Nigdy nie zapomnę jak weszłam w posiadanie książki doskonałej, bo za taką uważam „Przeminęło z wiatrem”. Był rok 2020, styczeń, czyli jeszcze zanim zaczęło się całe covidowe szaleństwo, gdy było jeszcze normalnie. Wybraliśmy się z mężem do Warszawy na koncert zespołu Sabaton. A że był to wyjazd tylko we dwoje, postanowiliśmy spędzić w Warszawie całe dwa dni. Szaleństwo... Stwierdziliśmy, że skoro już ruszyliśmy się z domu bez dziecka, dajemy czadu i zwiedzimy ile nogi i czas pozwolą. To były bardzo męczące dwa dni, ale też bardzo satysfakcjonujące. Byliśmy w Pałacu Kultury i Nauki, zrobiliśmy sobie spacer po Łazienkach Królewskich, zwiedziliśmy Stare Miasto, Barbakan itd., przeszliśmy się ulicą Nowy Świat i odwiedziliśmy Muzeum Powstania Warszawskiego. I gdy tak wracaliśmy sobie ulicą Chmielną w kierunku naszego hotelu, moje pilne oko mola książkowego wypatrzyło stoisko z używanymi książkami. Dla zainteresowanych, na wysokości Chmielnej 4, to chyba stałe stoisko, bo na mapach google też ono tam jest. Nie mogłabym wyjechać z Warszawy z pustymi rękami, co to za wycieczka bez książki. Jako, że nie miałam zbyt wiele czasu na dokładne przeszukiwanie stoiska, spostrzegłszy „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell, pomyślałam, że nie znajdę lepszej książki na pamiątkę z tej wyprawy, więc bez wahania ją kupiłam, za śmieszne pieniądze dodajmy. W ten oto sposób „Przeminęło z wiatrem” zasiliło moją hałdę wstydu, czyli stos książek, które czekają na przeczytanie. I czekało cierpliwie na swoja kolej. Czekało. Czekało... I w końcu się doczekało...
„Przeminęło z wiatrem” to taki tytuł, który znają wszyscy. Czy to książkę, czy to film. Osobiście kojarzyłam tylko, że to coś w temacie niewolnictwa i wojny secesyjnej; szczegółów nie znałam, więc gdy wreszcie się w niej zatopiłam, pochłonęła mnie bez reszty. Nie docierał do mnie świat zewnętrzny, żywić zaczęłam miłość platoniczną do poszczególnych bohaterów, rozumiałam ich i potępiałam jednocześnie, współczułam i kibicowałam. Autorka dokonała wspaniałej, wielowymiarowej charakteryzacji każdej osoby w książce, każda ma swoją osobowość, nawet styl w jakim się wypowiada, coś pięknego. Delektowałam się językiem powieści, nieśpiesznie, mimo że przede mną było ponad tysiąc stron do przeczytania. Tysiąc stron! W innym przypadku najpewniej odliczałabym w trakcie lektury już strony do końca książki, ale tu miałam wrażenie, że tysiąc to mało, że z ogromną przyjemnością pochłonęłabym jeszcze drugie tyle. Już to, spójrzcie, jak przemawia na korzyść „Przeminęło z wiatrem” - arcydzieło, książka doskonała i kompletna, bo nawet jeśli posiada tzw zakończenie otwarte, to jest ono takie, że nie potrzebujemy dalszej części. Jest co prawda kontynuacja „Przeminęło z wiatrem” napisana już przez kogoś innego, za zgodą rodziny Pani Mitchell, ale nie potrzebuje jej. Resztę mogę sobie dowyobrazić sama, niech zostanie tak jak jest, nie chce sobie psuć, tego co znam, co wiem, nie chce niszczyć sobie tego wyobrażenia powieści w mojej głowie kontynuacją. Tak ma być. I koniec.
A dla tych, którzy nie czytali, ale by chcieli, pokrótce: „Przeminęło z wiatrem” to pięknie i z rozmachem napisana powieść o wielkiej miłości do ziemi, do siebie, o pożądaniu, wojnie, niewolnictwie (choć trywialnie) i wielkiej sile i determinacji. Główna bohaterka powieści, Scarlett O'Hara, córka potentata w handlu bawełną, wychowana została w dobrobycie i przekonaniu o swojej absolutnej wyjątkowości. Scarlett uwielbia gdy świat kręci się wokół niej, co w praktyce oznacza, że również wszyscy mężczyźni powinni zwracać swoją uwagę jedynie na nią. Uwodzicielka, awanturniczka, flirciara, to powinno być jej drugie imię. Upatrzywszy sobie raz ofiarę, nie spodziewała się przykrego odrzucenia. Jej życie i związane z nim intrygi, być może potoczyło by się bardziej sielsko, gdyby nie wojna secesyjna, która zmusiła Scarlett do podjęcia walki o byt, o to co zostało po farmie ojca, o godność i szacunek. A spotkawszy na swej drodze człowieka równie bezwzględnego jak ona, nie spodziewała się w najskrytszych snach, że spotka i miłość. Ale czy nie jest już za późno? A nawet jeśli, Scarlett pewnie pomyśli o tym jutro...
