poniedziałek, 12 grudnia 2022

"Willa pod jemiołą" Anna Szczęsna


Książki z fabułą kręcącą się wokół świąt. Czy są osoby, które za takimi nie przepadają? Uderz w stół, a nożyce się odezwą... Nigdy nie byłam fanką książek z tą tematyką. Z resztą filmów tak samo. Uważam, że są dość przewidywalne, sztampowe i przesłodzone. Na pewno dobrze jest przeczytać, gdy chce się poprawić humor. Choć po głębszym zastanowieniu – nie... osobom, których irytują, jeszcze ten humor mogą bardziej zepsuć. Obiecałam sobie jakiś czas temu, że zamiast tłumaczyć się z tego dlaczego takich książek nie czytam, po prostu sięgnę po takową, przeczytam i sprawdzę w czym rzecz, że tyle osób zaczytuje się w nich w okresie przedświątecznym. Sięgnę po takową, jakie to niby proste. Ale którą wybrać, żeby mieć jako taki pogląd? Po wielu poleceniach, mój wybór padł na „Willę pod jemiołą” autorstwa Anny Szczęsnej. Czy jej lektura przekonała mnie by sięgać po takie świąteczne książki częściej? Przekonajmy się.

„Willa pod jemiołą” to powieść romantyczna z elementami dramatu i odrobiny grozy, tak bym ją określiła. Trzydziestojednoletniej Luizie z dnia na dzień „wali” się jej poukładany świat. Traci pracę, a kolejnego dnia rzuca ją jej chłopak, Tobiasz. Po kilku dniach stagnacji, otrząsa się z marazmu i jedzie odwiedzić rodziców. Tam dowiaduje się, że ojciec jakiś czas temu odziedziczył w spadku po nieżyjącej ciotecznej babce „outsiderce” Julii, której Luiza nigdy nie poznała, wielką willę. Jako, że postanowiono ją sprzedać, Luiza proponuje, że przygotuje dom; uporządkuje rzeczy ciotki, posprząta, jeśli będzie trzeba zleci naprawę itd. Wygląda na to, że Święta Luiza spędzi samotnie w willi, gdyż w tym samym czasie rodzice będą odpoczywać na wyspach wiecznej wiosny.

Przeglądając rzeczy swojej zmarłej ciotki, Luiza odkrywa tajemnicę kryjącą się za jej odsunięciem się od rodziny. Od tego momentu, wszystko co dzieje się podczas jej pobytu w willi nosi ślady opieki jaki roztacza nad Luizą jej cioteczna babka. Kogo pozna Luiza i co może ją spotkać w opuszczonej willi? Tego musicie dowiedzieć się sami.

Nie sposób jednak opisać swoich wrażeń po lekturze, nie uchylając rąbka tajemnicy, a więc uwaga – spojler – nie czytajcie, jeśli chcecie sami poznać historię Julii i Luizy.

Sięgając po tę książkę na pewno nie tego się spodziewałam. Nie sądziłam, że dostanę powieść z lekkim dreszczykiem. Ciocia Julia ezoteryczka, rozmawiająca z duchami, nawet specjalnie nie oszukująca, a widząca naprawdę. Ciekawy pomysł i nawet dobrze zrealizowany. Historyjka nie wydawała się naciągana. Każda z postaci w książce została dobrze zarysowana, każda jest autentyczna. Dialogi poprowadzone sprawnie, nie wydają się sztuczne, raz z humorem raz ze złością, fajnie dało się wczuć w bohaterów. Łapałam się na tym, że gdy czytałam kwestię Luizy, wyobrażałam sobie, że jestem nią i robiłam miny do książki. Unosiłam brwi, złościłam się, oburzałam, śmiałam kiedy ona. To dobrze świadczy o czytanej powieści. Podobało mi się też jak Autorka poprowadziła romans, jak wplotła we wszystko byłego, który zagrał w powieści dość kluczową rolę. I jedynie Aurelia, starsza pani zainteresowana kupnem willi, aby utworzyć w niej muzeum ezoteryki upamiętniające Julię... To mnie nie przekonało. I te imiona głównych bohaterów: Luiza, Tobiasz, Gabriel... Jedno tak wyjątkowe imię w powieści by wystarczyło, ale trzy? W zasadzie cztery, bo Aurelii też nie znam zbyt wiele.

Skoro już piszę o tym co mi się nie podobało, wspomnę jeszcze generalnie o stylu w jakim pisze się lekkie i niezobowiązujące powieści. Mianowicie styl jest trochę infantylny: Luiza zjadła kanapkę, zalała wrzątkiem kawę i usiadła przy stole po czym odłożyła pusty kubek po kawie do pustego zlewu i poszła się wysikać... jeszcze mi tego tylko brakowało. Czasem odnosi się wrażenie, że niektóre zdania napisane są tylko po to by zrobić objętość, bo autor umówił się z wydawnictwem na określoną ilość stron, więc skoro wyczerpano pomysły na fabułę, opiszmy w szczegółach co robi bohater. W zamian za te szczegóły, wolałabym poznać przemyślenia głównego bohatera albo już nawet opisy przyrody... Właśnie to mnie najbardziej odrzuca od takich książek. Historia ciekawa, ciekawie nakreślona, ale opisana pobieżnie, infantylnie, brakuje głębszego przemyślenia tematu. Niemniej ta konkretna książka nawet mi się podobała, zaskoczyła mnie pozytywnie mimo tych oczywistości, które wiedziałam, że mogą mi się nie podobać i na które czułam, że się natknę – przewidywalna. Podobała mi się mimo, iż wiedziałam, że pojawi się osobnik płci przeciwnej, który zawróci w głowie głównej bohaterki, być może się pokłócą, ale i tak ostatecznie wszystko skończy się dobrze – sztampowa. Podobała mi się mimo, że miłość pomiędzy Luizą i Gabrielem była oczywista i niezaprzeczalna – przesłodzona.

Potwierdziło się wszystko to, o czym pisałam na początku, a mimo to książka mi się podobała i daję jej wysokie, jak na mnie, 7/10.

Czy przekonałam się do książek o fabule kręcącej się wokół Świąt Bożego Narodzenia? Nie. Jedna czy dwie na rok – w zupełności mi wystarczy, ale podziwiam osoby, które w okresie przedświątecznym zaczytują się głównie w takich pozycjach – ja nie potrafię. Dlatego wielki szacun :D

wtorek, 6 grudnia 2022

"Wybór Zofii" William Styron


Tegoroczne Międzynarodowe Targi Książki w Katowicach obfitowały w zaiste wiele ciekawych promocji. Wydawnictwa co rusz prześcigały się w sposobach na przyciągnięcie właśnie do siebie kolejnego czytelnika. I tak jak organizatorów imprezy zapewne bardzo ucieszyła duża frekwencja kupujących, tak ta sama duża frekwencja dla pojedynczego kupującego była, rzekłabym, uciążliwa (co nie jest, rzecz jasna, winą książkoholików, po prostu impreza powinna odbywać się na większej powierzchni). Przeciskanie się pomiędzy stanowiskami wydawnictw i do tego z sześciolatką pod rękę nie było zbyt komfortowe. I tak, lawirując z jednego punktu do drugiego, ściskając rękę córki by się biedactwo w tym tłumie nie zgubiło, dotarłam do stoiska wydawnictwa Replika. Pierwszą książką jaka rzuciła mi się w oczy była, recenzowana już przeze mnie „Anne Frank i jej towarzysze. Bohaterowie Dziennika w obozach zagłady”. I na tej książce zapewne bym poprzestała gdybym nie spostrzegła „Wyboru Zofii” Williama Styrona. Klasyka, w dodatku bardzo głośna, w naprawdę dobrej cenie – biore! :) W ten sposób zostałam posiadaczką jednej ze stu najważniejszych książek XX wieku, jak głosi napis na okładce. Nie jest to książka prosta, ani w swej tematyce, ani technicznie, więc aby dostrzec w niej tę ważność, trzeba ją najpierw przeczytać, a potem w skupieniu przetrawić.

„Wybór Zofii” to powieść, w której narratorem jest jeden z głównych bohaterów książki, dwudziestodwuletni młodzieniec Stingo. Stingo pochodzi z południa Stanów Zjednoczonych i marzy by zostać pisarzem. Akcja rozpoczyna się późną wiosną 1947 roku. Stingo służył w wojsku w trakcie trwania II Wojny Światowej, a teraz, po jej zakończeniu, przyjechał do Nowego Yorku spełniać swoje marzenia. Z racji niskiego budżetu, wynajmuje mały pokoik w „różowym” pensjonacie na Brooklynie i tam właśnie poznaje tytułową Zofię (w której zadurza się bez pamięci) oraz jej partnera Natana. Od tego momentu cała trójka zostaje najwierniejszymi przyjaciółmi.

Zofia, Polka urodzona w Krakowie, przeżyła (cóż za niefortunne słowo) prawie dwa lata w obozie KL Auschwitz-Birkenau. Przeżyła i starała się żyć dalej. Opuszczając Oświęcim w styczniu 1945 roku, wiedziała, że została na świecie sama jak palec. Z jej najbliższych nie ostał się nikt. Targana wewnętrznie wyrzutami sumienia, wstydem, nie jest w stanie ujawnić całej prawdy o swojej rodzinie, zwłaszcza o ojcu, który był zatwardziałym antysemitą, ani tego jak naprawdę wyglądała jej egzystencja w obozie. W trakcie powieści Stingo poznaje historię Zofii bardzo wyrywkowo. Z początku Zofia nie przyznaje się do antysemityzmu ojca, mówi bardzo ogólnikowo, nie chce nikogo wtajemniczać w swoje przeżycia. Z biegiem czasu to się zmieni, a to co opowie, będzie tak okrutnie rozdzierające i zatrważające, że wierz mi drogi czytelniku, nie chciałbyś być nigdy postawiony przed takim wyborem.

Jest jeszcze Natan. Bez niego ta powieść dużo by straciła. Natan jest Amerykaninem żydowskiego pochodzenia. Nie brał udziału w wojnie, holokaust nie dotknął go bezpośrednio, a jednak żywi w stosunku do nazistów ogromną nienawiść. Nienawiść graniczącą z obłędem. W pierwszej kolejności, gdy czytałam o zachowaniu Natana względem Zofii i Stinga, uznałam, że cierpi on na chorobę afektywną dwubiegunową. Raz euforyczny, namiętny, potrafił opowiadać o czymś lub robić coś z wielką pasją, przyjazny i o ogromnym sercu. Innym razem, zupełnie niespodziewanie, popadał w szał, manię, oskarżał Zofię o zdradę zarzucając ją niewybrednymi inwektywami. Był agresywny, bił ją, kopał, wyzywał, a najgorsze co mógł robić, to zadawał Zosi w tej złości, niczym nieuzasadnionej, pytanie: co zrobiłaś, że żyjesz, gdy tylu tam zginęło. Dlaczego i ona nie przeszła przez komin? Brutalne, bezlitosne... A Zofia kochała go miłością najszczerszą i tragiczną zarazem. Tkwiła w związku toksycznym i przemocowym, ale odnosiło się wrażenie, że tak ma być, że tego w gruncie rzeczy chce, bo to jak kara za jej wybór. Zachowanie Zofii było tak samo autodestrukcyjne, jak Natana. 

Trójka przyjaciół spędza ze sobą całe lato, praktycznie każdą wolną chwilę. Przez większość czasu, jest dobrze, jest wspaniale, aż do kolejnych epizodów furii Natana. Epizody te są okazją dla Zofii by wyrzucać z siebie po trochu wspomnienia z czasów wojny i tak dochodzimy do punktu kulminacyjnego, gdzie dowiadujemy się przed jakim wyborem została postawiona Zofia i jak to się dla niej samej skończyło. Nie napiszę nic w jaki sposób zakończyła się ich wspólna historia, ale happy endu nie uświadczycie.

I teraz wiem co chce napisać, ale nie wiem jak zacząć. Zawsze gdy analizuję jakąś książkę zastanawiam się, czy Autor, gdy ją pisał, wiedział, że będzie analizowana pod danym kątem, czy też wyszło mu to przypadkiem. To coś w stylu, gdy poeta dostaje do analizy w formie zabawy, swój własny wiersz, który mieli na maturze analizować maturzyści i okazuje się, że nie rozumie on własnego przesłania. Dostaje trójkę czy coś z takiej analizy. Nie wpasował się w klucz odpowiedzi ;D


Pierwsze co mi się od razu nasunęło po lekturze to to, że Autor chciał jakby trochę wybielić Południowców, a jednocześnie ukazać hipokryzję ludzi z Północnych stanów Ameryki. To jest ciekawe spostrzeżenie, że w zasadzie w Europie mieliśmy holokaust i eksterminację głównie narodowości wyznania mojżeszowego, natomiast w Stanach, swojego czasu, miała miejsce może nie eksterminacja, ale uciśnienie i po prostu niewola czarnoskórych. W książce Natan próbuje udowodnić Stingowi, że Południowcy niczym nie różnią się od nazistów, co było mocno przesadzone. Niemniej, okrucieństwo w trakcie II Wojny Światowej względem drugiego człowieka, powinno dać wielu Amerykanom mocno do myślenia, a co się za to dzieje? Getta ławkowe na uniwersytetach, miejsca do picia wyznaczone tylko dla czarnych i tylko dla białych, podzielone przedziały, autobusy itd. tych przykładów jest sporo. Czymże to jest jeśli nie segregacją ludzi na lepszych i gorszych, która w efekcie w Europie doprowadziła do zagłady tak wielu istnień? Osobiście uważam, że np. w latach 60-tych w Stanach, gdyby się rozpędzić, mogłoby dojść do podobnej tragedii.

Niemniej jednak, przytoczę fragment, który wskazuje przepaść pomiędzy hitlerowskim nazizmem, a niewolnictwem: „(…) te obozy były w istocie nową formą ludzkiej społeczności (…) to „społeczeństwo totalnej dominacji”, pochodzące w linii prostej od instytucji niewolnictwa feudalnego praktykowanej przez wielkie narody Zachodu. W Oświęcimiu została ona jednak z całą bezwzględnością podniesiona do rangi religii, a to dzięki pewnej nowej koncepcji, w świetle której staroświeckie niewolnictwo plantacyjne, nawet w swoich najbardziej barbarzyńskich przejawach, wydaje się czymś niezwykle łagodnym. Ta rewolucyjna koncepcja opierała się na przekonaniu o absolutnie znikomej wartości życia ludzkiego. Była to teoria, która burzyła wszelkie wcześniejsze pojęcia na temat prześladowań. Choć dawnym właścicielom niewolników w świecie Zachodu mógł nieraz dokuczać problem nadmiernego wzrostu populacji, presja etyki chrześcijańskiej [sic, jakiej etyki :| ] nie pozwalała im stosować niczego w rodzaju „ostatecznego rozwiązania” dla uporania się z nadmiarem siły roboczej; nie można było zastrzelić kosztownego, ale bezproduktywnego niewolnika. Tolerowano więc obecność sędziwego, zniedołężniałego Starego Sama i pozwalano mu umrzeć w spokoju (choć nie było to regułą; istnieje na przykład wiele dowodów na to, że w Indiach Zachodnich połowy XVIII wieku europejscy właściciele potrafili czasami bez żadnych skrupułów zaorać niewolników na śmierć. Nie podważa to jednak zasady ogólnej). Narodowy socjalizm wymiótł resztki ludzkich uczuć. Hitlerowcy – jak zauważa Rubenstein – byli pierwszymi posiadaczami niewolników, którzy wyeliminowali wszelkie pozostałości ludzkich uczuć dotyczących istoty życia. Byli też pierwszymi, którzy „potrafili zmienić ludzi w narzędzia całkowicie posłuszne ich woli, nawet jeśli kazano im kłaść się we własnych grobach przed zastrzeleniem”

Kolejne, kwestia relacji Zofii i Natana, jak już pisałam, oni siebie nawzajem po prostu potrzebowali. Zofia z jednej strony chciała żyć pełnią życia, korzystać z czasu, który został jej dany, który odzyskała, ale gdzieś w głębi duszy, zdawała sobie sprawę z tego, że to tylko maskarada. Jak maskaradą było przebieranie się jej i Natana w ubrania z zeszłych dziesięcioleci. Z jednej strony Natan był dla niej jak terapia, z drugiej popadała przy nim w co raz większy obłęd. Spotkało ją w życiu tak olbrzymie zło, że sądzę, że nawet gdyby Natan był „normalny”, to prędzej czy później i tak doszło by do jakieś tragedii z jej udziałem. I zupełnie ją rozumiem... Ja jako matka dwójki dzieci, rozumiem dlaczego świadomie bądź nie, tkwiła w związku z kimś takim jak Natan.

W książce Autor zawarł też takie ukryte przesłanie, a właściwie pozornie ukryte, ponieważ sama Zofia napomyka o tym z dwa razy w tekście. Chodzi mianowicie o stwierdzenie by nie osądzać ludzi będących więźniami obozów zagłady ani decyzji przez nich podejmowanych, gdyż obozy były miejscem wyjątkowym gdzie zacierają się wszystkie granice (etyczne, moralne itd.). Nam, osobom nigdy nie będącym w podobnej sytuacji, wręcz nie wolno oceniać wyborów ludzi, których bezpośrednio dotknęła tragedia przebywania w takim miejscu. Zgadzam się z tym. Miałam okazję swojego czasu przeczytać „I boję się snów” Wandy Półtawskiej. Pani Wanda opisała w niej następującą sytuację: do KL Ravensbruck przybył transport kobiet, między którymi znajdowały się też Polki biorące udział w Powstaniu Warszawskim. Więźniarki obozu, w tym Pani Wanda, miały pomóc w rozlokowaniu nowoprzybyłych do bloków, zabierając im uprzednio ich rzeczy osobiste itd. Jedna z nowych dała Pani Wandzie zdjęcie z ukochanym z prośbą o przechowanie. Ukochany jest na froncie, ma nadzieję, że go jeszcze zobaczy, to jedyna pamiątka po nim. Pani Wanda godzi się ukryć zdjęcie i przechować, lecz kiedy na nie spojrzała zauważyła, że nowa jest na zdjęciu z SSmanem. Polka zakochała się w naziście... Pani Wanda wpadła w wściekłość bo jakże można pokochać kogoś kto wyrządza nam tyle krzywd. Podarła zdjęcie. Czytałam później opinie czytelników, że jak tak mogła, że Półtawska musi mieć wredny charakter, serce z kamienia, zero litości do bliźniego. A ja twierdzę: nie oceniaj, bo nie wiesz co ty byś zrobił... Osobiście rozumiem jej postępowanie, choć nie było to miłe. Nie oceniaj.

Tak samo przejmującą kwestią w książce jest poczucie ogromnej winy przez Zofię. Poczucie wg mnie bezpodstawne. Niemniej wiadomo jak to jest, ktoś może przedstawiać nam argumenty, a wewnętrznego uczucia nie zmienimy. Poczucie winy nie tylko ze względu na ojca, na wybór jakiego dokonała Zofia, ale też winy związanej z tym co w złości wypominał jej Natan: co zrobiłaś! Dlaczego ty żyjesz, jesteś tu, gdy inni zginęli...? Odniosę się ponownie do ww. książki „I boję się snów”. Poczucie winy, że się przeżyło. Po tylu okropnościach, cierpieniach, jak można mieć wyrzuty sumienia, że żyję ja, a nie ktoś inny? Pani Wanda miała dokładnie ten sam dylemat, gdy miała spotkać się z rodzicami swojej przyjaciółki zamordowanej w obozie. Chciała by wiedzieli jak zginęła. Lecz gdy z oddali zobaczyła jej ojca, zawróciła i nigdy już do nich nie pojechała. Jakże wytłumaczę im, że przeżyłam ja, a nie ona? Dla nas, osób które tego nigdy nie przeżyły, i obyśmy nigdy nie musieli, jest to niepojęte.

