niedziela, 1 grudnia 2019



Na serię „Kobiet z ulicy Grodzkiej” trafiłam przez przypadek, już nawet nie pamiętam jak. Bardzo rzadko czytam TAKIE książki, znaczy dramaty, romanse, obyczajowe... Coś mnie podkusiło i to coś musiało być bardzo przekonywujące, bo pierwszej części „Kobiet...” nie wypożyczyłam z biblioteki, ale ją kupiłam! Kupiłam i tak się zakochałam w tych kobietach, że zostałam z nimi do końca, zarażając przy okazji swoim uwielbieniem do tej serii koleżanki z pracy. Póki co nie było osoby, której seria by się nie spodobała. Wiadomo jedna, część jest lepsza inna gorsza, ale ogólnie gdybym miała oceniać po całości, daje mocne 7/10.

O czym są „Kobiety z ulicy Grodzkiej”? To powieść o klątwie, która zawisła nad każdym kolejnym pokoleniem kobiet z rodu Franciszka Bernata, wyjątkowo okrutnego i bezwzględnego człowieka. To powieść o tym, jak obciążone klątwą kobiety próbują z nią walczyć, przeciwstawiając się wszelkim przeciwnościom losu, szukając miłości i pomagając sobie nawzajem. A wszystko zaczyna się od Hanki. To Hanka rzuca nieopatrznie klątwę, z którą borykają się jej córka (Wiktoria), wnuczka (Matylda), Prawnuczka (Weronika) i Praprawnuczka (Emilia). Ostatniej, Aleksandry, klątwa już nie obejmie. Los kobiet jest silnie powiązany (bo jakże inaczej) z wydarzeniami historycznymi jakie miały miejsce za życia każdej z nich – I i II Wojna Światowa, Komunizm, emigracja, handel ludźmi. Mamy tu trochę historii, kryminału, romansu i sensacji. Występują momenty, że dobrze wiemy co się za chwilkę stanie i jak dalej potoczy się historia. Aczkolwiek są i takie zaskakujące, niespodziewane, takich jest zdecydowanie więcej. Powieść jest ciekawa i wciągająca. Nawet jeśli pewne jej fragmenty nas nudzą to i tak chcemy przez nie przebrnąć, żeby dowiedzieć się co jest dalej, tym bardziej, że w tych z pozoru nudnych fragmentach często są zawarte istotne informacje. Zdecydowanie nie pomijajcie tych fragmentów.

Jedyne zastrzeżenia jakie mogę mieć osobiście do powieści to styl pisarski Pani Lucyny Olejniczak oraz to, że z mojej perspektywy, to nie klątwa była przyczyną nieszczęść jakie nawiedzały główne bohaterki.
Jeśli chodzi o styl pisarski, co cóż, jest ździebko infantylny, zawiewa amatorszczyzną. Czasami przeszkadzało mi w tekście to, że Autorka szczegółowo opisywała np. skąd wziął się w mieszkaniu korkociąg, jak bohaterka/bohater znaleźli się w posiadaniu czegoś tam, skąd znali się z kimś tam. Nie powiem, nie jeden raz okazało się to potem pomocne by zrozumieć historię, tym bardziej, że Pani Lucyna starała się wyjaśniać każdą sytuację, rozbierając zachowanie bohaterki lub jej tok myślenia na czynniki pierwsze. W ostatniej części trochę się przez to już chyba pogubiła, bo znalazło się parę nieścisłości w tekście oraz fabule, ale można jej to wybaczyć.
Co do klątwy, która jak ciężka burzowa chmura wisiała nad kobietami z rodu Bernat, to wydaje mi się, że zdecydowana większość przykrych rzeczy jaka je w życiu spotykała wynikała z ich naiwności i głupoty. Niektóre decyzje, które podejmowały były w moim mniemaniu sprzeczne z logiką i nie do końca zawsze je rozumiałam.

I takie właśnie są kobiety z ulicy Grodzkiej, z jednej strony ciekawe i wciągające, a z drugiej lekko irytujące. Każda jest inna, każda ma swój charakter, swoje „przygody”, może nie każdą polubicie, ale na pewno każdej będziecie, mimo wszystko, mocno kibicować.

Na serię składa się sześć tomów zatytułowanych kolejno: Hanka, Wiktoria, Matylda, Weronika, Emilia i Aleksandra. Ja już wiem, które tomy podobały mi się najbardziej. Szczerze polecam serię. Sprawdźcie, która z kobiet przypadnie wam najbardziej do gustu.

PS.: Odnośnie „Aleksandry” - jest super, raczej takiego zakończenia serii się nie spodziewałam. Bardzo ciekawie Pani Olejniczak wpisała losy Emilii w sytuację Polski w latach 80'. Ten ostatni tom wydawał mi się najbardziej dynamiczny, ciągle coś się działo. Od książki nie można było się oderwać. I piękne acz początkowo smutne zakończenie. Zmyślnie Ola uniknie działania klątwy. Wszystko ze sobą grało, Autorka nie zostawiła niedomówień, wyjaśniony został każdy aspekt życia w sumie wszystkich bohaterek serii. Jestem w pełni usatysfakcjonowana takim zakończeniem. Polecam!

"Tabu" Bernadeta Prandzioch

Węgorzewo. Ciche, spokojne miasteczko, gdzie wszyscy się znają. Posiada wszystko co potrzebne zwykłemu człowiekowi, szukającemu miejsca gdzie mógłby się wyciszyć, zresetować, uciec od zgiełku i pędu wielkich miast. Nie zawsze jednak tak było. Były i ciemne lata. Wojna, wysiedlenia, ucieczka, grabienie majątku, gwałty.

Morderstwo.

Węgorzewo. Miasteczko, które wiele przeszło. W którym wydarzyło się kiedyś coś, o czym każdy mieszkaniec chce zapomnieć. Tabu.

„Tabu” to bardzo zręcznie napisany kryminał. Fantastyczna książka, świetna rozrywka. Wciąga od pierwszego rozdziału. Uwielbiam takie książki, gdzie żeby odkryć prawdę, musimy trochę pogrzebać w przeszłości. Stare fotografie, notatki, domy, opowieści starszych ludzi pamiętających jeszcze czasy wojny. Pod tym względem współczuje kolejnym pokoleniom, że nie będą mieć okazji porozmawiać z tymi ludźmi twarzą w twarz, posłuchać bezpośrednich relacji sprzed 70-80 lat. Jednakże wracając do samej książki, takie powroty do przeszłości też nas czegoś uczą. W tym konkretnym przypadku ukazują nam się realia życia ludzi zamieszkujących tereny Mazur w pierwszych latach po zakończeniu II Wojny Światowej. Tereny te były zamieszkiwane głównie przez ludność narodowości niemieckiej, więc wiadomym jest, że pod koniec wojny większość z nich próbowała uciec do Niemiec. Jednakże część nie chciała opuszczać swoich rodzinnych domów. Nie wyobrażali sobie, że z dnia na dzień porzucą cały swój dobytek, całe swoje dotychczasowe życie i po prostu wyjadą. Zostawali i na wszelkie możliwe sposoby próbowali „zostać” Polakami. Najczęściej były to kobiety. Wystarczyło po prostu wziąć sobie Polaka za męża. Sprawa, którą zajmuje się wiedziony przeczuciami główny bohater książki, ma swoje źródło właśnie w tych ciemnych czasach, zaraz po wojnie. Apogeum zdarzeń, co prawda, miało miejsce wiele lat później, za to konsekwencje były odczuwalne jeszcze 70 lat później. 

Książkę można w zasadzie opisać jednym słowem. REWELACJA!

Polecam z czystym sercem dosłownie każdemu. 

Akcja w zasadzie zaczyna się już na początku książki i nie zwalnia do samego jej końca. Dopracowany każdy, nawet najmniejszy szczegół. Autorka wykonała bardzo dobrą pracę. W treści każdy element jest ze sobą spójny, nie występują niedopowiedzenia, niejasności, jakieś białe plamy – tego nie ma i to jest piękne. Wszystko ze sobą gra i jest bardzo dobrze przedstawione czy wytłumaczone w treści książki. Odkrywamy tajemnice na równi z głównym bohaterem, mamy te same podejrzenia co do ostatecznego rozwiązania sprawy. Naprawdę super książka i dobra rozrywka. Nie zanudzicie się. POLECAM!

Mam co prawda jedno jedyne spostrzeżenie. Nie ujmuje ono w żaden sposób na jakości przedmiotowej książki, jest to jedynie krótka dygresja na temat głównych bohaterów tak ogółem.

