wtorek, 30 maja 2023

"Zamiana" Rebecca Fleet


Już parę razy przejechałam się na książkach, które na okładce miały zapisane krótkie pochwalne recenzje innych poczytnych, zasłużonych Autorów. Wiadomo, to taki tani chwyt marketingowy, o zgrozo często skuteczny. Sugerujemy się przecież pozytywnymi opiniami na temat czegoś co chcemy kupić. Im więcej takich opinii, tym lepiej, a dodatkowo jeśli opinię wyraża ktoś znany, to już na bank mamy produkt w koszyku... Cóż, tak to działa.

W przypadku „Zamiany” mamy na okładce zawarte stwierdzenie, którego autorem jest ponoć Lee Child, że trzymana przeze mnie książka to „Fantastyczny thriller, pełen napięcia i zwrotów akcji”. Mam wrażenie, że Pan Child czytał inną książkę...

„Zamiana” opowiada nam historię Caroline próbującej odbudować swoje małżeństwo, które całkiem niedawno przeżywało naprawdę trudne chwile wynikające z uzależnienia męża Caroline, Francisa, od narkotyków, a co też ją samą pchnęło w ramiona innego mężczyzny. Francis i Caroline znają swoje grzechy, a jednak z wielką determinacją walczą by odzyskać wzajemne zaufanie i sprawić by było jak dawniej. Wyruszają na krótki wypad tylko we dwoje, a główną atrakcją wyjazdu jest zamiana domów – Caro i Fran zamieszkują w domu kobiety, która przez tydzień będzie mieszkać w ich apartamencie. Już od pierwszego dnia pobytu Caro czuje, że ktoś celowo zostawia jej wskazówki dotyczące jej epizodycznego romansu, przypominając jej na każdym kroku o byłym ukochanym. Kobieta nie potrafi przestać obsesyjnie myśleć o swoim ex i o tym co ich łączyło oraz o tym co ich ostatecznie rozdzieliło. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że w jej apartamencie przebywa ktoś, kto nie powinien się tam nigdy znaleźć. Czego chce, jakie ma zamiary, co chce osiągnąć poprzez ewidentne zaplanowanie całej tej chorej sytuacji. Okazuje się, że zdarzenie z przeszłości poniesie ze sobą bardzo przykre konsekwencje, czego finał wydarzy się dokładnie w jej salonie.

Wynudziłam się przy tej książce. Nie chciało mi się jej czytać, a nie lubię zaczynać kolejnej, nie skończywszy poprzedniej. To miała być książka pełna napięcia i zwrotów akcji, gdzie tak naprawdę jakiekolwiek napięcie jest wyczuwalne w tej historii dopiero po około 2/3 treści. Strasznie irytują mnie książki pisane jak pod scenariusz filmowy, sugerujące mi co dokładnie w danej chwili robi bohater: Caro wstała, podeszła do okna, poprawiła zasłonkę i stwierdziła, że czas najwyższy wyjść, więc podeszła do lustra, umalowała usta karminową szminką i zadowolona wyszła z domu, starając się jak najciszej zamknąć za sobą drzwi. To takie moje zmyślone przykładowe zdanie – jak widać sama umiałabym naczaskać w tym stylu książkę przynajmniej 300-stronicową. Dodatkowo porównywanie uczuć bohaterów do jakiś dziwnych zjawisk naturalno-przyrodniczych, w ogóle nieadekwatnych do opisywanych sytuacji. Emocje buzujące jak ogień w kominku, granice jak linie na piasku nakreślone patykiem... To wszystko jest ok, ale jeśli jest tego za dużo, to staje się infantylne.

Ogólnie rzecz biorąc, Autorka na książkę miała naprawdę dobry pomysł. Historia sama w sobie świetna, taka że mogła wydarzyć się naprawdę, z bardzo dobrym, przemyślanym zakończeniem. Ciekawi bohaterowie, czasem lekko irytujący, Caroline niestety nie polubiłam, ale chyba mało kto by ją polubił. I tylko to wykonanie... oraz ta flegmatyczna akcja... Mój Boże...