Ostatnia kwestia – antypolskość. W książce Polska przedstawiona jest jako kraj antysemitów, aczkolwiek w opozycji mamy również wątek ruchu oporu, który morduje tych zdrajców, którzy wydali Żydów oraz organizuje broń dla getta dla zbliżającego się powstania. Pod tym kątem zauważyłam książka jest oceniana bardzo surowo. Myślę jednak, że powinniśmy uderzyć się w pierś i przyznać, że tak jak wielu pomagało, tak wielu niestety poddało się tej ideologii zła. Pocieszające, że mimo wszystko Polacy przodują w Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.


Książka nie jest łatwa w odbiorze, za to bardzo podobał mi się styl pisarski Autora. Jego początkowe sarkastyczne ujęcie tematu swojej przeprowadzki na Brooklyn i odejścia z pracy naprawdę mnie powaliło. Autor używa wielu ciekawych określeń dla rzeczy oczywistych, tak że dobrze jest czytać ze słownikiem wyrazów obcych, albo bliskoznacznych :) Jedno co było dla mnie nie do końca strawne, to opisy życia erotycznego Stinga, a w zasadzie brak tegoż życia. Nie widzę, choć staram się bardzo doszukać, większego sensu w tych przerywnikach opisujących jego miłosne zaloty i daremne próby straty dziewictwa... Gdyby Autor żył pewnie by mi to wyjaśnił, a tak szukam mądrego, który coś mi zasugeruje.


„Wybór Zofii” to jedna ze stu najważniejszych książek XX wieku – przyznam, że w trakcie lektury często zastanawiałam się, dlaczego jest za taką uważana. Wynikało to z wyżej wspomnianych wynaturzeń Autora nt. seksu oraz bardzo rozwlekłego i fragmentarycznego poznawania historii Zofii. Dopiero dwa ostatnie rozdziały sprawiły, że doznałam olśnienia. Dopiero gdy poznajemy sekret Zofii, konieczność wyboru jakiego musiała dokonać, wszystkie elementy powieści układają się w jedną spójną całość. Dopiero wtedy jesteśmy w stanie ją w pełni zrozumieć . Myślę, że i ona zadawała sobie ostatecznie to samo pytanie, które w swej bezczelności zadawał jej Natan: dlaczego przeżyłam ja, skoro tylu innych zginęło. Trzeba przeczytać i w spokoju przetrawić, by zrozumieć dlaczego to tak ważna książka, choć nie idealna.

Na podstawie książki został nakręcony film o tym samym tytule, w którym główną rolę Zofii odegrała Meryl Streep, a za którą to rolę otrzymała nagrodę Oscara. I muszę przyznać, że tak jak film wg mnie, po uprzedniej lekturze książki, nie zrobił pioronującego wrażenia, tak postać Zofii grana przez Panią Streep była przedstawiona wybitnie. W zupełności słusznie przyznana nagroda. W filmie zrezygnowano ze wspomnianych wyżej przerywników Stinga dotyczących jego seksualności (chwała za to), ale też nie ukazano w pełni jego fatalnego zauroczenia do Zofii. Oglądając film miałam wrażenie, że osoby nie czytające wcześniej książki mogą nie do końca ogarnąć o co w nim chodzi. 

Mimo to szczerze polecam, tak książkę jak i film.

środa, 16 listopada 2022

„Anne Frank i jej towarzysze. Bohaterowie „Dziennika” w obozach zagłady” Bas von Benda-Beckmann


Jakiś czas temu na rynku wydawniczym ukazała się nowa pozycja związana z historią Anne Frank i jej towarzyszy, ukrywających się w „oficynie”, pt. „Anne Frank i jej towarzysze. Bohaterowie „Dziennika” w obozach zagłady”. Książka ta jest przedstawieniem, możliwie jak najbardziej szczegółowym i zgodnym z prawdą, dalszych losów Anne, Margot, Edith i Ottona Franków, Hermanna, Auguste i Petera van Pelsów oraz Fritza Pfeffera, po odkryciu ich kryjówki w dniu 04.08.1944r. przez SS.

Gwoli przypomnienia, dla osób, które nie kojarzą tematu: Anne Frank, młodziutka Holenderka niemieckiego pochodzenia, od 1942 roku ukrywa się wraz z rodziną i dodatkowymi czterema osobami w zaaranżowanej kryjówce, przed zesłaniem do obozów pracy na wschód Europy – teraz wiemy, że to były obozy zagłady. Ukrywają się przez dokładnie 760 dni i przez cały ten czas Anne pisze o ich sytuacji, o uczuciach, emocjach, polityce, relacjach z współtowarzyszami, w swoim dzienniku, który w 1947 roku zostaje wydany po raz pierwszy przez ojca Anne, jedyną osobę, która z całej ósemki przeżyła tę straszną wojnę. „Dziennik” staje się od tego czasu bardzo popularny, zwłaszcza wśród młodzieży, która widzi w Anne siebie, gdyż opisuje ona wszystkie te sprawy, które są ponadczasowe i ważne dla każdego z nas. Była taka jak każdy z nas.

Po przeczytaniu „Dziennika” stwierdziłam, że muszę iść za ciosem i skoro wydano książkę przedstawiającą dalsze losy ósemki z oficyny po ich aresztowaniu, to muszę ją po prostu jak najszybciej przeczytać. Ciężko w przypadku takiej lektury mówić o dobrych wrażeniach jakie za sobą zostawia, ale muszę przyznać, że książka jest ciekawa i myślę, że powinno się ją przeczytać by mieć pełen obraz tego co stało się z Anne i pozostałymi. Sucha informacja, że zostali aresztowani, po czym wywiezieni m.in. do Auschwitz i dalej do innych obozów zagłady, gdzie wszyscy, poza Ottonem Frankiem zginęli tragicznie, nie oddaje w pełni skali tragedii, cierpienia, bólu, rozpaczy. I znów, pisząc o Anne, ma się na myśli wszystkich, którzy wycierpieli to samo.

Przedmiotowa książka to swoisty dokument, który powstał w oparciu o dostępną wiedzę z zakresu działalności obozów zagłady, relacji bezpośrednich świadków oraz osób, które utrzymywały kontakt z Anne i innymi w poszczególnych obozach. Autor podkreśla wielokrotnie, że nie jest się w stanie dokładnie prześledzić wszystkiego co mogło spotkać całą ósemkę, nie można z całą pewnością określić dnia ich śmierci, ani miejsca czy okoliczności śmierci jak w przypadku Auguste van Pels. Niemniej, można wysnuć przypuszczenia co do warunków w jakich przebywali, czy z jakim okrucieństwem mieli styczność na podstawie relacji ocalałych z tychże obozów oraz szczątkowej dokumentacji obozowej.

Czytając tę książkę niejednokrotnie cierpnie nam skóra. Autor, aby lepiej zobrazować przez co przechodzili Anne, Margot, Peter i pozostali, opisuje dokładnie jak wyglądała ich rzeczywistość w obozach, począwszy od transportu, selekcji, rejestracji, po ciężką pracę, wyżywienie, choroby i śmierć. Przytaczane są relacje ocalałych, ale też podaje się suche fakty np. dane liczbowe na temat śmiertelności itd., itp.

Czytając ujęło mnie osobiście, poza oczywistym sensem książki, że nie jestem osamotniona w swoim pierwszym poglądzie na temat Anne Frank i całej jej historii. Jeszcze zanim sięgnęłam po „Dziennik” uważałam, że fenomen Anne jest trochę nad wyrost rozdmuchany. Bez, rzecz jasna , jakiejkolwiek ujmy dla niej samej czy tego co przeszła. Po prostu uważałam, że takich historii jak jej i jej rodziny jest wiele, jest zapewne też i wiele jeszcze tragiczniejszych, więc w czym rzecz, że akurat dziennik Anne jest taki popularny i wszyscy mówią tylko o niej, albo głównie o niej. Nie tylko, ale głównie. Okazuje się, że nie tylko mnie to ciut irytowało.

W książce, na stronie 54 i dalej mamy takie oto sformułowanie:

„(...) ważne jest również, aby wziąć pod uwagę specyficzną dynamikę wywiadów, w których rozmówcy sami nie są ich głównym przedmiotem. Niewielka liczba ankietowanych wyraziła również mieszane uczucia w związku z tym, że nie pytano ich w pierwszej kolejności o własne doświadczenia, ale o Anne Frank. (…) czują irytację, że historia Anne Frank stała się tak znana – jest opowiadana wciąż na nowo – podczas gdy istnieją miliony innych historii, którym nie poświęca się praktycznie żadnej uwagi. (…) Takie napięcie pojawia się częściej. Nie zmienia to jednak faktu, że również ci, którzy wykazują mieszane uczucia, doceniają symboliczne i moralne znaczenie dziennika i historii Anne Frank. Większość świadków podkreśla również, że widzi Anne Frank i jej pamiętnik jako dobry sposób na zapoznanie młodszych pokoleń z historią holokaustu.”

Tak więc, jak sami widzicie, można mieć „mieszane uczucia”, a jednocześnie doceniać znaczenie „Dziennika” i w dalszym ciągu uważać go za bardzo ważną książkę. Ufff...