To nie jest jakieś tam zwykłe romansidło (broń Boże!). To dramat. Dramat kobiety, która miała wszystko, po czym wszystko straciła, a następnie sama, twardo stąpając po ziemi, podejmując ryzykowne decyzje, tracąc reputacje i szacunek swojego środowiska, ponownie wszystko odzyskuje. Tylko czy to daje jej szczęście? Jest takie powiedzenie, że jak ktoś ma szczęście w pieniądzach to nie ma szczęścia w miłości. I coś w tym jest, bo raz odrzucona Scarlett, kolejne związki zawierała tylko dlatego, że jej się one opłacały. Choć tak bardzo, bardzo pragnęła być prawdziwie kochaną. Myślę, że gdyby Ret choć raz szczerze i bez kpin powiedziałby Scarlett, że ją kocha (to ten tak samo bezwzględny jak ona), a ona choć raz nie podburzała by go swoimi infantylnymi podchodami „damy” tylko była z nim szczera jak na spowiedzi, to ich historia mogłaby by się zgoła inaczej potoczyć.
Za to te ich przekomarzania, dokuczanie i sarkastyczne dialogi – uwielbiam, to nadawało jeszcze większej autentyczności powieści i takiego hmmm smaczku. Czasem widziałam w Scarlett i Retcie siebie i męża.
I trochę o tle historycznym powieści. O wojnie secesyjnej z tej książki dowiedziałam się więcej aniżeli z lekcji historii. Autorka przejmująco opisała dolę i niedolę żołnierzy, okrucieństwa zwycięskiej Unii, świetnie można zrozumieć przyczyny wybuchu wojny secesyjnej oraz jej konsekwencje. Od razu nasuwa się milion przemyśleń, a jedno główne takie, że zapewne gdyby nie fakt, że obszarnicy z południa posiadali praktycznie darmową siłę roboczą w postaci niewolników, a przedsiębiorcy z północy tej samej sile roboczej musieli już płacić wynagrodzenie (cóż z tego, że marne zapewne), żadna wojna by nie wybuchła. Nie chce się wierzyć, że republikanom nagle zaczęło tak bardzo zależeć na losie niewolników. Kasa, moi drodzy, kasa tu była powodem. Po wojnie jakoś nikt specjalnie losem byłych już niewolników się nie przejmował jak tylko w celach propagandowych i by utrzymać bezsprzeczne zwycięstwo Unii na powierzchni oburzenia i pod przykrywką okradania i gnębienia konfederatów. Oczywiście niewolnictwo należało obalić, jest z zasady na wskroś złe, niezależnie czy ktoś niewolnika traktował dobrze czy źle, niemniej wojna secesyjna ukazała ostatecznie tę dwulicowość i nieszczerość rodzaju ludzkiego, który de facto, jeśli cokolwiek robi z myślą o innych to najczęściej dla pieniędzy. Scarlett i Ret Butler są takimi symbolami tej hipokryzji wojennej i abolicjonizmu. I kolejne o czym pomyślałam czytając tę książkę, to jak głęboko zakorzeniona jest trauma niewolnictwa i jak skutecznie jest ciągle przenoszona z pokolenia na pokolenie czarnych społeczności Ameryki czy Europy. Trauma, która jest podsycana często aktami rasizmu, przez co mam wrażenie też z góry wszyscy biali oceniani są przez czarnych jako osoby nietolerancyjne i ksenofobiczne. Czasy się przecież zmieniły, ludzie są inni, mają większą wiedzę, kierują się w życiu innymi już zasadami. A może się mylę? Może też żyję sobie w swoistej bańce, otoczce stworzonej przez popularne mity na temat Afroamerykanów żyjących w USA. Może jestem zbyt biała by to pojąć? Kolor skóry nigdy nie miał dla mnie znaczenia bym miała w inny sposób traktować drugiego człowieka, bo o człowieku znaczą czyny a nie kolor skóry, pochodzenie, czy wiara jaką wyznaje.
Eh, dobra, miałam was zachęcić do przeczytania książki a nie dzielić się wątpliwymi przemyśleniami.
Czytajcie, zachwyćcie się i dajcie znać o waszych przemyśleniach.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz