używa się radykalnych i drastycznych środków w postaci odebrania dzieci rodzicom. Można było by się pokusić o stwierdzenie, że te niedociągnięcia z całą pewnością nie dotyczą jedynie Danii...

Powiem wam, że już dawno nie czytałam takiego dobrego kryminału (mam nadzieję, że to źle o mnie nie świadczy :D ). Gdzieś w połowie książki wydawało mi się, że wiem kim jest ten świr i nawet motyw już też miałam, a na końcu się okazało, że moje podejrzenia mogę w bajki włożyć. Sprawca tak nieoczywisty, a mimo to, gdy już dowiadujemy się kto to, nagle wszystkie elementy układanki zaczynają do siebie pasować. Co należy podkreślić, wreszcie książka, gdzie jeden z głównych bohaterów wychodzi z całej historii również poszkodowany, z uszczerbkiem, można by rzec. Generalnie, zdecydowana większość bohaterów książek z gatunku właśnie kryminał/thriller, to superbohaterowie. Mamy wrażenie, że są nieśmiertelni i kuloodporni. A tu proszę, niespodzianka. Każdy z nas może stracić dłoń... lub dwie... I oczywiście niepokojące zaskoczenie. Niepokojące, ponieważ daje możliwość powrotu kasztanowych ludzików...

Książka super, świetnie napisana, bezbłędnie, a przynajmniej żadnych błędów się nie doszukałam. Historia bardzo wiarygodna, co tym bardziej jest przerażające. Bohaterowie bardzo dobrze nakreśleni, są ludzcy, popełniają błędy, wielu z nich straci życie... Nasza wyobraźnia rusza od pierwszych stron. Czekam na film!

Warto dla „Kasztanowego ludzika” zarwać nockę, to chyba najlepsza recenzja tej książki.

Polecam!

niedziela, 10 stycznia 2021

"Apteka pod złotym moździerzem. Obca" Lucyna Olejniczak


Ooooo w jakim byłam szoku gdy zauważyłam w naszej lokalnej gazecie artykuł o nowej książce Pani Lucyny Olejniczak. Nie spodziewałam się jej, a przyznam, że pomysł na prequel cyklu „Kobiet z ulicy Grodzkiej” to strzał w 10. Zwłaszcza, że „Kobiety...” udały się Autorce wyśmienicie – cały cykl oceniam na 7,5/10. Kto nie czytał, temu bardzo polecam. Bardzo przyjemna i wciągająca obyczajówka.

Wracając do omawianej pozycji, od razu wpisałam ją jako nr 1 na liście prezentów pod choinkę. Musiałam być w tym roku bardzo grzeczna, bo Dzieciątko (mieszkam na Śląsku) przyniosło mi wszystko co zawierał mój list. W każdym razie „Obcą” przeczytałam jaką pierwszą i po skończonej lekturze chce zadać Pani Lucynie tylko jedno pytanie: kiedy druga część!?


Jak to na prequel przystało „Apteka pod złotym moździerzem. Obca” to opowieść o tym jak doszło do powstania Apteki przy ul. Grodzkiej, w której rozgrywają się późniejsze, bardziej lub mniej dramatyczne, losy kobiet z kolejnych pokoleń Rodziny Bernat. Wszystko zaczyna się w roku 1831 we wsi Bartkowice, w której jako pierwszej w Galicji, wybucha epidemia cholery. Poznajemy uciekającą ze wsi Agnieszkę, która będąc w 8 miesiącu ciąży, próbuje w ten sposób ocalić siebie i swoje nienarodzone dziecko. W pierwszym odruchu kieruje się do dworu, w którym jeszcze jakiś czas temu pracowała. Niestety nie znajduje tam zrozumienia dla swojego stanu. Wygnana z dworu (i całe szczęście...) trafia do klasztoru, w którym powija swoje dziecko. Dziewczynka, Magda, jest dzieckiem bardzo bystrym, ruchliwym i jest po prostu, jak to dziecko, małym łobuzem z milionem pomysłów w głowie. Niewyobrażalnym szczęściem jest, że może w klasztorze pobierać nauki, jak dzieci z dobrych i bogatych domów. Dzięki temu, gdy ma 16 lat trafia pod opiekę pewnego zamożnego, ale schorowanego kupca w Krakowie. Dzięki takiej protekcji małymi kroczkami wkracza w świat wyższych sfer, zawiera wiele ciekawych znajomości, poznaje swoją pierwszą miłość i odnajduje cel w życiu, jakim jest pomoc biednym i chorym, zwłaszcza dzieciom z ochronki. Jej największym marzeniem jest poprowadzenie apteki.