Kończąc swój przydługi wywód nt. Książki „Anne Frank i jej towarzysze. Bohaterowie „Dziennika” w obozach zagłady”, uważam, że bardzo dobrze jest tę książkę przeczytać. Nie jest długa, 1/3 jej objętości to przypisy i bibliografia. Czyta się szybko, na pewno wciąga (przez wzgląd na tematykę), są też momenty, że może ciut nudzić jej rzeczowy i suchy opis niektórych faktów na temat powstania czy działalności obozów. Poprzez zawarte w książce relacje ocalałych, podkreślanie, że możemy jedynie domyślać się niektórych spraw dotyczących Anne, a jej życie i śmierć mogły zostać opisane przez pryzmat życia i śmierci innych osób oraz na podstawie dostępnej wiedzy o „życiu” w obozach, możemy historię Anne i jej towarzyszy przenieść na każdą ofiarę tychże obozów. Każdego zamordowanego, każdego ocalałego. Jak trudno jest uzyskać w 100% pewną informację w jej przypadku, tak niejednokrotnie, tej informacji nie można uzyskać wcale w przypadku wielu, wielu innych ofiar. Ludobójstwo pozbawiło tych ludzi nie tylko godności i życia. Sprawiono, że stali się oni jedną, nierozpoznawalną masą. Znikli. Nie ma ich, robiono wszystko by wyglądało jakby ich nigdy nie było. Również dlatego, dobrze, że zachował się i został wydany „Dziennik”, to bezpośredni dowód na to, że Anne była, żyła i była taka jak my wszyscy. Nikt by się nią nie zainteresował, nie poznalibyśmy okruchów jej dalszych losów, gdyby nie „Dziennik”. A dzięki temu nie umielibyśmy, być może, uzmysłowić sobie dalszych losów innych ofiar holokaustu, które mogły być, a zapewne i były, takie same jak Anne i jej towarzyszy.


„Anne Frank i jej towarzysze. Bohaterowie „Dziennika” w obozach zagłady”, strona 193:

(…) niezatarte wrażenie zrobił na nich przyjazd wielkiej grupy węgierskich dzieci, które od razu po przybyciu miały zostać zamordowane w komorze gazowej. (…) „Anne też płakała, kiedy maszerowaliśmy obok węgierskich dzieci, które przez pół dnia stały nago na deszczu, czekając przed komorą gazową, bo jeszcze nie nadeszła ich kolej. (...)” „A potem, gdy zobaczyłaś tak wiele dzieci idących rączka w rączkę. Na to nie można było patrzeć, naprawdę nie można, jak te dzieci idą do komory gazowej.”

Rozdzierające.  

wtorek, 8 listopada 2022

"Dziennik" Anne Frank


CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA 1943

„Żeby raz i głośno się pośmiać, to by bardziej pomogło niż dziesięć tabletek walerianowych, ale my już prawie oduczyliśmy się śmiać.”


Długo zastanawiałam się jak zacząć. W przypadku książek, które tak wiele dają nam do myślenia, zawsze najtrudniejsze jest pierwsze zdanie. Z resztą jak z wszystkim – najtrudniej jest zacząć, a potem już jakoś samo idzie. Czy Anne też czuła mętlik w głowie pisząc po raz pierwszy? Być może. Ja natomiast zacznę tak...


„Dziennik” Anne Frank to na pierwszy rzut oka typowy pamiętnik nastolatki. Anne w dniu swoich trzynastych urodzin 1942 roku otrzymuje w prezencie dziennik, w którym zamierza zapisywać wszystkie swoje przemyślenia. Traktuje dziennik jak swoją najlepszą przyjaciółkę, powierniczkę wszelkich sekretów, dlatego wpisy mają formę listów do wymyślonej przyjaciółki o imieniu Kitty. Jak widzicie, mamy rok 1942, II Wojna Światowa, czas represjonowania Żydów, a Anne była Żydówką. Niespełna miesiąc po swoich urodzinach Anne wraz z rodzicami i siostrą oraz jeszcze trzema innymi osobami udaje się do przygotowanej wcześniej kryjówki by spróbować przeczekać wojnę. By spróbować przeżyć. Ukrywając się musieli zachować niemalże absolutną ciszę, bez zbędnych wygód i z bardzo ograniczonym kontaktem ze światem zewnętrznym. Przede wszystkim jednak, musieli znosić swoje bezustanne towarzystwo, na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, przez 760 dni. I przez te 760 dni Anne opisuje swoje emocje, rozterki, pisze o życiu w „oficynie”, o kłótniach, smutkach, radościach, miłości, a nawet o najbardziej intymnych sprawach. Przez 760 dni widzimy jak zmienia się styl w jakim pisze Anne, jak zmienia się ona sama, jak zmienia się jej postrzeganie świata oraz postrzeganie samej siebie. Przez 760, aż do momentu gdy hitlerowcy odkrywają ich kryjówkę...


Dużo swojego czasu słyszałam o fenomenie Anne Frank. O tym jak bardzo jest popularna pomimo, iż była zupełnie zwykłą dziewczynką. Myślałam cóż takiego w niej było i jest nadal, że tyle wokół niej szumu. Skoro dwa lata przesiedziała w kryjówce, to tak naprawdę, nie zaznała tego najgorszego okrucieństwa tej wojny. Z resztą ukrywanie się to chyba nic niezwykłego w tamtym czasie, zapewne niejedna rodzina podzieliła ich los. Znam z literatury zdecydowanie gorsze i bardziej dramatyczne historie. Więc co w tej Anne Frank takiego niezwykłego? Właśnie nic... Właśnie o to chodzi, że nic... Anne Frank jest każdym z nas.


Niezwykłość „Dziennika” polega na zupełnej zwykłości jego Autorki. Mimo, że historia Anne ma już prawie 80 lat, opisywane przez nią emocje, uczucia, relacje pomiędzy nią a każdym członkiem oficyny, ale zwłaszcza między nią a jej rodzicami, poglądy jakie wygłasza, to co myśli o sobie, o innych oraz jej zachowanie, są dalej aktualne i powszechne. To ponadczasowa pozycja, dopiero po przeczytaniu której zrozumiałam dlaczego jest tak popularna wśród młodzieży (o popularności wśród dorosłych potem). Tak naprawdę każdy z nas był/jest jak Anne. Buntował się przeciw rodzicom, był niepokorny, przeświadczony o swojej niepodważalnej racji. Kto z nas choć raz nawet nie pomyślał o swoich rodzicach „oni mnie nie rozumieją i ciągle o wszystko mają do mnie pretensje”? Jedni nosili ten bunt w sobie, inni jawnie eksponowali swoje uczucia. Hormony – tak kwitowali to zazwyczaj dorośli. I Anne właśnie o tym pisze. Realia jej życia były diametralnie różne od dzisiejszych. Przyszło jej żyć na małej powierzchni nie tylko z rodziną, ale i obcymi osobami. Jej sytuacja była bardzo trudna. Wyobraźcie sobie siebie zamkniętego przez dwa lata choćby tylko z najbliższą rodziną, bez możliwości wyjścia na zewnątrz, wychylenia nawet głowy przez okno, nie posiadając do końca nawet swojego własnego kącika, często w zupełnej ciszy i bezruchu... Niedawno mieliśmy tego małą próbkę – pandemia wymusiła na nas lockdown, też siedzieliśmy w domach i mieliśmy ograniczone możliwości wyjścia i kontaktu z innymi ludźmi. Już przy tym słyszało się od poniektórych, że dostają kociokwiku od patrzenia na siebie przez kilkanaście dni. A co powiecie na 2 lata? Dla nastolatki, która wchodzi w ten czas swojego życia, gdzie zmienia się jej ciało i umysł, musiał być to zaiste ogromny wysiłek by wytrzymać i nie dać komuś w twarz... Ja bym miała problem.

Realia jej życia były inne, ale mimo to Anne zmagała się dokładnie z takimi samymi problemami i dylematami co dzisiejsza młodzież. I za 20, 50, 100 lat dalej będzie tak samo. Odnajdujemy w Anne siebie...

Tej książki nie napisał dorosły. Żaden dorosły nie wymyślił tej historii, to nie fikcja literacka. Nikt nie włożył w głowę Anne swoich dorosłych myśli, nie zbudował sztucznego obrazu ówczesnej nastolatki. To wszystko jest autentyczna Anne.

To właśnie niezwykłe w tej zwykłości.


Odnajdujemy siebie w Anne – dorosłym natomiast przypomina o tym jacy my sami byliśmy gdy mieliśmy te 13, 14 czy 15 lat. Tylko nasze życia nie skończyły się tragicznie... Poza tym dorośli są wścibscy, uwielbiają czytać czyjeś pamiętniki. Przyznać się, ilu jest takich co sięgnęło po kryjomu po pamiętniki własnych dzieci? Oczywiście, nie raz i nie dwa zdarzały się sytuacje, że taka lektura pozwoliła wyłapać coś niepokojącego wśród naszej latorośli, dzięki czemu mogliśmy zapobiec jakiemuś nieszczęściu. Wracając do „Dziennika” Anne, poznajemy w nim tajemnice obcych nam ludzi i doznajemy olśnienia. Okazuje się, że „problemiki” młodej Anne są jakieś dziwnie swojskie. Takie nasze. Są (jest), a potem nie ma już nic...


To dlatego ta książka jest taka ważna. Jest doskonały uświadomieniem nam wszystkim tego, że holokaust (ogólnie wojna) dotknął ludzi takich jak my. I i II Wojna Światowa miały miejsce już tak dawno, że powoli wydają się nam one po prostu trudnym rozdziałem historii świata, dalekim wspomnieniem, czymś co już nigdy się nie zdarzy. Myślimy „mnie to nie dotyczy”, albo „ja w takiej a takiej sytuacji postąpiłbym inaczej”. Nie wiesz jakbyś postąpił bo całe szczęście los nie stawia cię w sytuacji gdy musisz ratować życie swoje i swojej rodziny tylko dlatego, że ktoś nie lubi wiary jaką wyznajesz. Czytając „Dziennik” dociera do nas ta brutalna prawda. To nie byli wymyśleni ludzie, byli prawdziwi do szpiku kości. Byli tacy jak my, dzisiaj, teraz. Powyższe można przyrównać do widoku trupa. Oglądasz wiadomości, filmy gdzie trup ściele się gęsto, krew się leje itd., oswajasz się z tym widokiem, staje się powszechny. Dopiero widok face to face z nieżyjącą osobą w trumnie jest dla ciebie szokiem. To był człowiek, którego znałeś... A teraz go nie ma. To samo jest z ofiarami wojen. Czytasz o tym, oglądasz filmy, temat powszednieje. Ja też, o czym pisałam na początku, stwierdziłam „ukrywała się i pisała dziennik, no i co, co w tym niezwykłego?” No właśnie to... To moglibyśmy być my...


Z okładki książki spogląda na nas uśmiechnięta dziewczyna, o radosnym, wręcz zawadiackim spojrzeniu, koleżanka, przyjaciółka, młoda kobieta, być może przyszła matka. Przy dobrych wiatrach Anne mogłaby żyć do teraz, gdyby nie wojna...


W przypadku „Dziennika” należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden jego bardzo ważny aspekt – mianowicie na rażące i bardzo obrazowe pokazanie jak działa rasizm i segregacja ludzi. Tu mamy Żydów, ale równie dobrze można ich zastąpić latynosami, Romami, czarnoskórymi, Syryjczykami, Ukraińcami. Do czego prowadzi nienawiść do innej nacji, religii, koloru skóry. Nienawiść do inności. A inność to w drugą stronę, wyjątkowość. Dlaczego jedni chcą być inni i mówią wtedy „ja jestem wyjątkowy, unikalny, mam swój niepowtarzalny styl” itd. A z drugiej strony, jeśli nie jesteś jak wszyscy, stajesz się tym gorszym wyjątkowym. Wytykają cie palcami, szydzą z ciebie, hejtują. Mordują. Gdzie jest ta magiczna granica między fajną wyjątkowością, a tą gorszą? Ale uwaga – wszyscy jesteśmy tacy sami, co nam dobitnie udowodniła Anne. Te ramy wyjątkowości ustalamy sobie sami. Zazwyczaj ustala większość, która nie zawsze ma racje.

I tu polecam film pt. „Wolność słowa” - obecnie dostępny na platformie Netflix. Porusza, właśnie posiłkując się „Dziennikiem” Anny Frank, temat nienawiści i wzajemnego zwalczania się ludzi pochodzących z różnych grup społecznych. Warty obejrzenia.


Reasumując, polecam przeczytać tę książkę, każdemu, bezwzględnie każdemu. Nie rozumiałam dlaczego jest tak ważna, ale po jej przeczytaniu bije się w pierś. Pycha kroczy przed upadkiem...

czwartek, 20 października 2022

"Z dala od świateł" Tana French



Z prozą Tany French pierwszy raz zetknęłam się przez przypadek kilka lat temu. Thriller "Bez śladu", bo tak brzmiał tytuł pierwszej przeczytanej przeze mnie książki Autorki, był naprawdę dobrą lekturą. Pamiętam, że akcja była wartka, powieść trzymała w napięciu, bohaterowie byli dobrze zarysowani, a rozwiązania sprawy nie dało się z góry przewidzieć. Aż dziw, że tak długo czekałam na sięgnięcie po kolejną książkę Pani French. Czy mi się podobała? Z bólem serca muszę stwierdzić, że liczyłam na ciut więcej.


Emerytowany policjant z chicagowskiej policji postanawia na stałe osiąść w kameralnej wiosce w Irlandii. Kupuje mały zrujnowany domek i przystępuje do jego renowacji. Okolica jest piękna, sąsiedzi mili, mieszkający akurat w takiej odległości by czuć się swobodnie, miasteczko sielskie. I wszystko było na dobrej drodze by Cal mógł w końcu zaznać spokoju, gdyby nie prośba pewnego dzieciaka o pomoc w znalezieniu zaginionego brata. Cal nie bez  oporu zgadza się podjąć prywatne "śledztwo", a im bardziej zagłębia się w to tajemnicze zniknięcie, tym bardziej wieś i jej mieszkańcy stają się doń irytujący. Wygląda, że każdy coś wie na temat zaginięcia chłopaka, ale nie bardzo ma ochotę mówić. W co wmieszał się chłopak i gdzie się podziewa? Rozwikłanie sprawy będzie ciut kosztowne zdrowotnie dla Cala, ale pozwoli jemu i dzieciakowi odzyskać upragnioną równowagę. 


Książka jest napisana w bardzo spokojnym tonie. Mam przez to na myśli, że wszystkie następujące po sobie wydarzenia, chyba przez wzgląd na stoicki spokój bohaterów, sarkastyczne dialogi i ogólną sielskość wsi i otaczającej przyrody, nie wydają się dramatyczne czy gwałtowne. Wszystko dzieje się w swoim tępię, w odpowiednim rozciągnięciu czasowym fabuły. Tajemnica, którą odkrywa Cal, też nie jest jakaś przerażająca, powiedziałabym, że całkiem powszechna. A sprawcy całego zamieszania pozornie niegroźni. I być może to jest to, co nie bardzo mi pasowało w tej książce. Zabrakło mi odrobiny dreszczyku jaki zazwyczaj czujemy przy czytaniu thrillerów. Zabrakło dramatyzmu sytuacji. Książka była tak "flegmatyczna" i wielokrotnie ubarwiona typowym angielskich sarkastycznym humorem, że gdy podsumowujemy nasze wrażenia z lektury dochodzimy do wniosku, że w zasadzie to przecież nic takiego się nie stało. Ot chłopak zaginął, nie ma go, nie wiadomo czy będzie... Żadna strata... Kto by się przejmował, skoro nawet matka się nie przejmuje. 

W sumie nie wiem czego oczekiwałam po tej książce. Czegoś pokroju Harego Hole?

Tak poza tym to książka dobra. Ciekawa mimo swojego "flagmatyzmu". Autorka potrafi wciągnąć czytelnika w fabułę i zaciekawić go od pierwszych stron. Czyta się szybko, gładko, nawet jest miejscami śmieszna, myślę, że od początku książki można domyślać się kto jest zamieszany w zaginięcie chłopaka. Określiłabym ją jako lekką lekturę. Taki prawdziwy, niezobowiązujący relaks. Bez doszukiwania się podtekstów, analizowania ibezustannego rozmyślania. Typowy odmóżdżacz po ciężkim dniu. 

Polecam!

wtorek, 11 października 2022

"Królestwo" Szczepan Twardoch


Cóż to jest za książka! Wreszcie dostałam to, czego oczekiwałam po Panu Twardochu. Tak bardzo zawiodłam się „Królem”, że bałam się czytać „Królestwo”. Mile mnie Pan zaskoczył, Panie Szczepanie, bardzo mile.

„Królestwo” opowiada co stało się z wielkim Jakubem Szapiro po zawróceniu samolotu lecącego do Palestyny z powrotem na lotnisko w Warszawie w 37 roku. W tej części Jakub już nie jest postacią pierwszoplanową, narratorem, który przedstawia nam swoja wersję wydarzeń i swoje błyskotliwe przemyślenia. O wszystkim co się dzieje opowiada nam Ryfka Kij, wieloletnia kochanka Szapiry, oraz jeden z jego synów, Dawid.

Koniec IIWW. Ryfka i Jakub jako jedni z nielicznych ocalałych z warszawskiego getta, ukrywają się w ruinach Warszawy, próbując usilnie doczekać końca wojny. Jakub jest już cieniem tego kim był kiedyś. Nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie. Ryfka natomiast, jak szczur, przemyka zakamarkami gruzowisk w poszukiwaniu chociażby śladowych ilości pożywienia. Chce utrzymać przy życiu to, co jeszcze zostało z Jakuba. To tak w dużym skrócie, nie chcę wtajemniczać was w to jak potoczyło się życie Jakuba, jego żony i dzieci, ponieważ bardzo chciałabym żebyście sami przeczytali tę książkę. Osobiście uważam, że warto. Nie dla jakiegoś głębszego przesłania czy życiowej nauki, o nie nie. Po prostu to naprawdę dobra lektura.

Kto czytał „Dracha”, ten może liczyć na podobną metaforykę i metafizykę w „Królestwie”. Bardzo lubię takie książki. Pan Twardoch ma bardzo dobre pióro, wręcz odnosi się wrażenie, że pisanie przychodzi mu bardzo lekko. Te zdania wielokrotnie złożone, ten pozorny chaos, odnośniki, porównania, konkluzje... To jakbym sama przelewała swoje myśli na papier. Czasem właśnie chaotyczne, czysty burdel, mętlik, milion na minutę i wyciągała z nich jednocześnie odpowiednie wnioski, tłumaczyła znaczenie. Czy te powieści to sam Autor? Czy można przez nie scharakteryzować i jego? To co dzieje się w jego umyśle? Czy to już być może zbyt ryzykowne stwierdzenie...

Sama powieść, jeśli wyłączyć by wspomniane metafizykę i metaforykę, mogłaby być bardzo rzeczowa, krótka i pewnie nic specjalnego. Ot poznajemy nieszczęśliwe losy butnego, aroganckiego i złego człowieka, który ma wyjątkowe szczęście w życiu, że obdarzony wyjątkową aparycją, przyciąga do siebie kobiety chcące dla niego zrobić dosłownie wszystko. Ale, całe szczęście, tę powieść pisał Pan Twardoch. Więc mamy wtedy i wteraz, ale to i tak nie ma znaczenia... Miłośnicy Twardocha wiedzą o co chodzi... I nawet kaszalot teraz nabrał sensu. Mamy wiele przeskoków czasowych, poznajemy historię życia kilku innych postaci, które pozornie nie mają większego znaczenia dla fabuły, ale każda z tych postaci zostawiła jakiś ślad w życiu i myśleniu głównych bohaterów. Piszę – pozornie – ponieważ, czytałam już opinię, że o tym i o tamtym to nie wiadomo po co Autor pisze, chyba tylko po to, żeby stron książki było więcej. Nie zgodzę się z tym. W tej powieści każda osoba wprowadzona jest w jakimś celu, po prostu musimy się wczytać, musimy się skupić, zrozumieć, nie przelatywać tekstu tylko po to, żeby przeczytać. Musimy się zatrzymać i pomyśleć, nad tym co czytamy. I to mi się m.in. podoba w książkach Pana Twardocha, że nawet takie błahe jak ta konkretna, mają jednak w sobie odrobinę tego czegoś co nas zmusza do myślenia. Dlatego jest wtedy i wteraz, ale to i tak nie ma znaczenia...

I naturalizm. Największe ciarki miałam przy opisie wyrywania złotych zębów nieboszczykom.

Polecam tę książkę.

Ps. Kogoś może boleć „antypolskość” zawarta w „Królu” i „Królestwie”. No cóż, nie żyłam w tamtych czasach, ale znam historię, znam swój kraj, mentalność jego obywateli i wiem, że i my nie mamy do końca czystych rąk. W każdym narodzie, nawet najlepszym, znajdzie się kilka szuj, które rzutują na postrzeganie całego tego narodu. Potem i milion Sendlerowych nie pomoże. Niech rzuci kamieniem ten, co jest bez winy. Koniec.

„Echo Man” Sam Holland


Tyle osób polecało tę książkę na facebookowej grupie czytelniczej, że w końcu się skusiłam. Nie mogę żałować, dobra lektura, mocna, brutalna, mi również się podobało. Dobra rozrywka. No właśnie... rozrywka. Ostatnio mam co raz większy dylemat jak opisywać swoje zadowolenie z przeczytania książek, które nawiązują do faktycznych brutalnych morderstw, gdzie pomysły na uśmiercenie ofiary czerpie się od seryjnych zabójców. Dla przykładu, nie bardzo wiedziałam co myśleć po lekturze „Zimny chirurg” Maxa Czornyja. Powieść oparta na faktach, opisująca chore zachowania Kolanowskiego. Nie wiem, czy mam się zachwycić tą powieścią czy określić jako obrzydliwą. Nie wiem. Tu może nie miałam aż takich dużych wątpliwości co napisać i jak odebrać książkę, ale o swoich wątpliwościach względem literatury traktującej o autentycznych seryjnych mordercach jeszcze wspomnę w dalszej części wpisu. Skupmy się póki co na tej konkretnej pozycji.

O czym jest „Echo Man”? W całej Anglii dochodzi do szeregu bardzo brutalnych i pozornie niepowiązanych ze sobą morderstw. Śledczy prowadzący dochodzenie, odkrywają po jakimś czasie, że poszczególne z morderstw są kopią już kiedyś popełnionych zbrodni przez wielu seryjnych morderców np. Teda Bundiego czy Jeffreya Dahmera. Czy mamy zatem do czynienia z kimś kto bezwzględnie lubuje się w popełnianiu tych samych brutalnych przestępstw na wzór innych morderców? Wygląda na to, że tak, z tym że naszemu zwyrodnialcowi zwykłe kopiowanie już nie wystarcza...

Porywający i mroczny thriller, chociaż jak dla mnie prawie horror. Czytając czułam ciarki na całym ciele. Łapałam się na tym, że patrzę za siebie idąc nocą przez przedpokój do łóżka. Sprawdzałam kilkakrotnie czy na pewno zamknęłam drzwi. O wstawaniu w nocy do wc nie było mowy, no chyba, że zaświeciłam po drodze wszystkie światła. Jeżeli lubimy takie „efekty specjalne” w trakcie czytania książki, to polecam z czystym sercem, bo wrażenia niesamowite.

Niemniej jednak – czytając „Echo Mana” często miałam wrażenie, że fabuła podobna jest do „Kasztanowego Ludzika” (który jest jeszcze lepszy zdecydowanie, jego również polecam przeczytać). Nie będę zdradzać szczegółów, lecz prawdziwy miłośnik kryminałów, gdzieś w połowie książki zacznie przypuszczać już kto może być tytułowym mordercą kopistą. Tak poza tym, bez zarzutu. Autorka ma świetne pióro i biorąc pod uwagę, że „Echo Man” to jej debiut literacki, poradziła sobie całkiem nieźle. Książka mogłaby być ciut ciut lepiej dopieszczona, choć generalnie nie należy narzekać. Zastanawiam się tylko o czym napisze w kolejnych swoich powieściach, skoro już w debiucie zużyła chyba wszystkie możliwe pomysły na bestseller roku.

Jeszcze zanim sięgnęłam po "Echo Man'a", pamiętam, że zastanawiałam się czy grasuje w świecie jakiś szaleniec, który posunął by się do kopiowania i być może ulepszania zbrodni słynnych seryjnych morderców, a tu proszę, ktoś wpadł na pomysł napisania takiej książki.

A tylko jedna rzecz w sumie mnie trochę rozczarowała, ale to tylko moje subiektywne odczucie. Mianowicie zakończenie - znowu porównanie do „Kasztanowego Ludzika”, tam zakończenie jest w zasadzie takie otwarte, że można przypuszczać, że to nie są ostatnie zbrodnie z ludzikami z kasztanów w tle... Natomiast tu, chyba wolałabym żeby zakończenie jednak nie było takie otwarte - miałam nadzieję, że gościu niespodziewanie padnie trupem na końcu. Niestety tak się nie stało... I to niepokoi, ale tak dziwnie, nie takiego zakończenia osobiście oczekiwałam. Zostawiło za sobą bardzo nieprzyjemne uczucie...

Chciałam w tym miejscu napisać jeszcze parę słów odnośnie literatury dokumentalnej czy sfabularyzowanej traktującej o najsłynniejszych seryjnych mordercach świata. Oglądałam ostatnio na platformie Netflix serial o Jeffreyu Dahmerze. Seryjnym mordercy z Milwaukee w USA, który zamordował 17 mężczyzn poprzez najczęściej uduszenie, po czym ćwiartował ich ciała, rozpuszczał w kwasie, gotował, zjadał itd. Był mordercą, kanibalem, nekrofilem. Po obejrzeniu tego serialu naszła mnie mianowicie taka konkluzja, że zbyt dużo uwagi poświęca się takim seryjnym mordercom. Pisze się o nich książki, przeprowadza wywiady, powstają komiksy, filmy, nawiązuje się o nich w tekstach piosenek. Po co? Czy nie powinno się ich wymazywać z kart historii - jak Egipcjanie chcieli wymazać imię faraona Ehnatona? Albo przynajmniej ich tak nie upowszechniać? Jaką mamy pewność, że faktycznie ktoś nie zacznie ich kopiować? Podobno nie ma normalnych ludzi, są tylko niezdiagnozowani. Wiem dlaczego tak się dzieje. Po prostu my, ludzie, lubimy rzeczy szokujące, jesteśmy tak zaprogramowani, to jest naturalny instynkt, że lubimy się bać, lubimy czuć dreszczyk emocji. A co może być bardziej emocjonujące aniżeli np. czytanie o morderstwach i wyobrażanie sobie ich zarazem. A wydawcy o tym bardzo dobrze wiedzą... Ktoś powie, że takie publikacje są też cenne przez wzgląd na badania behawioralne, psychologiczne takich osób. Rozłóżmy na czynniki pierwsze zachowanie zwyrodnialca, spróbujmy zrozumieć przyczynę jego postępowania, być może zapobiegniemy podobnemu na przyszłość. Ok, jestem w stanie to zrozumieć, to zapewne cenne informację, ale dla kogo? Dla ogółu? Dla ogółu, w którym zapewne jest paru równie chorych ludzi, którym być może tylko brakuje odwagi by spróbować podobnych zachowań. Hołduje się pamięć o przestępcy zamiast o jego ofiarach. W przypadku Dahmera, kamienica, w której popełnił większość zbrodni została zburzona, bo przyciągała ponoć „turystów” rządnych wrażeń. Apelowano, by w miejscu kamienicy stworzyć park z postumentem upamiętniającym ofiary Dahmera. Podobno do tej pory jest tam tylko pusty plac. Od 1991 roku do dziś... Czekam na książkę, która będzie opisywała zbrodnie, ale od strony ofiar. Ofiar, które nie będą bezosobowe, nie będą jedynie narzędziem do osiągnięcia celu jakim jest wydanie poczytnej książki. Gwarantuje, że taka książka mogłaby być równie a może i bardziej przerażająca, bo umiejętnie napisana, sprawiła by, że my jako czytelnicy, weszlibyśmy w skórę ofiar i potrafilibyśmy wyobrazić sobie, że nas samych to spotyka.


„Na zachodzie bez zmian” Erich Maria Remarque


Kiedy polecono mi tę książkę, po przeczytaniu jej krótkiego opisu, byłam bardzo entuzjastycznie nastawiona. Lubię literaturę wojenną, ale taką autentyczną, prawdziwą, brutalną wręcz w swej prawdziwości. Bez tego niewiarygodnego, wręcz niemożliwego „bohaterstwa” jaki często serwują nam amerykańskie filmy sensacyjne/wojenne. Niezniszczalni żołnierze, bez strachu, z niekończącym się magazynkiem. Dlatego jestem miłośniczka np. prozy Pana Williama Whartona, jego książki traktujące o wojnie właśnie takie są. Przejmujące i bardzo prawdziwe, pełne strachu i ziejące grozą. O książkach Remarque'a czytałam wiele pozytywnych opinii lecz jakoś do tej pory nie miałam bezpośredniego styku z twórczością tego Autora. W tym przypadku ten entuzjazm po przeczytaniu „Na zachodzie bez zmian” ze mną pozostał.

Książka wybitna, bardzo ważna światopoglądowo, otwierająca oczy, zmuszająca do zadawania pytań o jakikolwiek sens wybuchu którejkolwiek z wojen. Namacalnie czujemy grozę wojny, tak jakbyśmy sami byli świadkami tamtych wydarzeń.

Ostatnie miesiące I Wojny Światowej, główny bohater opowiada ze szczegółami jak wygląda walka na froncie, życie w okopach i na tyłach armii. Niesamowite i przerażające opisy wojennych bitew i śmierci. Mówi o swoich najbliższych kolegach, o powrocie do domu na krótką przepustkę, o propagandzie jaką stosowali wobec nich jeszcze w szkole – to było stracone pokolenie. Stracone pokolenie młodych ludzi, którzy mogliby być w życiu kimś... lub nikim, wszystko jedno, ale mogliby żyć po swojemu, założyć rodziny, przejąć interes ojca, uczyć się, wynaleźć coś, napisać bestseller... „Kim ty mógłbyś być gdyby nie wojna” - już kiedyś przeczytałam taką sentencję w innej książce.

„Na zachodzie bez zmian” jest napisana w taki prosty sposób, prawie jak pamiętnik, a kończy się tak nagle, tak niesprawiedliwie, jak każda wojna jest niesprawiedliwa. Zabiera życia, generuje wspomniane stracone pokolenia, marnotrawi potencjał ludzki do czynienia rzeczy wielkich i mniej wielkich, ale dobrych. Książka ma wydźwięk anarchistyczny, ale co mi się osobiście nasunęło po jej przeczytaniu, to że obowiązkowo powinien ją przeczytać każdy. Nie ważne czy jesteśmy miłośnikami literatury wojennej czy zdecydowanie nie. O tym jak ważna jest niech przemówi fakt, że jeszcze przed wybuchem IIWW, była palona przez nazistów na stosach, tylko dlatego, by prawda w niej zawarta nie dotarła do młodzieży, by ta młodzież dała sobą manipulować, żeby chcieli tej wojny. Do czasu wybuchu wojny w Ukrainie, uważałam, że ludzie już nie są tacy głupi by dać się wciągnąć w kolejną niszczącą wszystko wojnę przez widzi mi się jakiegoś nawiedzonego polityka. Uważałam, że ludzie na temat wojen, okrucieństwa i bezsensu tych wszystkich śmierci mają już tak dużą wiedzę, dostęp do informacji jest na tyle powszechny, że nie ma możliwości by zadziałała zwodnicza propaganda wmawiająca ludziom, że wzięcie udziału w potocznie nazwanej, specjalnej operacji wojskowej, to największy honor dla człowieka, to bohaterstwo i wielki wyczyn. Myślałam, że ludzie są bardziej do przodu, jak to się mówi. Myliłam się. Jesteśmy do przodu w przypadku określania pięćdziesiątej którejś płci, ale propaganda wojenna działa dalej w najlepsze.

Dzisiaj przeczytałam mądre zdanie: szkoły powinny uczyć JAK myśleć, a nie CO myśleć. Czyżby tego brakowało? Szkoła... A co z nami? Rodzicami? To przede wszystkim my, rodzice, powinniśmy naszym dzieciom podsuwać odpowiednią lekturę i prowokować do samodzielnego myślenia.

Mega ważna książka, trzeba przeczytać, po prostu trzeba.


"Zjazd Absolwentów" Guillaume Musso


To dopiero moja druga przeczytana książka tego Autora i muszę przyznać, że nawet mi się podobała. „Zjazd absolwentów” to interesujący thriller opowiadający o przykrych konsekwencjach młodzieńczej nieszczęśliwej miłości, pełnej niedopowiedzeń i ukrytych pragnień.

Opis ze strony lubimyczytac.pl: „Dziewczyna, która znika w nocy. Przyjaciele związani tragiczną tajemnicą. Powrót do miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Riwiera Francuska – zima 1992 roku. W mroźną noc, gdy kampus liceum zostaje sparaliżowany przez burzę śnieżną, dziewiętnastoletnia Vinca Rockwell, jedna z najzdolniejszych uczennic w szkole, ucieka z nauczycielem filozofii, z którym ma potajemny romans. Dla nastoletniej dziewczyny miłość oznacza wszystko albo nic. Nikt już nigdy jej nie zobaczy. Riwiera Francuska – wiosna 2017 roku. Kiedyś nierozłączni Thomas i Maxime – najlepsi przyjaciele Vinki – nie kontaktowali się ze sobą od czasów szkolnych. Spotykają się dopiero na zjeździe absolwentów. Zaraz po nim jeden z budynków szkoły ma zostać wyburzony. Thomas i Maxime wiedzą, że są w nim ukryte zwłoki. I że wkrótce nic już nie stanie na przeszkodzie, by prawda wyszła na jaw.

Opisana historia ma pewne niedociągnięcia, nasuwa się wiele pytań, niemniej zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące. Ciekawa kompozycja powieści, bo praktycznie od początku wiemy kto zabił, jak zabił i dlaczego zabił. Co prawda stopniowo odkrywamy, że niektóre sprawy, z początku oczywiste, wcale takie oczywiste nie są. Niektórych rzeczy bardzo szybko sami się domyślamy, a zakończenie tylko potwierdza nasze domysły. Dałam tej książce 7 na 10 gwiazdek i myślę, że "Zjazd Absolwentów" zasługiwałby nawet na 8 gwiazdek gdyby parę, moim zdaniem, niedociągnięć. Policja podejmując śledztwo zaginięcia Vinki i Alexis nie sprawdza motywu ich ewentualnego zabójstwa z zastosowaniem technik kryminalistycznych. Przyjęli, że oboje uciekli i co i już. Akcja praktycznie całej powieści, a właściwie rozwiązanie "śledztwa" przez Thomasa (głównego bohatera) rozgrywa się w ciągu jednego dnia. Tego samego dnia przyleciał ze Stanów, był rano na otwarciu Jubileuszu szkoły, w kawiarni, w bibliotece, pod szpitalem, u rodziców, u sławnego fotografa... Gdzie on jeszcze nie był i z kim w ten jeden dzień nie rozmawiał. Mało wiarygodne. No i wisienka na torcie... Na pierwszych stronach powieści mamy scenę gdzie strażniczka (wypicowana, w koronkowej sukience i na szpilkach, które ją lekko cisły - też szła na zjazd szkolny) idzie ścieżką wzdłuż wybrzeża na patrol bo jej szef kazał. Ok. Jestem kobietą i teraz chciałabym uświadomić pisarzom (nie pisarkom, bo one by tego błędu nie popełniły), że żadna odpicowana kobieta nie pójdzie na patrol ścieżką z przeszkodami bez wcześniejszej zmiany obuwia na co najmniej trampki. ;D pal licho sukienka o ile to nie jest balowa suknia do ziemi. Ale szpilki, do tego takie które cisną i to pożyczone? W teren? Absurd.

Reasumując, fajna książka, dobra rozrywka, pośmiać też się można, można przeczytać. Mocne 7/10

Czytelnicze zaległości :)

Ostatni wpis październik 2021r. Rok... Przez ten rok wiele się wydarzyło. W moim życiu nastąpiła jedna zmiana. Jedna, ale na tyle istotna, że wywróciła je do góry nogami. Mianowicie - zostałam mamą po raz drugi. :)

To nie tak, że przez ten rok nie przeczytałam żadnej książki, po prostu czasu na pisanie jakby mniej. Z tego też względu, ten wpis będzie wyjątkowy. Postaram się napisać kilka słów o każdej książce, którą przez ten rok przeczytałam.

W takich sytuacjach jak ta, zdaje sobie sprawę jaki sens i ile dla mnie osobiście wartości mają pisane recenzje książek. Dzięki temu utrwalam je w swojej pamięci. To takie proste. „Recenzje”, których dokonam teraz, do przeczytanych przez ostatni rok pozycji będą hmmm szczątkowe. Taka jest właśnie moja pamięć. Z tego właśnie śmieje się zawsze mój mąż. Pamięć złotej rybki, na 3 sekundy... Pamiętam, że książka była dobra i mogę ją polecić, ale nie zawsze mogę napisać coś o niej ze szczegółami, zwłaszcza jeśli mam opisywać coś co czytałam rok temu. Dlatego wybaczcie – choć może być śmiesznie. :D

Zaczynamy! :)

  1. „Trzynasta opowieść” Diane Setterfield, ocena 10/10 – ta książka bardzo mnie zaskoczyła. Pozytywnie. Powieść dość złożona, wątek dwóch sióstr bliźniaczek wręcz patologiczny, ale czytając ją nasuwa się parę refleksji. Książka jest bardzo wciągająca, warta przeczytania, nie tylko dla samej rozrywki. Myślę, że wkrótce do niej wrócę i przeczytam jeszcze raz, choćby po to żeby napisać porządną recenzję, bo taka się jej też należy.

  2. „Apteka pod złotym moździerzem. Dziedzictwo” Lucyna Olejniczak, ocena 5/10 – czekałam na tę książkę rok. Z nadzieją, że będzie swoją fabułą i stylem dorównywać pierwszej części prequela sagi „Kobieta z ulicy Grodzkiej”. Niestety, ta część to już było chyba dla mnie za dużo. Za dużo tego stylu w jakim pisze Pani Olejniczak, za dużo infantylnych opisów, rozciągania fabuły w nieskończoność, pisania o faktycznych osobach czy wydarzeniach w taki sposób, w jaki nieskromnie lokuje się produkty w „Klanie”. Ta część mnie zmęczyła. Chciałabym polecić tę książkę, niestety ratuje ją jedynie fakt, że jest drugą częścią prequela, więc jeśli ciekawi was w jaki sposób Franciszek Bernat (czarna postać sagi, przez którą każda kobieta w kolejnych pokoleniach Bernatów jest przeklęta) stanie się ostatecznym właścicielem apteki i jak historia zakończy się dla samej Magdy, to po prostu musicie zagryźć zęby i ją przeczytać.

  3. „Nić” Victoria Hislop, ocena 7/10 – bardzo przypadły mi do gustu książki Pani Hislop. Ma świetny styl, jej powieści są przepełnione emocjami, wręcz namacalnymi. Bardzo łatwo można „wejść” w bohatera, wczuć się w sytuację. Opisywane historie są tak prawdziwe, jak tylko mogą być. Ta konkretna powieść dzielnie dorównuje poprzednim, chociaż odczuwałam po jej przeczytaniu lekki niedosyt. Czegoś mi w niej zabrakło. „Nić” to powieść o łączącej pokolenia jednej rodziny nierozerwalnej nici. Mimo nieszczęść, zwad, wojen, pamięć o członkach rodziny pozostaje zawsze, nawet jeśli wyrządzili nam kiedyś krzywdę. Nić łączy przeszłość z teraźniejszością i rozwija się dalej na przyszłość. Wszyscy jesteśmy powiązani. Dobra książka, nie zmarnujecie przy niej swojego czasu.

  4. „Słowik” Kristin Hannah, ocena 8/10 - „Słowik” broni się sam. To moja pierwsza przeczytana książka tej Autorki, określana jako bezsprzeczny bestseller, hit. I rzeczywiście, książka jest niezmiernie ciekawa i wciągająca. Warta przeczytania powieść historyczna opisująca działania francuskiego podziemia w czasie II Wojny Światowej. Tytułowy „Słowik” to francuska członkini ruchu oporu, która m.in. przeprowadza przez Pireneje tylko sobie znanymi ścieżkami, alianckich spadochroniarzy, lotników i inn. Słowik to postać autentyczna. Oczywiście książka opowiada nie tylko o działalności ruchu oporu. Mamy w niej również opisaną bardzo złożoną i smutną zarazem, więź pomiędzy dwiema siostrami oraz ich ojcem. Książka jest bardzo przejmująca. Trzyma nieustannie w napięciu. Dobrze napisana, nie ubarwia, nie wypłaszcza tematu II Wojny Światowej i represji niemieckich na ludności francuskiej wyznania mojżeszowego. Naprawdę warto przeczytać. Ponad to, lektura zachęca by zaczerpnąć dodatkowych informacji o innych kobietach szpiegach i działaczkach ruchu oporu działających m.in. we Francji. A było ich wiele i były nawet Polki :) Polecam.

  5. „Chirurg” Tess Gerritsen, ocena 8/10 – niewiele pamiętam z tej książki, ale pamiętam jedno. Lektura była świetną rozrywką. Pamiętam, że to była jedną z nielicznych książek w tamtym czasie, którą przeczytałam z zapartym tchem naprawdę bardzo szybko (ta szybkość chyba spowodowała, że tak mało pamiętam z fabuły...). Trzymający w napięciu, wybitnie skonstruowany thriller, przerażający, zagadkowy. Cóż więcej napisać – musicie sami przeczytać – koniecznie!

  6. „Na zachodzie bez zmian” Erich Maria Remarque, ocena 10/10 – krótka recenzja w odrębnym wpisie.

  7. „Świętosława – Królowa Wikingów” Agata Stopa, ocena 8/10 – powieść historyczna, zgodnie z komentarzem Autorki, bardzo bliska prawdzie. Pani Agata, bardzo długo pracowała nad książką, dokonała dogłębnego researchu, korzystała z wielu źródeł, a efektem tego jest baaardzo gruba i bardzo szczegółowa, ale też bardzo ciekawa i wciągająca powieść o siostrze Bolesława Chrobrego, Świętosławie, która była żoną dwóch wikińskich królów i miała wpływ na ówczesną politykę krajów nordyckich. To sfabularyzowany prawdopodobny życiorys Świętosławy. Autorka opowiada nam jej historię od dzieciństwa aż po kres życia. Jawi nam się kobieta pewna siebie, odważna i mądra, ale też nie do końca szczęśliwa, zwłaszcza w swoich małżeństwach, nieszczęśliwie zakochana, wojująca o swoje dzieci nawet z mężami. Książka naprawdę ciekawa, warto przeczytać, choć trzeba się przygotować, że momentami będzie się ciągła.

  8. „Cymanowski chłód” Stefan Darda, Magdalena Witkiewicz, ocena 5/10 - „Cymanowski chłód” to kolejna część powieści z dreszczykiem po „Cymanowskim Młynie”. Pierwsza część była dobra, nie wybitna, ale dobra. Ta natomiast wyjątkowo przeciętna. Dalsze koleje losów właściciela Cymanowskiego Młyna, jego nawiedzonej żony oraz pozostałych bohaterów w tym upiora z bagien zostały przez Autorów napisane bez polotu, w jakiś dziwny, mało prawdopodobny sposób. To powieść, oczywiście, wytwór wyobraźni, ale żeby uwierzyć choć trochę w opisaną historię, nawet jeśli wiemy, że to fikcja, potrzeba czegoś więcej niż tylko suchego przelewania liter na papier. A tak odbieram tę książkę, jako ciąg słów, które popełniono tylko po to, żeby była druga część. Nie polecam.

  9. „Zimny chirurg” Max Czornyj, ocena 7/10 – trudna książka... Trudna przez tematykę jaka została podjęta przez Autora. „Zimny chirurg” to thriller o seryjnym mordercy nekrofilu Edmundzie Kolanowskim. Kolanowski to postać autentyczna. Zwyrodnialec, gwałciciel, nekrofil, morderca. To co robił, czytanie o tym, przyprawia o gęsią skórkę, jest po prostu przerażające. Wiele osób określa tę książkę jako obrzydliwą i trudną do przeczytania. Mnie osobiście ta książka ani nie brzydziła ani nawet zbytnio nie przerażała. Dla mnie najbardziej przerażające są konkluzje jakie nasuwają się po przeczytaniu tej książki, a o których w podsumowaniu pisze też sam Autor. Mianowicie chodzi o stwierdzenie, że w zasadzie nie znamy do końca nawet najbliższych nam osób. Fragmenty gdzie Kolanowski mówi: „być może to na ciebie dziś patrzyłem, być może minęłaś mnie dziś w autobusie” itp., uświadamiają czytelnikowi, że tak naprawdę nie wiemy kto nas codziennie mija na drodze, jakie myśli krążą w jego głowie, jakie ukryte chore pragnienia i czego możemy się spodziewać. I ta niepewność względem innych ludzi może zmienić się w naszą paranoję, a u niektórych z pewnością tak się objawia, iż zaczynają bać się otaczającego świata. Książka mocna, nie każdy da radę przeczytać.

  10. „Studentka” Tess Gerritsen, Gary Braver, ocena 7/10 – Ponownie Pani Tess Gerritsen mnie nie zawiodła. Bardzo przyjemnie czytało mi się tę pozycję, była ciekawa i wciągająca choć przyznaję, momentami przewidywalna. Niemniej, zakończenia nie przewidziałam, a przynajmniej nie od razu. Młoda studentka zostaje porzucona przez swojego chłopaka. Z premedytacją, w akcie zemsty na ex chłopaku, rozkochuje w sobie swojego nauczyciela akademickiego. Gdy jej związek z nauczycielem nabiera rozpędu i zaczyna być niebezpieczny dla jego kariery zawodowej oraz małżeństwa, dziewczyna zostaje odnaleziona martwa w swoim mieszkaniu. Kto zabił i jaki naprawdę miał motyw? Podobała mi się charakterystyka głównej bohaterki, pokazanie jej autodestrukcyjnego zachowania. Myślę, że nikt raczej nie powinien czuć rozczarowania po lekturze „Studentki”. Moje osobiste przemyślenia co do głównego wątku książki są jedynie takie, że Autorka wskazuje w wielu miejscach, że zbyt często mężczyźni są postrzegani w świecie jako bohaterowie, podczas gdy ich sukces budowany jest na tragedii kobiet, co nie jest do końca prawdą, a co widać w samej tej książce. Nie chcę być adwokatem facetów, zwłaszcza tych z pokroju brzydko mówiąc dupków, ale w tym przypadku... Co dało Taryn uwiedzenie Jacka? Co przez to osiągnęła względem Liama? Względem siebie? Nie uzyskała żadnych korzyści swojego postępowania. Młoda, ładna, „inteligentna”... Swoista autodestrukcja na własne życzenie. Postąpiła jak Medea, tylko cóż jej dała ta zemsta, którą wykonała właściwie na sobie i obcej osobie? Zemsta, która nie dotknęła w najmniejszym stopniu tego, który ją porzucił. A Jack naiwniak dał się tak łatwo podejść... Fajna książka, można długo o niej dyskutować.

  11. „Topieliska” Ewa Przydryga, ocena 6/10 – w tej książce nic nie jest takie jak się wydaje. Thriller o młodej kobiecie, której mąż zostaje zamordowany, a mały synek porwany. Kobieta samodzielnie podejmuje działania by odnaleźć ukochane dziecko i jak po nitce do kłębka, wiedziona wskazówkami ze swoich snów, dociera do ostatecznej prawdy. Dziwna książka. Pomysł nawet niezły, myślę, że film z tego mógłby być ciekawy, ale sama książka jest słaba. Czytacie na własną odpowiedzialność.

  12. „Zjazd absolwentów” Guillaume Musso, ocena 7/10 – opinia w odrębnym wpisie.

  13. „Echo Man” Sam Holland, ocena 8/10 – opinia w odrębnym wpisie.

Dla kilku książek, jak zauważyliście, krótkie recenzje znajdują się w odrębnych wpisach. Są to pozycje, które albo czytałam stosunkowo niedawno albo wywarły na mnie takie wrażenie, że utkwiły w mojej pamięci na bardzo długo, więc mogę na ich temat napisać trochę więcej niż tylko czy mi się podobało czy nie.

Mam nadzieję, że zachęciłam was do przeczytania którejkolwiek z powyższych książek.

Do szybkiego! :)