Zauważyłam, że ostatnimi czasy autorzy wielu książek za głównego bohatera obierają osoby, które mają jakiś problem osobisty. Najczęściej rozwodnik, lub co najmniej w separacji. Przenikliwy umysł, najlepiej z nałogami, jeśli mężczyzna to lubiący towarzystwo kobiet, roztrząsający jak to możliwe, że jego żona go już nie chce itd. Oczywiście biorąc pod uwagę całość danej książki, to taki bohater nam do wszystkiego pasuje, nie mamy z nim problemu, wszystko gra. Aczkolwiek dlaczego to nie może być po prostu kawaler, panna, albo po prostu pełna rodzina. Idźmy dalej, dlaczego to nie może być kochająca się rodzina? Tak wiem, dramatyczny bohater dodaje dodatkowego dramatyzmu też i opisywanej historii. Ale serio... mam wrażenie, że autorzy ostatnio sięgają tylko po takie główne postacie. Mam apel: wysilcie się trochę i stwórzcie thriller, horror, kryminał, gdzie główny bohater posiada pełną rodzinę w której jest szczęśliwy. Gwarantuję, że stworzenie sielanki jako podstawy, a później złamanie jej poprzez wprowadzenie tajemnicy, zagrożenia czy bezpośredniego niebezpieczeństwa wywoła żądany mocny dramatyczny efekt. Usuwając w ten sposób aurę bezpieczeństwa jaką otoczona była szczęśliwa rodzina, wywołujemy u czytelnika niepokój – jego również pozbawiamy bezpieczeństwa, a więc jest w stanie przenieść to uczucie - strach - na swoje własne podwórko gdyż potrafi wyobrazić sobie siebie czy własną rodzinę w podobnej sytuacji. Urealniamy w ten sposób powieść. 

Koniec. :)

poniedziałek, 21 października 2019

"Zanim się pojawiłeś" Jojo Moyes


Oglądaliście kiedyś „Nietykalnych”? Jeśli tak, to „Zanim się pojawiłeś” to to samo, ale trochę inne. :)

Bardzo fajna książka. Jojo Moyes ma bardzo dobre pióro, czyta się ją wyśmienicie. Historia, którą pokrótce opiszę poniżej, jest bardzo przejmująca i taka... autentyczna, wiarygodna. Autorka niby w prosty sposób, bez niepotrzebnego patetyzmu, stara się uświadomić nam, że mogą nas w życiu spotkać sytuacje, przez które całkowicie zmienimy postrzeganie otaczającego nas świata, które zmienią nas samych, które otworzą nas na nowe wyzwania, bądź ich nas pozbawią. Uświadamia nam, że mimo iż mamy określone poglądy na pewne sprawy, chociażby związane ze śmiercią, nigdy nie możemy być do końca pewni, w jaki sposób zareagujemy, jeśli los postawi nas w takiej a nie innej sytuacji. Jak to się mówi: tyko krowa nie zmienia swoich poglądów. Z odwagą i uśmiechem idźmy przez życie, nie bójmy się wyzwań, nigdy nie będziemy wiedzieli, czy nasz wybór jest słuszny, jeśli nie spróbujemy, jeśli nie odważymy się wybrać. Życie mamy tylko jedno. I mimo naszych osobistych przekonań, szanujmy zdanie innych. Nie oznacza to oczywiście, że mamy być bezgranicznie tolerancyjni. Nasza tolerancja, uważam, powinna kończyć się tam, gdzie zaczyna się czyjaś krzywda. Niemniej jednak, otwórzmy się na innych i na cały ten świat. Najgorsze co możemy zrobić to nie wierzyć w siebie i zamknąć się w skorupie własnych lęków i uprzedzeń.

„Zanim się pojawiłeś” jak już napisałam jest podobna do „Nietykalnych, ale inna. 
Główną bohaterką jest 26-letnia Lou. Dziewczyna, która ma wyjątkowy styl ubierania, jest energiczna, wesoła, troszkę roztrzepana, bardzo pozytywnie nastawiona do życia, aczkolwiek mimo całej tej powierzchowności dostrzegamy pewną „skorupę”, którą Lou wytworzyła wokół siebie. Skorupę, w której doskonale się czuje. Pracuje w kawiarni i w zasadzie, gdyby nie to, że niespodziewanie zostaje zwolniona, pewnie pracowałaby tam do emerytury. Po prostu lubiła tę pracę. Lou nie odczuwała potrzeby jakichkolwiek zmian, nie wychodziła naprzeciw niczemu, nie podróżowała, pozornie, nie chciała studiować. Miała chłopaka, z którym była już ładnych parę lat. Bez słowa skargi akceptowała to, że interesował się nią co raz mniej, że nie potrafili razem sprecyzować wspólnych celów, w zasadzie, nawet nie była do końca przekonana czy go kocha i czy on kocha ją. Trwała w tym związku, bo tak chyba po prostu było wygodniej, aniżeli zaczynać wszystko od początku. Jak się okaże w trakcie lektury, jej zachowanie miało konkretną przyczynę.

Lou pewnego dnia traci pracę w kawiarni. Przez wzgląd na trudną sytuację finansową swojej rodziny, zależy jej by szybko znaleźć nowe zatrudnienie. Po długich poszukiwaniach i mimo braku kompetencji, udaje się jej w końcu podjąć pracę jako opiekunka osoby niepełnosprawnej w dość dobrze usytuowanej rodzinie. W zasadzie ma być głównie osobą do towarzystwa, do rozbawiania i umilania czasu mężczyźnie, który w wyniku nieszczęśliwego wypadku został prawie całkowicie sparaliżowany. 
Will przed wypadkiem był bardzo aktywny, korzystał z życia garściami. Podróżował po świecie, uprawiał sporty ekstremalne, miał udane życie zawodowe i towarzyskie. To wszystko zostało mu brutalnie odebrane, do czego nie może się przyzwyczaić i absolutnie nie chce zaakceptować oraz co popchnęło go w kierunku próby odebrania sobie życia... Nie udało mu się, jednakże oświadczył, że chce poddać się eutanazji. Jego decyzja jest nieodwołalna. W końcu jest dorosły i może o sobie sam decydować, co nie zmienia faktu, że jego decyzja jest trudno-akceptowalna, zwłaszcza przez jego Matkę. Ubłagała pół roku. Pół roku miała Lou by zmienić jego zdanie, by swoją osobą, podejściem do życia, optymizmem, odsunąć od niego myśli o śmierci.

Czy to się jej udało? Musicie sami się przekonać. Ja mogę tylko napisać, że wyłam jak wilk do księżyca. Zakochałam się w tej książce. Zakochałam się w głównych bohaterach. To było wszystko niesamowite. Warto, warto i jeszcze raz warto przeczytać.


Spojler:
Czy lektura „Zanim się pojawiłeś” zmieniła moje zdanie o prawie do eutanazji? (jestem przeciwna)
Nie wiem. Szczerze, nie wiem. Z jednej strony sama nie wiem jak bym się zachowała, jakie były by moje myśli gdybym wylądowała sparaliżowana na wózku. Uważam się za dość mocną psychicznie osobę, twardą, chce żyć, niezależnie od tego jakie te życie jest, ale nie mogę być tego w 100% pewna. Nie mam też podstaw do tego, żeby innym mówić jak mają żyć. Bóg dał nam wolną wolę właśnie po to byśmy sami dokonywali wyboru. Z drugiej strony na pewno nie potrafiłam bym komuś pomóc w odejściu, to jest dla mnie już jak morderstwo. Trudny temat. 
Jojo Moyes przedstawiła nam taką wersję wydarzeń, chociaż mieliśmy nadzieję do końca na inne zakończenie, szczęśliwsze. Tylko dla kogo szczęśliwsze? Dla Lou? Dla rodziców Willa? A dla samego Willa? Zmuszając go do kontynuacji takiego życia, ze wspomnieniami starego? Jakkolwiek byśmy na to nie spojrzeli, żadna odpowiedź nie będzie do końca dobra w tej kwestii. 
Moja mama zawsze powtarza: wszystko siedzi w głowie. Każdy nasz sukces czy porażka zaczyna się od naszej głowy. To jak radzimy sobie psychicznie z problemami, jak bardzo podatni jesteśmy emocjonalnie na sytuacje, które nas spotykają. 
Jak silnym psychicznie mimo wszystko był Stephen Hopkins. Przecież on pewnie też nie jeden raz myślał, by zakończyć ten swój nędzny żywot przykutego do wózka człowieka. Tym bardziej, że można by sądzić (może się mylę), że jako osoba niewierząca, udowadniająca wręcz, że Boga nie ma (a w zasadzie twierdząc, iż nie ma dowodów by w ogóle istniał), powinno być mu łatwiej podjąć decyzję o eutanazji, gdyż nie rozpatrywał swojej śmierci w aspekcie religijnym. Czy eutanazja jest etyczna – nie wiem, ale na pewno jest niezgodna z doktryną kościoła katolickiego. W każdym razie, mimo ograniczeń Hopkins osiągną sukces, nie poddał się, do samego końca. To był jego wybór.