„Zamiana” to debiut powieściowy Pani Fleet, światowy bestseller, wynikający po prostu chyba z usilnej promocji tej książki przez wydawnictwo. Nie orientowałam się jeszcze, czy Autorka wydała jakieś inne powieści, zachęcona „sukcesem” przedmiotowej, ale jeśli tak, to mam nadzieję, że poprawiła styl i tempo, bo talentu do wymyślania dobrych historii raczej jej nie brakuje. Jestem ciekawa jak tę samą historię napisałby np. Pan Jo Nesbo albo Harlan Coben - o nich pierwszych jakoś pomyślałam.

No cóż, ale napisała ją Pani Rebecca Fleet i mimo że bardzo chciałabym ją Wam polecić, to napiszę jedynie – czytacie na własną odpowiedzialność.

Dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 29 maja 2023

"Kości, które nosisz w kieszeni" Łukasz Barys

Mam całkiem zwyczajne życie i nie da się ukryć, że dość szczęśliwe. Szczęściem jest to gdzie i kiedy się urodziłam, że miałam pełną rodzinę, mogłam odebrać dobre wykształcenie, że miałam wybór i mogłam swobodnie decydować o tym kim chce być, z kim chcę być, jaka chcę być. I choć zdarzały się i będą się dalej zdarzać sytuacje trudne i smutne, to ogólny rozrachunek raczej, póki co, wychodzi in plus. Nie wszyscy jednak mają tyle szczęścia...

„Kości, które nosisz w kieszeni” to bardzo krótka powieść, autorstwa młodego, a bardzo utalentowanego pisarza, Łukasza Barysa, o braku szczęścia i perspektyw, o przeszłości odciskającej piętno na teraźniejszości i przyszłości zarazem, o poszukaniu miłości...

Nastoletnia Ula nie miała zbyt wiele szczęścia w życiu. Jest najstarszą z trójki rodzeństwa, które wychowuje się jedynie z matką i umierającą na raka babcią. Ojciec Uli odszedł, w zasadzie nie wiadomo dlaczego, a matka urabia się po łokcie w Biedronce by tylko zapewnić jako taki byt swoim dzieciom. Żyje im się biednie. Nawet bardzo biednie. Ula matkuje młodszemu rodzeństwu, sama próbując się uczyć, a jednocześnie starając się zaakceptować każdego kolejnego potencjalnego „tatusia” jakiego do domu przyprowadza jej mama. Stan w jakim żyją można nazwać patologiczną biedą. Ulę bieda otacza z każdej strony. Wręcz osacza, jest w nią wsiąknięta jak w najprawdziwsze, gęste, lepkie bagno i choć marzy o postawieniu stopy na suchej ziemi, widzimy, że perspektywy ma raczej marne. Za towarzyszy ma duchy umarłych, w których się zakochuje, których sobie wyobraża i których śledzi. Równie dobrze mogłaby zamieszkać na cmentarzu.

Atmosfera tej trochę dziwnej powieści jest ciężka i tłusta, przesiąknięta śmiercią, przeszłością, zgnilizną, pleśnią i biedą. Jak w tej powieści zinterpretować tytułowe kości, które nosimy w kieszeni? Po dyskusji ze znajomymi ze Stronniczego Klubu Książki, którego spotkania organizuje księgarnia w moim mieście, uznaliśmy, że kości to wszystkie elementy przeszłości, które nosimy w sobie, które nam ciążą, a ich ciężar często nie pozwala nam się wyrwać z tego bagna, w którym żyjemy. Kości jak śmieci w naszych kieszeniach, często niepotrzebnie je sobie zostawiamy, bo liczymy, że ten urwany guzik, w zasadzie nie wiadomo od czego, ten stary bilet, a nawet zasmarkana chusteczka, może nam się jeszcze do czegoś przydadzą. Kości jak wspomnienia w naszej głowie, blokady, ciężary, myśli śmieci. Oswajamy się z nimi, żyjemy z nimi, przekazujemy je dalej.

Takie jest życie Uli. Żyje z kośćmi w kieszeni, ciągle dokłada nowe, a właściwie los jej dokłada, powodując, że jej dorosłe życie pewnie niczym nie będzie się różnić od życia jej mamy.