Nie jestem zbyt wielką zwolenniczką obyczajówek. Zdecydowanie bardziej zaczytuje się w kryminałach, thrillerach, książkach o tematyce wojennej i powieściach historycznych. I właśnie w przypadku książek Pani Olejniczak na uwagę zasługuje właśnie ten aspekt historyczny przewijający się w każdej kolejnej powieści. Autorka zawsze wiąże losy swoich bohaterek z aktualnymi w danym przedziale czasowym wydarzeniami historycznymi. Wiernie odwzorowuje epokę, zwyczaje mieszkańców Krakowa, otoczenie, stroje, nowinki medyczne itd. Czytając czy to „Obcą” czy którąkolwiek z książek z cyklu „Kobiet z ulicy Grodzkiej” przenosimy się dosłownie w czasie.

Powieść jest pełna zwrotów akcji, niespodziewanych dramatycznych sytuacji i wzruszeń. Książkę bardzo dobrze się czyta, choć niestety zastanawiająca jest ilość występujących błędów – głównie przeszkadzały mi nieścisłości w określeniu miesiąca ucieczki Agnieszki z rodzinnej wsi. Całe szczęście błędy nie przeszkadzają ani w odbiorze książki ani nie mają specjalnie wpływu na rozwijającą się fabułę. Niemniej jednak, mam nadzieję, że w kolejnych wydaniach książki, błędy zostaną wyłapane i poprawione. Na plus względem „Kobiet...” zaliczyć trzeba też zmianę w stylu pisarskim Autorki. Czytając „Kobiety...”, zwłaszcza pierwsze dwie części, styl był troszkę infantylny. Tu to się zmieniło i książka naprawdę jest przyjemna w odbiorze.

Kolejnym plusem jest zakończenie książki. Wiemy już, że będzie część druga, więc porównując znów „Obcą” z „Kobietami z ulicy Grodzkiej” bałam się, że koniec będzie szokujący czy nawet tragiczny, po prostu niespodziewany, tak że będziemy chodzić po ścianach w oczekiwaniu na kolejną część. Muszę przyznać, że faktycznie zakończenie jest niespodziewane. Niespodziewanie spokojne i kojące. Całe szczęście... bo nie wiem jak w przeciwnym wypadku zniosłabym to oczekiwanie.


Reasumując, gorąco polecam „Aptekę pod złotym moździerzem. Obca” Pani Lucyny Olejniczak, jest warta przeczytania i ja osobiście, już naprawdę nie mogę doczekać się reszty.

"Matki i córki" Ałbena Grabowska


Sięgając po „Matki i córki” nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać. Z opinii innych czytelników wiedziałam jedynie, że w książce będzie przewijać się tematyka obozowa i generalnie związana z II Wojną Światową, ale nie spodziewałam się, że aż tyle nosi w sobie głębi, tyle najdzie mnie przemyśleń, nie sądziłam, że będę ją tak długo analizować.

Tożsamość – to słowo jest filarem powieści. Tego szuka główna, najmłodsza z bohaterek. Szuka, jak brakującego, zagubionego elementu układanki, by w końcu móc poczuć się częścią czegoś... by być częścią całości.

„Matki i córki” to wciągająca i trzymająca w napięciu historia rodziny, której członkami, w momencie rozpoczęcia lektury, są cztery kobiety: prababcia Maria, babcia Sabina, córka Magda i wnuczka Lila (od Paulina). Nestorki rodziny nie miały łatwego życia.

Prababcia, w swej wielkiej miłości do męża, wyjeżdża razem z nim na Sybir, na który on został zesłany. Czekają tam na nią nie tylko słynne ciężkie syberyjskie zimy, ale przede wszystkim bieda, głód i samotność. Nawet ukochany mąż staje się dla niej obcym człowiekiem, gdy i on co raz gorzej radzi sobie psychicznie i fizycznie z panującymi warunkami.

Babcia, „pensjonariuszka” obozu zagłady Ravensbruck, była świadkiem tylu okrucieństw i samej ją dotknęło tyle zła, iż nie dziwi to, że próbuje jak najszybciej wymazać z pamięci wszystko co wiąże się z obozem.

Córka Magda urodziła się i żyje już w czasach PRL. Życie i ją doświadcza, gdy podczas porodu, wydając swoja własną córkę na świat, w wypadku drogowym ginie jej mąż...

Wydaje się, że tylko Lila ma szanse na normalne życie. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, może ominie ją klątwa powodująca, że dom zamieszkują same kobiety. Żadna kobieta w jej rodzinie, straciwszy wcześnie męża, nie wiąże się już później z nikim, tak więc Lila w praktyce wychowywana jest tylko i wyłącznie przez kobiety. Każda z nich ma swoje przyzwyczajenia, wierzą w różne zabobony, narzucają jej swoje zdanie, ale przede wszystkim, zdawkowo odpowiadają na pytania wnuczki o pochodzenie każdej z nich i o męską część rodziny, której ona nie ma szans poznać nawet ze zdjęć. Lila wie tylko tyle, ile według pozostałej części rodziny, powinna wiedzieć. Nawet jej własny ojciec jest dla niej zagadką.

Nie chciałabym zbyt wiele zdradzić z fabuły, ale gwarantuje, że przedstawiona powieść wciągnie was do reszty. Nie dość, że książka jest naprawdę ciekawa, opowiadane historie bohaterek momentami wstrząsające, to jeszcze książka jest napisana technicznie bardzo dobrze. Czytałam i nie mogłam się oderwać. Perypetie bohaterek rozpisane są na wiele rozdziałów tak, że raz czytamy opowieść prababci, raz matki, potem babci, potem znów prababci, a między tym są rozdziały przedstawiające wersje wydarzeń Lily. Przyznam, że zwłaszcza opowieść życia babci Sabiny była tak zajmująca, że często gdy jej rozdział się kończył, przeskakiwałam kolejne, by czytać dalszą część jej historii. A wisienką na torcie jest zakończenie. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Tak tylko nie jestem do końca pewna czy Lila ostatecznie domyśliła się prawdy o swoim pochodzeniu jak i o pochodzeniu swojej matki i babki... Ja, jako czytelnik, tak, ale ona?

W książce przedstawione są trzy trudne historie oraz czwarta będąca pokazaniem tego co może czuć człowiek, który nie zna istotnych aspektów przeszłości własnej rodziny, przez co czuje się zagubiony i przenosi wynikające z tego frustracje na swoje życie osobiste. Pozycja ta jest niezmiernie ciekawa, tak pod względem zawartych w niej historii, jak i analizy behawioralnej a konkretnie tworzenia się tożsamości osobowej człowieka. Czytając książkę dociera do nas dlaczego często osoby, które zostały adoptowane, tak bardzo pragną poznać swoich biologicznych rodziców, nawet za cenę porzucenia rodziny adopcyjnej. Nawet jeśli biologiczni rodzice to szuje jakich mało...


Naprawdę warto przeczytać tę książkę. Gorąco polecam!


P.s.: już kiedyś to pisałam, ale napiszę jeszcze raz. Naprawdę bardzo ważne jest, żeby starsze osoby, nawet jeśli przechodziły w życiu piekło, opowiedziały o tym młodszemu pokoleniu w swojej rodzinie. Rozumiem, dlaczego często nestorzy nie opowiadają wnukom co przeszli. Jest do dla nich ciężkie, to ponowne rozdrapywanie ran. Blokuje też świadomość możliwości przeniesienia na młodych swojej własnej traumy z przeżytych doświadczeń. Wiele zależy od tego czy już przetrawiliśmy to co się stało, czy młodych w ogóle interesuje historia rodziny itd. Aczkolwiek jeśli zadają pytania, jeśli drążą temat, trzeba odpowiedzieć. Takie rozmowy są oczyszczające. A dla młodszego pokolenia to szansa na stworzenie swojego własnego ja, bo poprzez poznanie trudnej historii rodziny, są w stanie paradoksalnie poznać samego siebie, przyjąć jakąś drogę, kierunek, w którym mają dalej podążać. Wnuki powstańców, byłych więźniów obozów koncentracyjnych, ale też po prostu dzieci wychowujące się bez ojców lub matek, w rodzinach adopcyjnych. Zdecydowana większość z nich chce znać prawdę i w pewnym momencie życia będzie jej bardzo dociekać. W przedmiotowej książce Lila nie mogła doprosić się szczerej rozmowy na temat męskiej części swojej rodziny co wywołało zakłócenia w tworzeniu się jej tożsamości osobowej. I dalej poskutkowało to destrukcyjnym zachowaniem Lily w stosunku do mężczyzn jakich spotykała na swojej drodze. Nie potrafiła podjąć wyzwania stworzenia stałego związku z żadnym z poznanych mężczyzn tylko i wyłącznie dlatego iż uznała, że będzie popełniać te same błędy co jej poprzedniczki, że czeka ją ten sam los, a więc po co się angażować, nie mówiąc już o założeniu rodziny.

Nie twórzmy nowych murów, tylko burzmy stare.

poniedziałek, 4 stycznia 2021

"Mumia" Tess Gerritsen


 

Słyszałam wiele dobrego o Pani Gerritsen i jej książkach, ale jakoś do tej pory nie sięgałam po jej prozę. Gdzieś tam przemykała mi na mojej hałdzie hańby. Mam póki co tylko „Mumię”, a nie lubię zbytnio zaczynać czytać książek, które nie są pierwszym tomem serii, gdyż boję się, że w treści będzie zbyt dużo istotnych odnośników do poprzednich tomów i trudno mi będzie zrozumieć bohatera lub nawet opisywaną sprawę. Tak sobie planowałam, że może pożyczę lub nawet zrobię sobie taki prezent dokupując pozostałe części i zacznę czytać jak się prawilnie należy... Nie. Podjęłam to ryzyko, zaczęłam od „Mumii”. Okazało się, że moje obawy są mocno przesadzone. Napiszę tak: jeśli ktokolwiek z was też ma podobny dylemat to wyzbądźcie się go, ze spokojną głową, możecie zaczynać czytać książki Pani Tess Gerritsen od środka. :)


A „Mumia” jest baaaardzo ciekawa. Trzymający w napięciu thriller, z niesamowitymi zwrotami w akcji, dobrze rozrysowaną sylwetką głównych bohaterów. Przyznam, że nie spodziewałam się aż tak dobrej rozrywki przy czytaniu tej książki.

W dużym skrócie: w bostońskim muzeum, w trakcie inwentaryzacji zbiorów, zostaje odnaleziona tajemnicza mumia egipska. Badacze postanawiają poddać mumię badaniu tomografem komputerowym w celu dogłębnego poznania niespodziewanego znaleziska. Efekty badania są nad wyraz zaskakujące: gdyż okazuje się, iż oto znaleziono zmumifikowane zwłoki kobiety zamordowanej dwie dekady temu! To nie wszystko, ponieważ po jakimś czasie okazuje się, że to nie jedyne kobiece zmumifikowane zwłoki jakie w trakcie prowadzenia dochodzenia udaje się odnaleźć w tym samym muzeum jak i zostają podrzucone przez tajemniczego sprawcę. Sprawa nabiera co raz większych rumieńców gdy znika bez śladu młoda naukowiec pomagająca w badaniu pierwszej mumii. Co rozdział to zaskoczenie.

Długo zastanawiałam się kto jest sprawcą. Jest to dość skomplikowane i pogmatwane, ostatecznie jednak dało się rozgryźć zagadkę gdzieś chyba w połowie książki. No może nie tak od razu, ale już coś świtało. Widać, że Pani Gerritsen zna się na rzeczy, bo książkę czytało się szybko, nie znalazłam błędów merytorycznych, które mnie osobiście najbardziej irytują w trakcie czytania książek. Nie przeszkadzały mi wstawki z życia osobistego głównych bohaterek, które nawiązywały do poprzednich tomów, bo nie miały one wpływu na główny wątek thrillera.

„Mumia” to dobra, pełna napięć lektura, która nie pozwala zmrużyć oka, dopóki nie doczytamy jej do końca.

Jestem tak zachęcona tą książką do kolejnych dzieł Pani Gerritsen, że chyba naprawdę sobie je sprezentuje :D

Polecam z czystym sercem.

"Topiel" Jakub Ćwiek


 

Chodził za mną Pan Ćwiek. Chodził i chodził. Już nawet miałam go na swojej hałdzie hańby, z której mnie bezustannie wołał, gdy tylko do ręki brałam inną książkę, a nie akurat Jego. Więc któregoś wieczoru, oczywistym stało się, że w końcu go wybrałam. Niestety przyznać muszę z bólem serca, iż żałuję... Żałuję, że tak późno.


„Topiel” to bardzo dobrze skonstruowanym thriller, którego akcja rozgrywa się w miejscowości Głuchołazy w lipcu 1997 roku, podczas trwania „Powodzi Stulecia”, a którego głównymi bohaterami jest czterech chłopców w wieku 11-13 lat. Chłopcy pochodzą z różnych rodzin, które mają różne problemy i różny status społeczny, co nie przeszkadza im się zaprzyjaźnić i na swój specyficzny sposób szanować.

Głównym wątkiem w książce jest sprawa odnalezienia przez chłopców, na brzegu czegoś co jeszcze kilka dni wcześniej było rzeką, trupa. Sam trup zrobił na nich pioronujące wrażenie, ale tego co znaleźli przy nim, z pewnością się nie spodziewali. Znalezisko przysporzyło im tylko dodatkowych kłopotów, a jakich to musicie sami przeczytać. Oficjalny opis książki zawiera, że dla jednego z nich „przygoda” skończy się tragicznie – tak będzie, typowałam od początku właśnie tego chłopaka, choć nie było to takie oczywiste. Po skończonej lekturze stwierdziłam, że po prostu miałam szczęście w typowaniu, bo książka skończyła się tak, że to mógł być w zasadzie każdy z nich.

To jest główny wątek. Niemniej jednak w tej książce bardzo istotne są wątki poboczne, które to moim zdaniem, nadają całej opowieści sensu. Autor, z precyzja chirurga, skroił tło opowieści, każda z przedstawionych rodzin ma swoją odrębną, ciekawą i dramatyczną historię, ale na co należy zwrócić uwagę, nie są to historie wyssane z palca, niedorzeczne. Autor opisuje nasze rodziny, nasze problemy, nasze pierwsze miłości, konflikty, wstyd. Idealnie odwzorował sposób myślenia i postępowania większości nastolatków, które w 1997 roku miały te 11-13 lat, wiem, bo sama miałam w tamtym czasie lat 12. Dialogi, mentalność otoczenia, poziom rozmów, aktualne zainteresowania – no wypisz wymaluj, tak właśnie wtedy było. I tę powódź też pamiętam. Nam Wielka Woda wtedy bezpośrednio nie zagrażała, a człowiek i tak się bał. Czuło się wszechobecne napięcie, w telewizji non stop nadawali informacje tylko o tym, powstała piosenka, robiło się paczki dla powodzian, przekazywano liczne dary, każdy w jakiś sposób próbował pomóc. I to czuć w tej książce. Jeśli czytelnik pamięta to wydarzenie, to wszystko co wtedy przeżywał i co pamięta, wróci do niego jak bumerang. In plus w „Topieli” jest również to, że Autor nie zaczął jej z grubej rury tylko bardzo powoli stopniuje napięcie. To może być w pewnym momencie irytujące, ponieważ niecierpliwimy się, chcemy już poznać co się stanie, za długie zdają się niektóre dialogi i niepotrzebne niektóre sytuacje. Niemniej jednak, warto być wytrwałym, gdyż zakończenie uważam w pełni was usatysfakcjonuje.


„Topiel” bardzo mi się podobała, pod każdym względem. Mimo iż osobiście nie uważam, żeby to był taki typowy thriller, nawet jeśli obyczajowy. Tak jak napisałam, dla osób takich jak ja, które utożsamiają się z głównymi bohaterami ze względu na podobny wiek, podobne rodzinno-koleżeńskie problemy oraz, rzecz jasna, przez wzgląd na pamięć o tamtej powodzi, powieść jest cofnięciem w czasie. Jest dla nas sentymentalna i tak bardzo prawdziwa, że zaczynamy wierzyć, iż opisywana w niej historia mogła naprawdę się wydarzyć.

Polecam.