Wracając jeszcze do Lou, cała ta sprawa, to co się wydarzyło, sprawiło, że porzuciła skorupę. I to jest piękne. W teorii to ona miała wpłynąć na decyzję Willa, a ostatecznie, to on pomógł jej, na powrót cieszyć się życiem. Wspaniała książka. Paradoksalnie bardzo optymistyczna. Jak Lou.
Polecam.

"Burza" Steve Sem-Sandberg

Burza, burza i po burzy. Chyba jestem za głupia na tę książkę. Rozumie o co w niej chodzi, widzę sens w jej treści, być może i film nakręcony na jej podstawie byłby ciekawy, a mimo to "Burza" nic a nic mi się nie podobała. Ciągnęło się to to jak flaki w oleju, atmosfery grozy tu żadnej. By poczuć cokolwiek i wniknąć głębiej w historię musielibyśmy wczuć się w bohatera, co raczej tu jest trudne. Przedstawiona historia bardzo realna, idę o zakład, że takie coś mogło mieć miejsce, ale książka chyba jest po prostu źle napisana. Przekaż jest beznadziejny i dlatego tak ciężko się ją czyta i tak ciężko poczuć to coś co sprawia, że chcemy ją dokończyć. Osobiście przeczytałam "Burzę" tylko z szacunku do Autora, inaczej musiałabym ją, gdzieś w jej połowie, rzucić w kąt. 

A o czym jest? Hmmm… o przeszłości, do której trudno się wraca, chociaż czasem trzeba. Czy główny bohater koniecznie musiał wracać do przeszłości, do wspomnień? W zasadzie nie musiał, mógł pozbierać rzeczy z domu zmarłego ojczyma, sprzedać dom w cholerę i mieć święty spokój, no ale wtedy nie było by książki. 
Andreas, dopiero jako dorosły, zaczyna rozumieć zdarzenia jakich był świadkiem w dziecięcym wieku. Dopiero teraz pojął prawdopodobną przyczynę odizolowania się i ostatecznie śmierci swojej siostry. Dopiero teraz mógł pokonać demony przeszłości. 

Czytając "Burzę" miałam w głowie kadry z naszych rodzimych polskich filmów, tytuły nieznane. Za to atmosfera już tak. Mroczne, psychologiczne, z podwójnym dnem, głębokie, w odcieniach błękitu i szarości, przy oglądaniu których trzeba się nieźle wysilić, by cokolwiek zrozumieć. Idealne do wielowątkowej i wielopłaszczyznowej interpretacji. No coś doskonałego na maturę. Czasem ta głębia do nas docierała, czasem rozumieliśmy zamysł reżysera. A czasem zastanawialiśmy się, jaki kit reżyser wcisnął producentowi i sponsorom, że dostał kasę na realizację takiego gniotu. I taka jest "Burza". Czytacie na własną odpowiedzialność.

wtorek, 15 października 2019

"Oko Kaina" Patrick Bauwen

Nie jest łatwo napisać recenzję do książki, co do której ma się mieszane uczucia. I tak niestety jest w tym przypadku. Książka jest... dobra, poprawna, ciekawa, wciągająca, szybko się ją czyta. A mimo to wzbraniam się przed daniem jej wysokiej oceny. Dlaczego?

„Oko Kaina” to thriller. Zgrabnie napisana historyjka jak to wielka producentka programów rozrywkowych wpada na kolejny genialny pomysł nowego reality show, w którym z założenia mieli wziąć udział ludzie skrywający jakieś tajemnice na temat swojego życia. Tajemnice, które dzięki temu programowi miały wyjść na światło dzienne. Niestety, już na wstępie, produkcja wymyka się spod kontroli. Uczestnicy programu zostają porwani, wywiezieni do opuszczonego górniczego miasteczka gdzieś na pustyni i tam po kolei likwidowani. Główny bohater wydaje się być osobą najbardziej ze wszystkich rozważną, desperacko próbuje znaleźć wyjście z zaistniałej sytuacji. Nagłe zwroty akcji, tajemnice, które mimo iż nie na żywo na wizji (pozornie), wychodzą powoli na jaw, wzajemne oskarżenia, opis brutalnych morderstw, ciekawe dialogi, ciekawi bohaterzy, to wszystko sprawia, że książka nas skutecznie wciąga. Zakończenie zaskakujące. Autor miał dobry pomysł i uważam, że nawet nieźle go zrealizował. Nie można mu odmówić talentu pisarskiego oraz wyobraźni. Ale...

I co ja mam napisać, po prostu mi się ta książka z jakiegoś powodu nie podobała. Historia nie jest naciągana, wszystko ma swoje uzasadnienie, a mimo to i tak jest mało wiarygodna. Charakterystyka bohaterów taka cholernie typowa, taka iście amerykańska. Główny bohater alkoholik, ale ciągle logicznie myślący, wkurzony na cały świat, bo kiedyś w pewnym momencie swojego życia dał ciała i do tej pory się z tego nie pozbierał. Poza nim, w programie bierze udział cały przekrój amerykańskiego społeczeństwa: nieprzyzwoicie bogaty elegancki starszy pan (biały oczywiście), gruba czarna hazardzistka, latynoska cycata lesbijka, choleryczny serfer półgłówek, azjatycka piękność, która puszcza się z każdym i wszędzie, zahukana i poniewierana przez męża acz wyjątkowo inteligentna pani domu, zblazowany informatyk, któremu właśnie udało dorobić się czegoś na swoim własnym biznesie no i jeszcze autystyczny chłopiec, chyba 10-letni. Nie dało się już wymyślić bardziej stereotypowych uczestników. A ten chłopczyk w tym wszystkim mi już najmniej pasował. Ale ok, biorąc pod uwagę zakończenie, to tak miało być. Właśnie miało wyjść stereotypowo, żeby od razu nie połapać się o chodzi w tym całym galimatiasie. Nawiązując do zakończenia, napisałam wyżej, że jest zaskakujące. Tak, jest, chociaż jak dla mnie, od początku książki przeczuwałam jak to się wszystko skończy. Instynkt... Czy to właśnie przez instynkt czy może coś innego, według mnie książka jest bardzo przewidywalna, tzn. od początku domyślałam się kto zginie, a kto przeżyje. Nie było, jak dla mnie jakiś zaskakujących zwrotów w akcji, przerażających opisów po których nie mogłabym zasnąć. Czytając „Oko Kaina” miałam wrażenie że oglądam jeden z tych typowych filmów grozy kina klasy B. Żenada, choć wciąga i nawet ciekawi Cię jaki będzie finał. Właśnie to czuje po przeczytaniu tej książki. Może być, choć pokroić bym się za nią nie dała.

Ktoś powie, że tym co właśnie napisałam sama sobie przeczę. Najpierw piszę o o zwrotach w akcji, następnie, że ich nie ma, piszę, że książka jest zaskakująca, a potem, że przewidywalna, bohaterzy ciekawi, a w następnej kolejności, że stereotypowi. Już wyjaśniam – te osoby, które książkę przeczytały, z którymi na jej temat rozmawiałam uważają właśnie, że jest wciągająca, posiada ciekawe zwroty w akcji i jest zaskakująca. Postanowiłam ująć w recenzji również ich zdanie. Mój osobisty odbiór książki nie jest zupełnie odwrotny, choć w znaczących kwestiach różni się od opinii innych czytelników.

I tu pokuszę się o małą dygresję odnośnie polecania innym książek. Po „Oko Kaina” sięgnęłam właśnie z polecenia (za co dziękuję ;)). Zgodnie z opisem polecającego, książka miała mnie powalić. Jazda bez trzymanki, po której ciężko zasnąć. No cóż, z powyższego opisu, wiecie już, że niczego takiego nie odczułam. Do czego zmierzam, wielokrotnie pisałam już, że odbiór czytanej książki jest absolutnie subiektywny, uzależniony m.in. od naszych preferencji czytelniczych, ale myślę też od znajomości gatunku. To co dla jednych jest książką wybitną, dla innych może być tylko przeciętnym czytadłem. Polecanie innym książek jest zawsze ryzykowne, zwłaszcza tych Autorów, których szczególnie sobie upodobaliśmy. Wynika to chyba ze strachu przed odrzuceniem. Odrzuceniem nie nas samych, ale tego naszego pupila. Skąd wiem? Z własnej autopsji. Chciałabym, żeby przeczytane przeze mnie książki, które bardzo mi się spodobały, spodobały się też innym. Jednocześnie wiem, że niemożliwym jest by wszystkim podobało się to samo, dlatego staram się ostrożnie polecać innym ciekawe według mnie pozycje. W praktyce słabo mi to wychodzi więc ostatecznie i tak prawie każda książka, która przypadła mi do gustu jest przeze mnie wychwalana pod niebiosa. No cóż. Po prostu czytajmy, próbujmy nowości, jak nowych smaków lodów, może akurat okaże się, że coś niespodziewanie przypadnie nam do gustu.

wtorek, 10 września 2019

„Niezawinione śmierci” William Wharton


Jesteś w kinie. Czekasz, aż rozpocznie się film. Widzisz zwiastun. Przebłyski. Szkoła. Wysoki, przystojny facet zagaduje kobietę. Flirt. Śmiech. Kwiaty. Kamyki. Seks. Scena ślubu na barce na Sekwanie. Zbliżenie na kobietę o zielonych oczach. Gdzieś z boku zarys dumnego ojca. Poród. Łzy szczęścia. Szok kolejnej ciąży. Poród. Szczęście. Miłość. Samolot do Stanów. Śmiech dzieci. Zakup domu. Powrót samochodem zatłoczoną autostradą. Szybkość. Dym. Światła ciężarówki. Ujęcie dzieci w fotelikach. Ponowne zbliżenie na kobietę o zielonych oczach. Krzyk... Cisza...

I w zasadzie tyle by wystarczyło.
„Niezawinione śmierci”, z tego co się orientuję, nigdy nie zostały zekranizowane, a szkoda, Wharton pewnie też tego żałował póki żył. Tak właśnie wyobrażam sobie zwiastun tego filmu.
Pierwszy raz przeczytałam tę książkę gdy miałam jakieś 16 lat. Wiem na pewno, że byłam nią poruszona, bo zapamiętałam ją dość dobrze. A przynajmniej najlepiej ze wszystkich przeczytanych w tamtym czasie książek Whartona. A teraz?

„Niezawinione śmierci” to powieść, w której Autor opisuje życie i tragiczną śmierć swojej najstarszej córki, która zginęła w wypadku samochodowym na Autostradzie stanowej I-5 w stanie Oregon w USA. Zginęła razem ze swoim mężem i dwoma córkami, które w momencie śmierci miały Daylin 2 latka, a Mia 8 miesięcy. Wypadek był pokłosiem wypalania traw w rejonie autostrady, gdzie dym znad pól przeniósł się nad drogę i całkowicie ograniczył widoczność. Nie bez znaczenia była też szybkość i brawura kierowców, zwłaszcza kierowców ciężarówek.
Mąż zapytał mnie: po jaką cholerę pisać o tym książkę, czy Autor chciał wzbogacić się na śmierci swojej córki, licząc, że chwytliwy temat dobrze się sprzeda?
Nie. To nie o pieniądze w tym wszystkich chodzi. Z resztą Wharton wielokrotnie pisze też o tym w książce. Książka to przede wszystkim ostania możliwość dotarcia do szerszego grona odbiorców i uświadomienia im, że przez głupotę i pazerność farmerów giną ludzie. Nawet nie chodziło już o śmierć Kate, Berta i Dziewczynek, chodziło o to by zatrzymać proceder wypalania traw dla ochrony zdrowia i życia inny ludzi. Tym bardziej, że na drodze sądowej, nie udało mu się zbyt wiele wskórać, a dzięki książce miał możliwość dotarcia do zdecydowanie większej grupy osób. Odpowiedź mojego M powaliła mnie: tak, jasne, nikt bezinteresownie nie rozdmuchuje takiej sprawy, nie wierzę, że zrobił to z czysto humanitarnych pobudek i nawet na chwilę nie pomyślał o kasie. Mój drogi M, gdybyś znał Williama, wiedziałbyś, że on nie myślał o zysku. Właśnie on, z tą swoją cudowną filozofią życia, z całą zawziętością walczył o to by sprawiedliwości stało się zadość, żeby ktoś wziął za to odpowiedzialność, za te, jak to określili, niezawinione śmierci. Aby ten ktoś przyszedł, przeprosił, współczuł i przede wszystkim żeby przestał, żeby inni przestali. Niestety, nie udało się. Stąd ta książka, jako ostatni sposób by opowiedzieć innym jak było i jak jest. Ponadto, chociaż Autor temu początkowo zaprzecza, napisanie tej książki było dla niego swoistą terapią, by uporać się ze stratą i zamieszaniem jakie później, po tym całym tragicznym wydarzeniu miało miejsce.

W każdym razie, potwierdza się to o czym już kiedyś pisałam, Wharton jest jednym z lepszych pisarzy jakiego znam. A właściwie był. A może jest? Jego książki będą zawsze w końcu. Chociaż jego już nie ma, ale to nie ma znaczenia.

Czytając płakałam. W zasadzie, dawno tak nie beczałam, ostatni raz chyba jak zmarła mi babcia. A może nawet wtedy nie. Nie wiem, nie pamiętam. A tu... Ta książka jest tak... gdy czytałam ją po raz pierwszy nie przypominam sobie żebym aż tak beczała. Zastanawiałam się z czego to wynika, czy tylko z samej treści? Zdecydowanie nie. No więc z czego? Już wyjaśniam. Z genialności Autora.

Po pierwsze, Wharton podzielił książkę na dwie części: pierwsza jest pisana jak gdyby przez samą Kate. Opowiada nam o sobie, o swoim życiu, o swoich wątpliwościach, wzlotach, upadkach, pracy, namiętnościach, trudach, miłości i obawach. Stajemy się powierniczką/powierniczym jej sekretów, zaprzyjaźniamy się z nią. Więc gdy ginie jest to dla nas ciężkie przeżycie, bo to tak jakby ginęła nasza bardzo dobra znajoma, przyjaciółka. Druga część książki jest już tylko Williama. Opisuje on w niej jak dowiedział się o wypadku, w jaki sposób przeżyli to z żoną i pozostałą trójką dzieci oraz pisze o swojej batalii o sprawiedliwość i prawdę, o zakaz wypalania traw. Czytając drugą część najpierw zanosiłam się płaczem, a potem czułam już tylko złość. Byłam zła, wściekła, rozgoryczona, że tym światem potrafią rządzić wyłącznie pieniądze. Wiele się od tamtego czasu nie zmieniło...

Powieść tak bardzo porusza po drugie też dlatego, że każdy z nas ma kogoś na tyle bliskiego sercu, że jego strata byłaby bardzo dla nas bolesna. Nie mówię już nawet o dzieciach, nie każdy te dzieci ma, a mimo to potrafimy uzmysłowić sobie ten ból. Chociaż... dzieci... czy strata dzieci boli bardziej? Jest taki film "Botoks" w reżyserii Patryka Vegi i jest tam scena jak jedna z bohaterek (grana przez Agnieszkę Dygant) roni dziecko. I później ktoś jej zadaje pytanie czy kiedykolwiek o tym (dziecku) zapomni, na co ona odpowiada: "Nigdy". Z całego filmu najbardziej zapamiętałam tylko to... 'nigdy"... Ból straty jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, ale tu nawet nie ma sobie co na siłę wyobrażać, tu mamy na tacy podane pęknięte rodzicielskie serca. Czytamy i czujemy ten sam ból.

Jest jeszcze jedna kwestia dlaczego w trakcie lektury odczuwamy wszystkie te emocje, o których pisałam wyżej: radość, spokój, miłość, przyjaźń, smutek (płacz), rozpacz, szok, złość, gniew, oburzenie, a na końcu satysfakcję i znów spokój. Ja osobiście mam tak z Williamem Whartonem i jego prozą. Ktoś inny może mieć tak ze swoim ulubionym autorem. Gdy przeczytało się już kilka, kilkanaście książek Whartona, człowiek czy chce czy nie, zaprzyjaźnia się z nim. Żałuję, że nigdy go osobiście nie poznałam. Stał się on dla mnie po prostu bardzo bliski. Jak rodzina. Jego książki nam pasują, a generalnie wszystkie są bardzo osobiste więc znamy całe jego życie, przyzwyczajenia, zachowanie i myśli. Przeżycia związane ze śmiercią jego bliskich traktujemy jak śmierć swoich własnych, może nie jak rodzeństwa bo to by była przesada, ale powiedzmy bardzo bliskie kuzynostwo.

Napisałam wyżej o genialności Autora. Tak, ponieważ ta powieść została genialnie napisana. Pomysł by podzielić „Niezawinione śmierci” na rzeczone dwie części, zdecydowanie bardziej oddziałuje na nasz odbiór książki niż gdyby Wharton od razu zaczął od opisu wypadku i kolejnych zdarzeń następujących po nim. On wiedział, że aby książka była jeszcze bardziej przejmująca i trafiła do czytelnika, a co za tym idzie wywołała konkretny efekt na jaki liczył Wharton czyli ogólnoamerykańskie oburzenie i sprzeciw do procederu wypalania traw, czytelnik musi wpierw poznać jego córkę. Musi się z nią zaprzyjaźnić, musi poznać rodzinę, dzieci i musi ich po prostu pokochać. Na tym polega jego genialność, na zmyślnym układzie książki. I to działa.

Reasumując ten ździebko przydługi wywód, czy warto sięgnąć po tę pozycję?
Warto.
I tyle.
Więcej słów już nie potrzeba.

poniedziałek, 2 września 2019

"Dzieci rewolucji przemysłowej" Katarzyna Nowak


Kiedy pierwszy raz usłyszałam o tej książce, przemknęły mi przez myśl wspomnienia ze szkoły podstawowej, kiedy to, bodajże, na lekcjach historii uczyliśmy się o rewolucji przemysłowej w Europie na przestrzeni XVIII, XIX a i XX wieku. Oczami wyobraźni widziałam wtedy ciężko pracujące w kopalni dzieci. Nie docierało to do mnie do końca. Trudno było mi zrozumieć, jak można małe, chude, słabe dzieci wysyłać do ciężkich prac w fabrykach, kopalniach czy jako małych kominiarzy. Myślałam: ok, pomaganie w domu, w polu, przy rodzeństwie, pomaganie dostosowane do wieku małoletniego, ale w kopalni? Tym bardziej, że mam ojca górnika, który niejednokrotnie opowiadał mi o pracy na grubie, a to jakie w dzisiejszych czasach panują warunki na dole to i tak nic w porównaniu do warunków w kopalni np. w XIX w.

W każdym razie, wiedziałam, że muszę przeczytać „Dzieci rewolucji przemysłowej”. Chciałam poznać los tych dzieci, chciałam zrozumieć ich rodziców, ich sytuację życiową. I wiecie do czego doszłam? Do tego, że ta pozycja powinna być zalecana do przeczytania w szkole średniej. Może nie jako lektura obowiązkowa, ponieważ jak coś jest obowiązkowe to tym bardziej młodzież tego nie przeczyta. No chyba, że się ich zmusi, ale to i tak wolą sięgnąć po rozprawki na temat jakiejś lektury (wiem co piszę, u mnie to się nie tyczyło akurat książek i lektur, ale w wieku nastoletnim, jak mi coś ktoś kazał zrobić to mnie brała furia; z własnej nieprzymuszonej woli chętniej coś robiłam – no cóż, taki wiek). Dlaczego młodzież powinna to przeczytać, o tym później, teraz poświęcę chwilkę, żeby przybliżyć wam o czym jest ta właśnie wybitna, moim zdaniem, książka.

Autorka w zdawało by się prosty sposób przyjmujący formę reportażu historycznego, sfabularyzowanego, przedstawia nam prawdziwe historie sześciorga dzieci, które w różnym czasie, na przełomie XVIII i XIX wieku, zostały, niejednokrotnie siłą, zmuszone do ciężkiej pracy fizycznej. Z jednej strony zostały zmuszone, a z drugiej miały pełną świadomość, że w biedzie w której żyły, każdy musi zapracować na swoją kromkę chleba. Chcesz żyć – musisz pracować. Poznajemy losy dzieci pracujących w fabrykach bawełny, porcelany, małych żebraków, kominiarczyków, górników i służących. Każde z tych dzieci pochodziło albo z rodziny żyjącej w skrajnym ubóstwie, gdzie rodziło się dziecko za dzieckiem, a rodzice ze swych marnych pensji nie potrafili związać końca z końcem lub były to sieroty, dzieci z przytułku, którym wydawało się, że złapały Pana Boga za nogi, gdy dostały swoją pierwszą pracę w wieku 7 lat albo i wcześniej i w końcu mogły wyrwać się z bidula.

Żaden umysł nie pozostanie niewzruszony przy czytaniu kolejnych kart tej książki. Myślę, że niejednemu z nas przemknie przez głowę myśl: Boże jak ja Ci dziękuję, że urodziłem/łam się w Europie w XX/XXI wieku, jak dobrze teraz mamy. Pracujemy najczęściej po 8 godzin, nasze dzieci już nie muszą pracować by przeżyć (przynajmniej nie na naszej długości i szerokości geograficznej), wszystko mamy, dodatki, socjale, jesteśmy wolni, mamy w co się ubrać, jeździmy na zagraniczne wakacje. Wiadomo, są ludzie żyjący w skrajnym ubóstwie, nie każdego stać czasem nawet i na jedzenie. Te wszystkie fundacje, orkiestry, szlachetne paczki, one nie powstały z naszego widzimisię, tylko dlatego, że była taka potrzeba, że są ludzie potrzebujący naszej pomocy. Nie zmienia to jednak faktu, że w dzisiejszych czasach żyje nam się o niebo lepiej niż np. robotnikowi i jego dzieciom w XIX-wiecznej Anglii. Tego nawet nie ma co porównywać.
I tu wrócę do pomysłu, by wpisać „Dzieci rewolucji przemysłowej” jako pozycję zalecaną do przeczytania w szkołach średnich. Po co? Aby uzmysłowić mega dobitnie tym młodym ludziom jakie szczęście mają. Nie twierdzę, że po jej przeczytaniu nagle ci bardziej roszczeniowi się zmienią i zaczną się wzajemnie szanować itd. itp. Nie, ale wiem na pewno, że ta książka zostanie w ich umysłach. I nawet jeśli nie od razu, to przyjdzie czas, kiedy sobie o niej przypomną i docenią to co mają. Efekt podobny do „Medalionów” Nałkowskiej. Piszę jak stara/młoda? Ja też się buntowałam, jeszcze pamiętam jak to jest być nastolatką, jak ważniejszy dla mnie był wygląd i koleżanki (koledzy też), kto by się tam przejmował takimi banałami jak obowiązki, praca, przyszłość – jakoś to będzie. To wszystko przychodzi z czasem, do jednych szybciej do innych później. Jednakże lektura „Dzieci...” być może szybciej tych młodych ludzi uwrażliwi na innych, na świat.

A wracając do książki, opatrzona jest wieloma zdjęciami i rycinami, więc dzięki temu jeszcze dobitniej jawi nam się obraz pracujących ponad swoje siły dzieci. Dzieci, które często zostawały kalekami, które nie dożywały wieku dorosłego, a jeśli dożywały to miały bardzo ograniczone lub czasem absolutnie niemożliwe warunki do tego by wyrwać się z tego piekła do lepszego życia. Brak dostępu do nauki, zabawy, odpoczynku, jedzenia, miłości. Szkolone do bezgranicznego i bezmyślnego posłuszeństwa. Terroryzowane. Z głodowymi pensjami, mogły pracować całe rodziny a i tak ledwo starczało by przeżyć. To właśnie na nich, na tych dzieciach, wyrósł świat, który znamy. A kolejne dekady naszego wieku rozwijają się dalej i dalej w dokładnie ten sam sposób, dzięki pracy małych rąk. W Afryce, Azji, Ameryce Południowej. No ale przecież nie w Europie, tu już takie rzeczy się nie dzieją, to nie u nas, możemy to olać...

Chciałam jeszcze napisać o fragmencie książki, który mną bardzo poruszył, tak bardzo, że aż rzuciłam zaklęciem (podobno matki nie przeklinają, tylko właśnie rzucają zaklęcia, wtajemniczeni wiedzą o co chodzi...).
W rozdziale o Charliem Garncarzu, znajduje się opis (uwaga spojler), jak to cała jego rodzina wysłana zostaje do Bastylii, to znaczy do przytułku. Przytułki takie zostały w ówczesnym czasie (połowa XIX w.) w Anglii stworzone po to by, uwaga, radzić sobie z problemem biedoty w brytyjskim społeczeństwie(sic, tylko ciekawe, kto przyczynił się do jej pogłębienia).
„W zamian za jedzenie i ubranie pensjonariusze, w tym dzieci, musieli podporządkować się twardym regułom tej niemal totalitarnej instytucji, której podstawową zasadą było kontrolować i karać. Trafiające w te mury zdesperowane rodziny były rozdzielane, bo podział na mężczyzn, kobiety i dzieci miał pomóc w procesie resocjalizacji.”
RESOCJALIZACJI...
Świetny sposób na resocjalizację. Rodzisz się w ubogiej rodzinie, w której każdy jej członek pracuje w ciężkich warunkach u bogatych Panów nawet po 16 godzin!, dzieci 12 godzin. Dostajesz za prace grosze, dosłownie. Na wyrwanie się z biedy praktycznie nie masz szans, nie pobierasz edukacji, a jeśli już to śladową, byle umieć się ewentualnie podpisać. Cieszysz się z dni, w których nie dostałeś rzemieniem po plecach, albo generalnie nie urwało ci ręki przy pracy, bo jeszcze pewnie potrącili by ci to z pensji. A oni mówią o resocjalizacji? Poprzez oddzielenie matek od 1,5 rocznych dzieci? Gdzie są bite, szczute, śpią w chłodzie i nie widzą rodziców tygodniami? I to jest ta postępowa Anglia, ogólnie zachód? Swoją drogą, w naszym kraju pewnie było podobnie, może nie na taką skale, bo gdzie nam tam do uprzemysłowionej Anglii, ale jednak.

Nawet teraz jak o tym piszę to mam ciśnienie 200/100. To były bardzo ciemne czasy. Jedno udręczenie powoli się kończyło, bo w końcu ktoś zaczął walczyć o prawa pracowników i prawa dzieci to zaraz potem wybuchła I Wojna Światowa. Chwila przerwy i znów II Wojna Światowa. Naprawdę cieszmy się, że żyjemy w takich czasach a nie innych, szanujmy się nawzajem i to co mamy. Dbajmy o to by przyszłe pokolenia nie miały o czym pisać tak dramatycznych książek o udręczeniu drugiego człowieka, o bezmyślnym niszczeniu WSZYSTKIEGO dla pieniędzy.

To jest bardzo ważna książka, polecam.
A teraz idę zaparzyć se ziółek na nerwy.

piątek, 23 sierpnia 2019

"Drach" Szczepan Twardoch


Cholera, Panie Twardoch. Cholera...

Ta książka jest ach... mega! Jak ogromny trzeba mieć talent, żeby tak pisać!
Czacha dymi – jak ja mam napisać choćby mierną recenzję do TEGO?
Ja wiem, że tak się nie robi, wiem, ale zaryzykuję: wpisuję Pana Twardocha do listy moich ulubionych pisarzy, a „Drach” zajmie na mojej półce honorowe miejsce.

Dla tych co jeszcze nie czytali, gwoli krótkiego wprowadzenia do recenzji, najprościej rzecz ujmując: „Drach” to opowieść o dziejach rodziny. Wielopokoleniowej rodziny, utrzymującej poprawne stosunki, zachowującej pewne standardy, tradycje. 
To opowieść o ludzkiej mentalności, naturze, o naszym bycie, o sensie życia, o tym, że wszystko jest, a nic nie jest, ale to w zasadzie nie ma znaczenia.

Jest dużo historii Śląska, jest przekrój społeczeństwa, jest przekrój Ślązaków.
Fabuła jest dość skomplikowana, więc ciężko dokładnie opowiedzieć o czym jest „Drach”, to po prostu trzeba przeczytać. W sensie dosłownym, drach to smok, latawiec, a my, jak cząsteczki tego smoka, też nim jesteśmy, w nim jesteśmy, w nim umieramy i w nim pozostajemy. Ziemia, kamień, sarna, człowiek, to jest wszystko to samo. Nic wam to nie mówi, wiem. Musicie po prostu przeczytać tę książkę, to wtedy wszystko stanie się dla was jasne.

Gdy czytałam „Dracha”, miałam wrażenie jakbym słuchała opowiadań mojej babci o dziejach rodziny na przestrzeni ostatnich 100 lat. I to w stylu charakterystycznym do starszych osób: w tym samym czasie tylko wcześniej, to był tyn Gerhat, wiysz, tyn łod tyj istnyj spod lasu, co łod nij chopa wziyni do niymiyckiego wojska, ale łon uciyk ino go potym ruskie chycili i zawarli w lagrze. To tyn Gerhat potym mioł baba, Cela, a łona zaś była z doma łod tego Alojza co go bez wojna wziyni do Auschwitz i tam borok zemrzył. To tyn Gerhat beztóż, że umioł tyż po niymiecku godać, to poszoł robić do Głównego Urzyndu Górniczego w Katowicach. A łod łunego dyrektor to był czysty Polok, dobry człowiek, niy komunista. I roz tyn dyrektor psziszoł ku niymu i mu pado, że na zebraniu źle o partii pedzioł i już dostoł list z wyzwaniym do Moskwy. A potym się okozało, że go za to co pedzioł na zebraniu, zaszczelili pod Gliwicami a niy do żodnyj Moskwy. Itd., itp.

Ta książka jest głęboka w swej treści. Oprócz tej oczywistej historii jaką Autor nam podaje, nawiązując do prawdziwych wydarzeń historycznych, poprzez zastosowanie wszechwiedzącego narratora, którym uczynił Ziemię, porusza wiele kwestii metafizycznych. Dodatkowo świetnie obrazuje, a w zasadzie wyjaśnia czytelnikowi co to znaczy być Ślązakiem, kto to jest Ślązak, i że na Śląsku nic nie jest takie oczywiste jak nam się wydaje.

Ale czy to ma wszystko w ogóle jakieś znaczenie? Czy z perspektywy wieków, natury, procesów zachodzących na ziemi, naszych rodzin – czy to ma znaczenie? Z naszego punktu widzenia, wszystko ma znaczenie i jest istotne. Akcja - reakcja. Natomiast biorąc pod uwagę, że prochem jesteś i w proch się obrócisz, dla kosmosu nic nie znaczysz.

Super to było, „Drach” na długo we mnie zostanie. Wkrótce przeczytam jeszcze raz, odkryję nowe rzeczy, przypomnę sobie skąd pochodzę. Chociaż... czy to ma jakieś znaczenie? Chce powiedzieć, żeby nikt się tym nie zrażał, że Autor opisuje akurat dzieje Śląskich rodzin, to naprawdę nie ma żadnego znaczenia, bo ważniejsza dla czytelnika powinna być ta głębia, to coś co posiada ta książka. „Drach” mnie zainspirował do odszukania starych rodzinnych zdjęć, chcę dowiedzieć się czegoś więcej o dawnych dziejach własnej rodziny. Wiem, że były momentami burzliwe, ale też i romantyczne, dramatyczne i takie spokojne, zwyczajne. Myślę, że źle gdy starsze osoby w naszych rodzinach zamykają się przed swoją przeszłością, nie mówiąc młodemu pokoleniu co przeszły, jakie miały życie, co widziały. A to jest takie ważne, to esencja rodziny, powinna być przekazywana kolejnym pokoleniom właśnie po to by mogły zrozumieć siebie, odnaleźć się, z czymś się utożsamić, by wzmocnić więzy rodzinne. A tak, o tym wszystkim wie tylko Drach.

Polecam „Dracha”, naprawdę warto przeczytać i trochę się utrudzić. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w jednym momencie akcja dzieje się na wielu płaszczyznach czasowych, że Autor wtrąca dialogi w gwarze śląskiej i w języku niemieckim i to bez przypisów, więc jeśli ktoś nie rozumie niemieckiego to musi użyć translatora. Mimo to, warto.
Ale to nic, to nie ma znaczenia.
Sami przeczytajcie.

„Ernst wie, że nic nie ma znaczenia i że wszystko jest ważne. Ernst wie, że życie jest, a potem go nie ma. Ernst wie, że w życiu nie trzeba być szczęśliwym ani nie trzeba cierpieć, jedyne co trzeba, to żyć to życie, nic więcej nie trzeba. Ernst czeka na śmierć z nadzieją i ochotą, bez rozpaczy, bez smutku za tym, co utracone, bo Ernst wie, że nigdy nic nie macie, więc niczego nie możecie utracić, ale to nie ma znaczenia.”

Aha! I jeszcze jedno. Książka zaczyna się od szczegółowego świniobicia, więc jeśli ktoś jest weganinem, albo ma delikatniejszą naturę, to pomińcie kilka pierwszych stron. Ogólnie można powiedzieć, że książka charakteryzuje się fotograficznym opisem rzeczywistości, jest po prostu naturalistyczna, jak np. „Germinal” Emila Zoli. Osobiście lubię takie książki, ale ostrzegam tych wrażliwszych.

niedziela, 4 sierpnia 2019

"Krucyfiks" Chris Carter

Mam dylemat. I nie wiem jak to ująć...

„Krucyfiks” to thriller. Opowieść jak to detektyw Robert Hunter jest na tropie seryjnego mordercy.
W dużym skrócie: jakiś psychopata zabija w wyjątkowo okrutny sposób przypadkowe, nie powiązane ze sobą osoby. Znakiem rozpoznawczym zabójcy jest pozostawiany na ciele ofiar znak podwójnego krzyża. Detektyw Hunter wraz z partnerem Garcią łapią się wszelkich sposobów i każdej najmniejszej wskazówki by dojść do sprawcy – co im się ostatecznie „przypadkiem” udaje.

Thriller trzyma w napięciu od pierwszych stron, autor nie przynudza, szybko przechodzi z akcji do akcji, całość jest spójna, wartka, ciekawa, bohaterowie dobrze zarysowani, końcówka logiczna, nie pozostawia niedomówień itd. No powieść idealna można by rzec... Ale coś mi tu nie pasuje do końca. Coś jest nie tak, jak powinno... Moje serce nie bije szybciej gdy myślę o tej książce. To jest takie dziwne uczucie, kiedy wiecie, że coś jest nie tak, ale nie potraficie jednym słowem określić co dokładnie...

To może zacznę po kolei wymieniać zarzuty.

Główny bohater Robert Hunter – ideał nad ideały, bez skazy, piękny, zadbany. Nawet po utracie pierwszego partnera, Autor nie pisze zbytnio o tym, że ciężko mógł to przechodzić, że siadła mu po tym wydarzeniu psychika. Robert niby o tym mówi, ale mało przekonująco. To trochę tak jakbym słuchała opowiadań osoby szczupłej całe życie, jak to po świętach przytyła 5 kg i jak trudno jej to było zrzucić, ale w sumie to jej to nie przeszkadza... Harry Hole (Jo Nesbo np. „Wybawiciel”), jest dla mnie bardziej ludzki. Facet z wadami, a mimo to dobry detektyw.

Dialogi – rozmowy między partnerami, te luźniejsze, gdy nie omawiają sprawy, są takie kulturalne, ckliwe... płakać się chce. Wszystko w świecie Huntera po prostu jest idealne. Nawet jego kobieta... Oczywiście do czasu... Panowie obracają się w śledztwie w takim półświatku, że ta książka byłaby bardziej realna, gdyby użyto w niej realniejszego języka. Napiszę to w końcu – za mało przekleństw! Nawet wtedy gdy Hunter komuś grozi, to jest to po prostu śmieszne, a nie groźne. W dodatku z tą jego wypielęgnowaną aparycją. No nie wiem, może w LA tak jest. Każdy z dobrych bohaterów książki jest po prostu idealny, zwłaszcza z wyglądu, a każda szumowina jest brzydką szują.

Morderca – w sumie to mnie akurat zaskoczyło. Natomiast nie chciało mi się za bardzo wierzyć, że akurat ten ktoś mógłby być zdolny do tak długiego planowania i skrupulatnego mordowania takiej zgrai ludzi.

I jeszcze jedna rzeczy mi nie pasowała gdy czytałam „Krucyfiks” - ta książka to pierwszy tom serii, a to znaczy, że teoretycznie niczego przed nią nie było. Natomiast w treści, jest tyle nawiązań do dwóch poprzednich śledztw Huntera, o których czytelnik tak naprawdę nic nie wie, że trudno nam jest nadążyć za tokiem myślenia detektywa. Jest on w tym na wiele kroków przed nami. Gdybyśmy chociaż rozwiązywali zagadkę razem z nim, to może lepiej byśmy się z tym czuli, a tak on już coś wie, my jeszcze nie. Analizujemy sprawę, kombinujemy, w którym momencie śledztwa, mógł domyślić się tego a tego, wertujemy książkę do tyłu, bo też chcemy wiedzieć to co on wie, a tu kolokwialnie mówiąc du*a blada. Wole książki w których Autor pisze, o tym co detektyw widzi, znajduje, na co zwrócił uwagę, co myśli w nocy przed snem... Nie musi się na ten temat rozpisywać, wystarczy jedno słowo, a spostrzegawcza osoba to zauważy i nie będzie błądzić, tak jak w tym przypadku.

Moja rada, książkę trzeba po prostu przeczytać. Nie myślcie za dużo przy jej lekturze. Chłońcie ją ot tak, bezmyślnie, nie zastanawiajcie się nad jakimkolwiek sensem czegokolwiek, po prostu dobrnijcie do końca i sami oceńcie. Jak zaczniecie się zastanawiać i drążyć temat to wam to nic nie da, a tylko będziecie mieć wątpliwości, jak ja. „Krucyfiksowi” najprościej mówiąc brakuje prequel'a.

A! i jeszcze jedno. Ta książka nie jest straszna. Jest brutalna, ale to wszystko. Brakuje opisów tworzących grozę. Autor zbyt dużo czasu poświęcił charakteryzacji bohaterów, a nie skupił się w ogóle by stworzyć atmosferę grozy, poczucia strachu, lęku przed spojrzeniem w bok, zamknięciem oczu wieczorem. Tego nie ma. Koniec. Paradoksalnie, ciekawszym wątkiem w książce, aniżeli seria morderstw, są filmy snuff...

Wiecie co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? To, że mimo tego zamieszania w głowie jakie mam po przeczytaniu „Krucyfiksu”, mam ochotę na więcej. I jak tylko będę mieć okazję, to sięgnę po pozostałe książki Pana Cartera. Dziwne, co nie?

niedziela, 28 lipca 2019

"Łowcy głów" Jo Nesbo


Super, super, super! Mocne 8/10 punktów.

Dopiero stosunkowo niedawno zaczęłam zaczytywać się w książkach Jo Nesbo i jak na razie na żadnej się nie zawiodłam. Wiadomo, jedne mocniejsze inne ciut słabsze, nie znam pisarza, którego wszystkie książki, co do jednej, były super dobre. Nawet William Wharton, mój ulubiony pisarz, miał jak na mój gust słabsze dni w pisaniu... Ta pozycja natomiast zalicza się do tych prawie najlepszych w wydaniu Autora. 

Zastanawiałam się jak zrecenzować "Łowców głów", tak by za dużo nie ujawnić z treści, ale też tak, żeby zachęcić kogoś kto jeszcze nie czytał niczego od Pana Nesbo do tego by sięgnął po książkę. Najlepiej będzie, krótko i na temat, czasami nie ma sensu się rozpisywać szczególnie gdy książka jest naprawdę warta uwagi. Po prostu weźcie do ręki i przeczytajcie, nie będziecie żałować.

Thriller trzyma w napięciu. Początek potrafi zaciekawić czytelnika, nie jest jakiś dramatyczny, ale sprawia, że chcemy wiedzieć co będzie dalej. Nagłe zwroty akcji, wiele niespodziewanych sytuacji, główny bohater logicznie myślący, na jego miejscu postępowalibyśmy zapewne podobnie. Potrafi łączyć ze sobą fakty, wyciąga wnioski, zostawia pułapki. Taki mały a sprytny. Myślę, że to taka postać, która przypadnie do gustu każdemu z nas. Po prostu widać, że koleś wie co robi i to jest fajne. 

Od książki ciężko jest się oderwać. Tu akcja goni akcję. 
W niewielkim przedziale czasowym w jakim rozgrywa się powieść, dzieje się bardzo dużo, ale też nie przytłaczająco dużo. Potrafimy się w tym wszystkim połapać, powieść nie jest skomplikowana ani zagmatwana w treści. Wszystko jest jasne i czytelne, a Autor nie pozostawia białych plam, niedomówień, czy nieścisłości. No dobra, jest kilka kwestii spornych i naciąganych, ale biorąc pod uwagę całokształt thrillera i to jak ostatecznie Autor wybrnął z tematu, to można uznać, że nie było sprawy. 

Końcówka was zaskoczy. Jesteście pewni pewnej wersji finału, a tu bachhh.... Zupełnie się tego nie spodziewacie, a co lepsze, można się było po dłuższym zastanowieniu tego domyślić z treści. Przyznam, że trochę się domyślałam, że to chyba nie będzie takie oczywiste zakończenie, ale mimo to, i tak do końca nie byłam pewna. No i wytłumaczenie policji całej sytuacji – od razu nasunęło mi się spostrzeżenie, że jeżeli nie byliśmy czegoś naocznym świadkiem i nie byliśmy zaangażowani bezpośrednio w sprawę, to tak naprawdę, zawsze możemy sobie jedynie spekulować, co tak naprawdę zaszło. Póki nie ma na coś twardych dowodów, to to są właśnie takie bajania „być może”, „prawdopodobnie”, „najpewniej” i inn. 

W tym miejscu muszę również zaznaczyć, że na odbiór książki ma znaczący wpływ styl pisarski Autora. Nie jestem biegła w pisarstwie do tego stopnia, by umieć poprawnie nazwać to jak pisze Pan Nesbo, ale potrafię dobrze porównywać. A spotkałam się już z tym, że do stylu, czy w ogóle książek, Jo Nesbo przyrównano twórczość Pana Remigiusza Mroza. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie, a na kolejne też nie. Bluźnierstwo pierwszego stopnia, o ile bluźnierstwa mają jakieś stopnie. Przepraszam Panie Remigiuszu, ale książki Pana Nesbo są zdecydowanie lepsze. Sorry...

Ogólnie rzeczy ujmując, dobra książka, nie znudzicie się przy niej, a jest jeszcze na jej podstawie nakręcony film. Nie widziałam, ale po przeczytaniu „Łowców głów” myślę, że niedługo zobaczę. Ocenimy jak im wyszła ekranizacja powieści. Oby nie tak jak „Carrie” S. King'a.

sobota, 20 lipca 2019

"NIe ustawaj w biegu" William Wharton


To jedna wielka inspiracja, zwłaszcza dla osób o duszy artysty.

„Nie ustawaj w biegu” to autobiografia Autora, więc jeśli ktoś ma dużo cierpliwości i lubi biografie, zwłaszcza osób, które zajmują szczególne miejsce w sercu czytelnika, to polecam tę książkę.

Wharton od dziecka nie miał łatwego życia. Trudne dzieciństwo, potem udział w II Wojnie Światowej, odcisnęły na nim swoje piętno. Jednocześnie zahartowało na kolejne przeciwności losu i wskazało drogę życia, którą się udał. Mówi się, że nasz sukces siedzi w głowie. I faktycznie tak jest. Biorąc pod uwagę, że mamy tylko jedno życie, nie ma najmniejszego sensu użalanie się nad sobą. Sukces jest miarą wiary w siebie i swoje możliwości, jest miarą rodzinnego wsparcia, jest miarą silnej psychiki. Po tym wszystkim co widział i przeżył Wharton na wojnie, gdyby to wszystko ciągle rozpamiętywał, gdyby nie widział dla siebie innej drogi życia rozpatrując szanse tylko względem swojego kalectwa, nigdy nie osiągnąłby tego szczęścia, spokoju, nigdy nie spełniłby się jako malarz, pisarz, mąż, ojciec.

Z kart książki ukazuje nam się człowiek wrażliwy, sentymentalny, dbający o rodzinę, który w tej rodzinie ma niesamowite oparcie i zrozumienie dla swoich zamierzeń.

Warto przeczytać „Nie ustawaj w biegu”, chociaż może być troszkę nużąca, wiadomo, to biografia. Nie ma tu akcji, niespodziewanych zwrotów wydarzeń. Tak jak napisałam, to pozycja dla tych, którzy po prostu lubią taki rodzaj książek. Ale napisałam również, że to książka inspirująca. Do czego? Do takiego życia jakie miał Wharton. By rzucić wszystko, zostawić tylko to co niezbędne, wsłuchać się w siebie. Wyjąć farby, pędzle, dać upust emocjom. Włączyć muzykę, poczuć wiatr we włosach, tańczyć do utraty tchu. Usiąść gdzieś z boku, na jakiejś polanie, bez ludzi, wsłuchać się w szum liści poruszanych wiatrem, patrzeć na morze trawy. Przyjrzeć się otaczającemu światu, którego każdy najmniejszy szczegół i każdy aspekt jest fascynujący. Oddać się swojemu hobby. Poczuć ciepło rozlewające się po całym ciele, mrowienie od czubka głowy po koniuszki palców. Poczuć jak wszystko zwalnia. Zatrzymać się. Zatrzymajmy się. Teraz. Gdziekolwiek jesteśmy. Stop! Bierzmy życie garściami – w spokoju, delektujmy się nim, mamy tylko jedno...

Chce nauczyć moją córkę odpoczywać. Nie potrafimy tego robić. Pęd świata nas przytłacza. To wszystko nie wynika bezpośrednio z tej książki, to samo do nas przychodzi gdy ją czytamy. William Wharton, normalny człowiek po przejściach, taki jak my, jedynie troszkę wrażliwszy, uduchowiony, nakierowany na piękno otaczającego go świata, a chcielibyśmy mieć takie życie jak on.

Co nam broni? My sami.

czwartek, 11 lipca 2019

"Bedzie bolało" Adam Kay

Adam Kay, były lekarz, obecnie dziennikarz. Podjął się spisania swoich doświadczeń z okresu gdy pracował jako stażysta i dalej, jako rezydent w kilku angielskich szpitalach. W typowy dla Anglików sposób, czyli z dużą dozą czarnego humoru, opisuje swoją, jak twierdzi, przypadkową karierę lekarza ginekologa, medyczne przypadki z jakimi miał do czynienia, ale przede wszystkim dobitnie pokazuje z jakimi absurdami muszą zmierzać się na co dzień lekarze. Ciężkie studia, bardzo trudne początki na stażu, ogromna odpowiedzialność za życie pacjentów, brak życia prywatnego – a to wszystko za śmieszną pensję, kompletnie nieadekwatną do wykonywanych obowiązków. To wszystko sprawiło, że Adam się po prostu wypalił. Może nawet załamał. Podczas gdy decydowana większość książki zabarwiona jest humorystycznie, końcówka jest bardzo przygnębiająca i poważna.

„Będzie bolało” to jest taki rodzaj książki, którą powinni obowiązkowo przeczytać wszyscy. Natomiast politycy powinni mieć ją w obowiązku przeczytać zanim zasiądą w wygodnych krzesełkach sali obrad i zaczną dyskutować nad sensem podniesienia nakładów finansowych na służbę zdrowia, czy uregulowaniem czasu pracy stażystów, czy dyplomowanych lekarzy. Przeczytać i napisać z niej test. To co zostało opisane w tej książce to nie są bajania niespełnionego zawodowo człowieka, tylko takie są realia tego zawodu. Nie dziwmy się potem, że mamy deficyt lekarzy. Zwłaszcza teraz w epoce lenistwa, brylowania na imprezach, lansowania się itd. Nie oszukujmy się, większość młodych ludzi wchodzących w wiek produkcyjny myśli głównie o tym jak tu zdobyć dużo hajsu, a nie narobić się przy tym zbytnio. Za to każdy chce mieć wyśmienitą opiekę lekarską, najlepiej za darmo.

Nasunęło mi się takie przyrównanie lekarzy do górników. I jedni i drudzy, gdy zaczynają się czegoś domagać, słyszą, że jak się nie podoba to trzeba było wybrać inny zawód, że skąd te narzekanie, przecież macie kasy jak lodu, w przypadku górników jeszcze jest mowa o przywilejach itd. Szkoda, że nikt z hejtujących faktycznie nie wejdzie na ostry i nie zobaczy jak to wygląda z perspektywy lekarza, że nie weźmie odpowiedzialności za życie innych, że nie zjedzie na dół i nie spróbuje trochę porobić w cieple, wilgoci. Tylko, że potem jest narzekanie na długie kolejki do specjalisty. Analizuje się błędy lekarskie, które, pomijając te, które naprawdę powstały z czystego zaniedbania, zdarzają się z przemęczenia, rozkojarzenia, natłoku pracy. Potem palimy w piecu chińskim węglem...

Ten wszechobecny brak szacunku do kogokolwiek, czegokolwiek... W tym przypadku nawet jednego lekarza do drugiego. No tak, bo to tak jak w takim powiedzeniu, które obowiązywało na studiach: Kto to jest student – student to małe gówienko pływające w wielkim szambie, próbujące dopłynąć do wyspy zwanej MAGISTER. A kto to jest profesor? Profesor to też było kiedyś małe gówienko, które z trudem dopłynęło do wyspy MAGISTER, po czym z trudem dopłynęło do wyspy PROFESOR i teraz siedzi na tej wyspie i robi fale, żeby inne gówna nie dopłynęły do swoich wysp. Tak widzę zachowanie niektórych dyplomowanych starych lekarzy. Zamiast pomóc temu młodemu dobrze nauczyć go zawodu, by po prostu nikogo przypadkiem nie uśmiercił po drodze do swojej „profesury”, to robi mu fale, bo przecież młody nie może mieć się lepiej niż miał ten stary. Jemu też ktoś robił fale w przeszłości. A gdzie w tym wszystkim myślenie o pacjencie? Gdzie głos rozsądku mówiący, żeby nie zniżać się do poziomy tych co wcześniej mi robili fale? To jest czysta chęć zemsty. A gdzie pacjent w tym wszystkim? To mnie zawsze śmieszy. W wielu profesjach jest niestety podobnie. Zawiść, zemsta, brak szacunku starszego do młodszego, młodszego do starszego.

Tylko ja się pytam: po co?

Polecam „Będzie bolało”, warto to przeczytać i się troszeczkę przerazić. A czyta się naprawdę szybko, więc nawet jeśli uznacie pod koniec lektury, że wam nie spasowała, to przynajmniej nie stracicie na nią zbyt wiele czasu.