Trudno jest jednoznacznie ocenić tę książkę. Ma w sobie coś takiego, że chciałoby się dać ocenę i 6/10 i 10/10. „Kości, które nosisz w kieszeni” to pisarski majstersztyk. Soczysty, barwny język, głęboka treść, czasem tak głęboka, że nie wiadomo co o niej myśleć, a jednocześnie temat na tyle prosty i powszechny, prawdziwy... Wiemy, bo widzimy, taką biedę, tę beznadzieję i brak perspektyw. Tę czarną dziurę miast świetlistej przyszłości... Tą książką Pan Barys objawił mi się jako mistrz prozy, a trzeba Wam wiedzieć, że Autor liczy dopiero 26 wiosen. Napisanie książki w takim stylu, z tą głębią , w tym wieku – chapeau bas. I może właśnie dlatego jej ocena jest tak niejednoznaczna.

Czuję, że „Kości, które nosisz w kieszeni” jest już dla mnie też taką kością. Zostanie ze mną, będzie wiercić nieprzyjemnie mój umysł, będzie mi się przypominać w dziwnych momentach mojego życia, bo już sprawia, że inaczej patrzę na otaczającą mnie biedę. Nie wszystko jest wokół nas takie jednoznacznie czarno białe, dokładnie jak ta książka.

Może wydać się to dziwne, ale polecam przeczytać. Nie żałuje ani minuty jaką poświęciłam na przeczytanie „Kości...”

środa, 10 maja 2023

"Lato, gdy mama miała zielone oczy" Tatiana Tibuleac


Zawsze mam problem jak zacząć. Przy każdym wpisie przydałby się jakiś chociaż krótki wstęp. Może dzisiaj wstępem będzie taka luźna wypowiedź o niczym i po prostu przejdę od razu do książki, o której chce wam opowiedzieć? Co wy na to? To lecimy, nie ma co owijać w bawełnę czasami...

Tatiana Tibuleac jest mołdawsko-rumuńską dziennikarką i pisarką, w Polsce znaną praktycznie tylko i wyłącznie z „Lato, gdy mama miała zielone oczy”. Z jednej strony szkoda, że znana jest tylko z tej książki, natomiast z drugiej dziękować należy Wydawnictwu Książkowe Klimaty, że zdecydowało się w ogóle wydać „Lato...” jak i wiele innych naprawdę dobrych i wartościowych książek pisarzy pochodzących z nieoczywistych krajów. „Lato, gdy mama miała zielone oczy” jest jak dobry film, satysfakcjonująca mimo, że porusza trudnego tematu. Jest majstersztykiem w ukazaniu trudnych emocji i iście zabójczych myśli wymierzonych w rodzicielkę, zupełnie jakby Autorka przelewała na papier własne doświadczenia. A o czym konkretnie jest „Lato...”?

Wchodzący w dorosłość Aleksy żywo nienawidzi swojej matki. Potrafiłby ją zabić odłamkiem myśli... Mama natomiast, z czystą premedytacją i podstępem niszczy Aleksemu jego plany wyjazdu z kolegami do Amsterdamu i organizuje wiejskie wakacje we Francji. Oczywiście Aleksy jest wniebowzięty, a jego problemy z zachowaniem kontroli nad sobą odchodzą w siną dal... Bynajmniej nie ma ochoty rozwalać wszystkiego wokół już na sama myśl o spędzaniu z matką czasu sam na sam gdzieś na jakimś zadupiu. W ogóle... A jednak, mimo całej złości i nienawiści, Aleksy zauważa, że mama nie wkurza go AŻ tak bardzo. Co raz częściej widzi w niej jakąś inną kobietę, szczęśliwszą, nawet piękniejszą. Z najpiękniejszymi zielonymi oczami jakie kiedykolwiek widział. A gdy przychodzi moment i dowiaduje się dlaczego mamie zależało na tych wakacjach tylko we dwoje, podejmuje decyzję, że jeśli ma się stać najgorsze to on zrobi wszystko, tak jak mama robi wszystko, aby sobie nawzajem wybaczyć błędy i przeżyć ten czas tak jak powinno wyglądać ich całe dotychczasowe życie – szczęśliwie.

Czy to miała być z założenia smutna książka? Oj nie wydaje mi się. To raczej nie jest typowy wyciskacz łez, mimo, że ciężko jest się doszukać tu naprawdę szczęśliwego zakończenia. Ja tam czuję powiew optymizmu. Może wynika to z determinacji Aleksego, bo po takich przebojach jakie zaserwowało mu życie, mógłby chcieć powiedzieć mu już dawno „do widzenia”, ale nie, on trwa i wydaje się być na swój sposób szczęśliwy. Napisałam, że Aleksy nienawidził swojej matki. A to raczej była czysta złość, wynikająca z ogromnego pragnienia miłości, której nie potrafił się doprosić od najważniejszej osoby w jego życiu. Czy jego mama nie okazała się ostatecznie hipokrytką, mającą nadzieję, że w trudnej sytuacji życiowej syn wybaczy jej wszystkie przewiny i jeszcze się nią zaopiekuje? Być może. A może poczuła, że straciła już tyle czasu, że szczerze stwierdziła, że nie może już stracić ani sekundy?

Dla mnie ta książka jest piękna. Jest barwna, uczuciowa, ekspresyjna. Bardzo podoba mi się sposób w jakim Autorka pisze o uczuciach i emocjach, obrazowo, sarkastycznie i tak jak gdyby ją samą trawiły podobne uczucia. Bo to nie jest możliwe, żeby o złości pisać w tak rzeczywisty sposób. Nie da się czasem o czymś pisać wystarczająco przekonująco, jeśli nie ma się o tym bladego pojęcia. Więc albo Autorka wie o czym pisze, albo ma taki talent. Czytając „Lato...” dokonujemy autopsji własnych przeżyć i uczuć, bo przecież każdy z nas był nastolatkiem, więc nasze głowy też często przepełnione były złością. W Aleksym rozpoznajemy w jakimś stopniu siebie, choć pewnie zdecydowana większość z nas nie miała tak patologicznych doświadczeń jak on.

Trudno jest wybaczyć, a jednak łatwiej niż zapomnieć.

Polecam tę książkę, osobiście daje jej mocne 9/10 i idę o zakład, że gdy tylko będę mogła, przeczytam ją jeszcze raz.

"Ogrody na popiołach" Sabina Waszut


Można mieszkać gdzieś prawie 40 lat i dalej nie do końca znać historię regionu, w którym się żyje. Mój B., 40 lat? Co prawda jeszcze trochę mi brakuje, ale dopiero gdy to napisałam uświadomiłam sobie, że dla niektórych młodszych osobników pewnie już jestem staruszką... ;D W swojej głowie dalej mam z 25 lat, chociaż z coraz bardziej szwankującymi stawami ostatnio...

Wracając do meritum, mieszkam w Rudzie Śląskiej od urodzenia i nie miałam bladego pojęcia, że zaraz w sąsiednim mieście, Świętochłowicach, znajdował się podobóz Auschwitz, który po wojnie został przekształcony w miejsce kaźni wielu Ślązaków. Dla uściślenia, sąsiednie miasto tutaj oznacza, że nie widać granicy między jednym miastem a drugim, po prostu jedno płynnie przechodzi w drugie. Cały region, Ruda Śląska, Chorzów, Świętochłowice, Bytom, Katowice, Zabrze, Gliwice, nawet Mikołów i inn., to jak jedno wielkie miasto.

O działalności obozu „Zgoda” miało nigdy się nie mówić. Ten obóz miał zniknąć, tak z terenu miasta jak i ze świadomości mieszkańców. Temat tabu. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że ówczesna władza nie mogła przecież przyznać, że zamęczała ludzi w obozie, że nie stosowano się w nim do żadnych konwencji praw człowieka itd., że więziono w nim ludzi bez sądu, bez wyraźnego powodu, dla zemsty. Po drugie, jeśli ktoś przebywał w obozie, to również był dla niego temat tabu wynikający po części ze wstydu, zwłaszcza dla tych osób, które nieszczęśliwie zmuszone były służyć w Wermachcie lub przymusowo wcielane były do organizacji Hitlerjugend. Dodatkowo bano się się władzy i tego co może się stać z rodziną byłego więźnia jeśli piśnie choć słowo. Poza tym, nikt nie chciał rozdrapywać ran. Ludzie byli tak wymęczeni wojną i tym co było po wojnie, że nikt już nie miał ochoty dalej w to brnąć i udowadniać swoich niezaprzeczalnych racji, bronić się. Ludzie chcieli po prostu w spokoju żyć.

„Ogród na popiołach” to opowieść o tragedii górnośląskiej. O Ślązakach i Ślązaczkach, którzy byli oceniani i gnębieni tylko za to, że urodzili się na Śląsku. Już nawet nie ważne było po której stronie granicy, Polskiej czy Niemieckiej, która de facto była sztucznie naniesiona, umownie, była płynna. Która dzieliła w nielogiczny sposób miasta, pola, wsie, rodziny. To opowieść o zemście wymierzonej nie w tych co trzeba. Zemście, złości, nienawiści i chyba też czerpaniu z tego przyjemności. To opowieść o tym, jak nie wiele trzeba by z ofiary stać się oprawcą. Opowieść o tym jak łatwo można zaszczuć drugiego człowieka.

Autorka historię obozu „Zgoda” opisała z perspektywy Ślązaka Polaka (III grupa volkslisty), który obawiał się, że prędzej aresztowana zostanie jego żona, Ślązaczka niemieckiego pochodzenia (II grupa), a który sam trafia z zupełnie niezrozumiałych powodów do obozu, i który cudem ten obóz przeżył. Świat przedstawiony w książce jest pełen absurdów, bo absurdalnymi sytuacjami była usiana ówczesna rzeczywistość. Z książki przebija pełen wachlarz emocji. Jest przepełniona namacalnym strachem i grozą. Przeraża fakt jak szybko można złamać wolę człowieka, jak szybko można go wewnętrznie zabić, zniszczyć, upokorzyć. Aż samemu zadajemy sobie pytanie „ile ja bym wytrzymał/a”. Książka mocna, prawdziwa. Dobrze napisana.

Dobrze, że temat obozu „Zgoda” został w końcu poruszony. Na terenie obozu w tej chwili są ogródki działkowe. Ludzie sadzą kwiatki, rosną niskopienne drzewka owocowe, krzewy ozdobne itd. Na wiosnę jest pięknie i kolorowo. Zachowała się stara brama obozowa, postawiono mały monument z informacją o obozie i to wszystko. Część terenu byłego obozu jest porośnięta dziko rosnącymi drzewami i krzakami, jest okropnie zaśmiecony... Czy tak powinno być? A wiedza ludzi jest dalej marna. Jak na przykład moja. Więc dobrze, że książka powstała. Ludzie muszą wiedzieć jak było, trzeba o tym mówić.

Czytajcie! Pamiętajcie!

"Doktórka od familoków" Magdalena Majcher


Uwielbiamy czytać książki z wielkimi bohaterami w roli głównej. O osobach odważnych, niezłomnych, robiących coś bezinteresownie się dla innych. Tak bardzo pragniemy, by świat w rzeczywistości był pełen ludzi poświęcających się sprawie i jednocześnie mamy świadomość, że to często są tylko nasze czcze wyobrażenia. Jednak książka, o której pokrótce wam dziś opowiem, jest dowodem na to, że bohaterowie są wśród nas. Są prawdziwi, ludzcy, namacalni, bezinteresowni.

Rok 1974, Śląsk, Szopienice (dzielnica Katowic). Miejscowa lekarz pediatra Jolanta Wadowska-Król niepokoi się stanem zdrowia swoich podopiecznych. Szopienickie dzieci, zwłaszcza te mieszkające w pobliżu huty, mają słabą morfologię, w szczególności poziom żelaza jest niepokojąco niski oraz ogólnie wolniej rozwijają się niż powinny. Zainspirowana koleżanką po fachu, dr Jolanta rozpoczyna badania przesiewowe w kierunku rozpoznania ołowicy wśród dzieci. Wszystko co robi musi być owiane tajemnicą. Władze komunistyczne absolutnie nie mogą się dowiedzieć co odkryła lekarka. Przecież jest tak pięknie, tak wspaniale, a ludziom żyje się tak dobrze. Mimo zagrożenia, dr Jolanta kontynuuje swoje prace, kieruje dzieci do szpitali, współorganizuje wyjazdy dzieci do sanatoriów, sugeruje, że dzieci mogą wrócić do swoich rodzin dopiero, gdy te zmienią miejsce zamieszkania. Czy to wszystko mogło w ogóle się udać? Zachęcam do samodzielnego zapoznania się z tą inspirującą historią wspaniałej oddanej sprawie kobiety.

Bardzo dobrze, że Pani Magdalena Majcher podjęła się napisania książki nt. działalności dr Jolanty Wadowskiej-Król. Dzięki temu Pani Jolanta nigdy nie zostanie zapomniana i wszyscy dowiedzą się o polskim czarnobylu. Pozycja potrzebna biorąc pod uwagę merytorykę, niemniej oceniając ją pod kątem czysto rozrywkowym, to książka jest napisana dość przeciętnie. Brakuje jej charakteru, tak jak bohaterom, są mało wyraziści. Niespecjalnie da się wyczuć w treści to zagrożenie jakie przecież nad dr Jolantą wisiało, nieważne z jakimi konsekwencjami swojej działalności przyszło by się jej zmierzyć. Szczerze powiedziawszy o ołowicy wśród szopienickich dzieci i Pani Wadowskiej-Król chętnie przeczytałabym dobrze napisany reportaż. Źle mi się czytało tę książkę i miałam wrażenie, że już ciekawszy byłby nawet ocenzurowany doktorat dr Jolanty, niż ta konkretna sfabularyzowana próba opowiedzenia przecież fascynującej historii o niezwykłej i odważnej kobiecie. Chciałabym poznać dalsze losy dzieci z Szopienic, dalszą historię zawodową dr Jolanty. Brakuje mi w tej książce tego późniejszego rozwinięcia historii, mimo że Autorka wspomina na końcu o tym, co w tej chwili znajduje się w miejscu starych familoków itd.; to wciąż za mało. Brakuje wyraźnych emocji, nie przytacza się zbyt wielu czarno-białych faktów i tak w zasadzie nie wiadomo co o niej myśleć. Napisana trochę po łebkach. Do poprawy.

Gdyby to była wymyślona historyjka, efekt wyobraźni Autorki, nie polecałabym tej książki. I to zdanie robi chyba za całe podsumowanie. To mogła być naprawdę wielka powieść.

Niemniej dla Pani Jolanty Wadowskiej-Król, dla szopienickich dzieci, ich rodziców i wszystkich tych, którzy choć trochę przyczynili się do uratowania jak największej ilości dzieci – czytajmy.


Krótka refleksja.

Śląsk. Ja tu mieszkam, więc dla mnie Śląsk straszny i dziwny nie jest, ale pamiętam relację mojej dobrej znajomej (hello Magdaleno :D), która pracowała ze mną jakiś czas, a która ze Śląska nie pochodzi, że nie spodziewała się, że Śląsk może być aż tak zielony. Faktycznie, jest tu dość zielono. Myślę, że zawsze tak było, tylko tej zieleni nie było widać. Za to powietrze dało się dojrzeć... Oj tak, z opowieści mamy, która dorastała właśnie w latach 70tych, wyłaniał mi się obraz domów i drzew owianych „powietrzem”. Mama mówiła, że ona z czasów dzieciństwa nie pamięta, żeby niebo miało tak niebieski kolor, jak teraz. Tu zawsze tak było. Nie dziwi zatem, a przynajmniej mnie osobiście, osobie „siedzącej” w tematyce zanieczyszczeń, że społeczeństwo było zatrute metalami. W tej chwili jest już dużo lepiej (widać niebo), ale efekty zanieczyszczenia środowiska będą jeszcze długo odczuwalne. Tak jak po dziś dzień odczuwają je dorosłe już szopienickie dzieci. Upośledzenie umysłowe, niepełnosprawność ruchowa, nowotwory, bezpłodność. Dlaczego. Za każdym razem, gdy czytam o wielkiej wyspie śmieci na oceanie, czy o zatruwaniu atmosfery, wody, ziemi a nawet o śmieciach w kosmosie, pytam „dlaczego”. Co jest tak ważne, by niszczyć przyszłość kolejnym pokoleniom, by niszczyć inne życie na Ziemi. Dlaczego jesteśmy takimi egoistami...

"Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku." Zbigniew Rokita


Jestem Polką. Jestem Ślązaczką.

Opowiem wam najpierw troszkę o sobie, a potem przejdę do recenzji przedmiotowej książki, bo myślę, że trzeba choć trochę znać swojego rozmówcę, żeby zrozumieć jego punkt widzenia na dany temat. Nie zawsze wszystko jest czarno-białe, jak nam się najczęściej wydaje.

Jako dziecko nigdy specjalnie nie zastanawiałam się nad tym co to znaczy, że pochodzę ze śląskiej rodziny, z rodziny o śląskich korzeniach. Tata był górnikiem, więc kiedy ktoś mówił „jesteś Ślązaczką” od razu miałam przed oczami Tatę. Lekko przygarbionego, z zawsze „umalowanymi” węglem oczami i dziwnie żylastymi rękami i stopami. Dla mnie śląskość to mój Tata, co jest właściwie dość zabawne, bo Tata nie jest rodowitym Ślązakiem. Urodził się na Śląsku, ale jego rodzice, czyli moi dziadkowie świętej pamięci, pochodzili z centralnej Polski. Na takie osoby, urodzone na Śląsku, mawiało się swojego czasu basztard – nie wiem czy dobrze to napisałam. Pamiętam, że dziadek tak bardzo chciał pretendować do bycia prawdziwym Ślązakiem, że okropnie pieklił się gdy ktoś powiedział do niego „ty gorolu” (gorol – osoba przyjezdna, głównie w celach mieszkaniowo-zarobkowych). W domu Taty się godało(!), więc sam też był już tak nasiąknięty tą śląskością, że nawet w szkole na dyktandzie miast pisać pomidor, pisał tomata, co też skończyć mogło się tylko w jeden możliwy sposób. Pozytywnej oceny raczej za to nie dostał... ;) heh mam super Tatę :D

Moja rodowita śląskość, jak można się zatem domyślić, wynika z pochodzenia mojej Mamy. Mama jest Ślązaczką z dziada pradziada. W jej domu zawsze się godało, męska część rodziny była górnikami, kowalami, żeńska część też często pracowała na grubie (kopalni). Raz było biednie raz dostatnio, jak to na przestrzeni lat. W rodzinie byli i powstańcy i zesłani na roboty do Niemiec w trakcie II Wojny Światowej i wujek w Wermahcie gdzie stracił nogę i inny na zsyłce w Donbasie. Pamiętam opowieści mamy, że gdy wujek wrócił ze zsyłki była zima i gdy mój pradziadek zobaczył w jakim wujek jest stanie, kazał mu się rozebrać do naga jeszcze poza domem, w stajni w wielkiej bali go wykąpali, odwszawili, ubranie od razu spalili (ponoć aż się ruszało od insektów) i dopiero potem wprowadzili go do domu i powoli, małymi porcjami zaczęli karmić, żeby nie dostał skrętu kiszek. Rodzina mojej mamy, administracyjnie, patrzeć pod kątem rozmieszczenia granicy Polsko-Niemieckiej po I Wojnie Światowej, mieszkała w Polsce. Granica przebiegała dosłownie o kilkanaście kilometrów od ich domów. Pewnie często przekraczali ją gdy potrzebowali coś załatwić, lub kogoś odwiedzić np. w Gliwicach czy Zabrzu.

Wracając do mojej własnej osobistej śląskości, myślę, że wyniosłam ją głównie z domu, ale zachowała się przede wszystkim w godce. Pamiętam, był taki czas mojej młodości, w którym zaczęło następować moje małe przebudzenie. Jak to w końcu ze mną jest, jak mam się identyfikować. Wszędzie mówi się o Ślązakach, że Ślązak jest taki, sraki i owaki, że Ślązak to nie Polak, że Niemiec, że prawdziwych Ślązaków już nie ma, że godanie to wstyd, że świadczy o słabym wykształceniu, mówi się o autonomii, o separatyzmie nawet (brednie totalne). Ślązak jest fajny tylko wtedy jak mamy na myśli rolada, kluski i modro kapusta, kabaret Rak lub Młodych Panów czy tam swojego czasu Łowcy.B. Nasza godka raz śmieszy, a raz traktowana jest jak patologia. W takim razie jak to w końcu jest?

Zaczęłam szukać informacji. Czytałam książki jak to było ze Śląskiem już od wczesnego średniowiecza do II Wojny Światowej, niestety w tamtym czasie, jakieś 20 lat temu były to stare publikacje, wydawane jeszcze za komuny, więc trochę propagandy też w nich było. Przyznaję, moja wiedza była marna, tym bardziej, że w szkole też nie bardzo wiedzieli chyba jak poruszyć ten temat i czy w ogóle w młodych jest taka potrzeba by o pochodzeniu innym niż polskie w ogóle mówić. Śląskość to był czysty folklor, zabawny regionalizm. Do tego doszedł w pewnym momencie wstyd. Wstyd z bycia Ślązaczką, który podsycał we mnie jeszcze wtedy mój ówczesny hmm chłopak, gorol swoją drogą, który skutecznie wybijał mi z głowy publiczne wypowiadanie się w swojej gwarze, wyśmiewał mnie, zawsze uważał się za lepszego... i to na moim terenie ;D Przecież bycie Ślązakiem to obciach, patola itd... Dzięki Bogu poznałam na studiach mojego męża, Ślązaka z krwi i kości, którego historia rodziny, jego cudna babcia, jak i on sam przywrócili mi wiarę w moją własną śląską tożsamość.

Od tamtego dziwnego czasu wiele się zmieniło. Zmieniliśmy się my Ślązacy, nasze postrzeganie siebie i postrzeganie nas przez innych, choć utarte stereotypy nie dają się tak łatwo wyplenić. Publikacji po polsku czy śląsku traktujących o historii Śląska, głównie Górnego, różnych powieści, reportaży, pamiętników jest na rynku co raz więcej i one nam, autochtonom i nie tylko, pomagają lepiej zrozumieć siebie, ale pomagają też innym zrozumieć nas.

I na tle tego wszystkiego ukazała się bardzo, moim zdaniem, potrzebna książka: „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” autorstwa Zbigniewa Rokity. Autor właśnie za „Kajś....” został laureatem Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Nike Czytelników w 2021 roku oraz był nominowany do Międzynarodowej Nagrody im. Witolda Pileckiego i Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus.

Autor na kartkach „Kajś” dał obraz Śląska i Ślązaka przez pryzmat własnej rodziny i znajomych, czerpiąc wiedzę z opowieści od żyjących członków rodziny czy zupełnie obcych osób pochodzących z różnych regionów Śląska, ale też ze źródeł publicystycznych i czysto naukowych. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że „Kajś” jest biblią Ślązaka. To dość odważne stwierdzenie, niemniej, choć książka jest ciut chaotycznie napisana i nie zawiera jeszcze tak naprawdę wszystkiego, to jest ona już taką pozycją, która może zagubionemu Ślązakowi się odnaleźć, a nieŚlązakowi zrozumieć.

Śląsk jest takim regionem Polski gdzie w zasadzie mieszkańcy byli uznawani narodowościowo raz za Polaków, raz za Niemców, a raz nawet Czechów. Nie jest to oczywiście jedyny region z tak skomplikowaną historią narodowościową, ale chyba najbardziej sporny ze względów gospodarczych. I mimo, że ja sama pochodzę ze Śląska, dopiero przeczytanie tej książki pozwoliło mi zrozumieć dlaczego tak wiele osób, które znam, mówią o sobie w pierwszej kolejności „jestem Ślązakiem”, a dopiero potem „jestem Polakiem”. Brutalnie rzecz biorąc, jeśli nie daj Boże, zaistnieje sytuacja, że Śląsk znów pójdzie „pod młotek” i znów rościć do niego prawa będzie kraj inny niż Polska, to kim mam pozostać jeśli nie Ślązakiem, bo to jedyna pewna dla mnie rzecz? I o tej śląskości trzeba mówić, uświadamiać nawet jeśli historia nie jest łatwa i czarnobiała, wyjaśniać i czcić, promować, dbać o tę śląskość. Teraz, w dzisiejszych spokojnych dla regionu czasach należy tym bardziej o niej pamiętać, by się nie rozmyła, nie rozcieńczyła, nie zakłamała, nie stała się sztuczna. By trwała, jak trwała przez tyle wieków, raz w Czechach, raz u Prusaków, raz Niemców i teraz w Polsce.

Warto jest przeczytać tę książkę, choćby z samej ciekawości. Polecam serdecznie!


ps. a niektórym „wysokiej” klasy politykom w szczególności polecałabym przeczytać, by sformułowania o ukrytej opcji nie padały tak bezmyślnie.