piątek, 20 stycznia 2023

"Nie ma mnie bez ciebie" Ewa Pirce


Nie jestem eklektykiem w zakresie czytanych książek, posiadam swoje upodobania czytelnicze, których się trzymam. Niemniej parę razy przejechałam się na takiej postawie, bo polecone książki, po które normalnie bym nie sięgnęła, okazywały się całkiem trafione, mimo iż nie były z gatunków w których się głównie zaczytuję.

Niestety tej książki nie zaliczę do pozycji, które by mnie czymś ujęły. I niestety też, nie przekonała mnie ona do tego bym po książki Autorki sięgała częściej.

W dużym skrócie, jeśli lubujecie się w książkach w których jednocześnie dostajecie romans/erotyk/sensację to ta książka na bank wam się spodoba. Moja ocena tej książki to mocne, uczciwe 5/10. 

Cóż napisać, miałam dostać powieść o kobiecie pomagającej obcemu mężczyźnie, po traumatycznych przejściach, na nowo uwierzyć w miłość i życie. A dostałam mało wiarygodną historyjkę o nieśmiałej i pozornie pruderyjnej studentce imieniem Jane, która zadużyła się bez pamięci w przystojnym harleyowcu Matthew Prestonie (który rzecz jasna nie należy do biednych, bo jakże by inaczej - sztampowo). Rzeczona studentka naiwnie udaje przed samą sobą, że chce mu po prostu pomóc uporać się z demonami przeszłości, a tak naprawdę jest nim fizycznie zafascynowana. Leci na niego, ciągnie ją do niego jak misia do miodku...

Po przeczytaniu tej książki (a momentami moje czytanie polegało głównie na przelatywaniu tekstu w celu wychwycenia co ważniejszych kwestii) poczułam się zbrukana. Jakby mnie też ktoś przeleciał i to bez mojej zgody... Tak jak technicznie książka jest dobrze napisana, tak sama historyjka po prostu nie powala i jest obrzydliwa. Sceny zalotów i zbliżeń czytało mi się okropnie. I nie, ja sama nie jestem pruderyjna... Nie przeszkadza mi sex w książce, ale wolę gdy jest wysmakowany, nawet jeśli zapamiętale ostry... Temat seksu jest jednym z tych, o których pisać, by nie wyszło niesmacznie, wcale łatwo nie jest. Uważam, że z tym Autorka sobie nie poradziła. Ogolnie liczyłam chyba na więcej uczuć, emocji (innych niż pożądanie). Brakowało mi zagłębienia się w ich psychikę. Ktoś napisał, że bohaterka wzięła sprawy w swoje ręce i w końcu to ona zdobyła faceta, a nie jak w większości książek tego typu, odwrotnie. Czy ja wiem, czy to ona go zdobyła? Być może, ale czytając o tych dwóch, zwłaszcza o Jane, miałam wrażenie, że czytam po prostu o zbuntowanych, napalonych nastolatkach, co to swoim naiwnym i wybuchowym zachowaniem ściągają na siebie tylko kłopoty. Postać Jane to dwie niewspółmierne sprzeczności. Raz nieśmiała, pruderyjna, mocno stąpająca po ziemi, poważnie myślącą o przyszłości, a za chwilę staje się rasową uwodzicielką, do tego stopnia wyuzdaną, że potrafi bez skrępowania masturbować się przy obcym facecie. Nie kupuję tego. 

Myślę, że pomysł Autorka na powieść miała dobry, ale już z opowiedzeniem tej historii nie poszło jej tak dobrze. Ciekawy jest za to wątek sensacyjny i szczerze powiedziawszy, gdybym miała kiedykolwiek sięgnąć po drugi tom tej książki, to tylko i wyłącznie dla tej sensacji. 

Jak już pisałam, rozumiem, że część czytelników będzie rozpływać się nad tą książką w samych superlatywach. Jednak w mojej subiektywnej ocenie "Nie ma mnie bez Ciebie" jest pozycją słabą i cieszę się, że nie straciłam dla niej zbyt wiele czasu - to jest akurat jej duży plus.

niedziela, 15 stycznia 2023

"Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz" Matthew Perry


Matthew Perry, super fajny gość, znany głównie ze swojej roli Chandler'a Binga w serialu "Przyjaciele" oraz paru innych filmów, przede wszystkim "Jak ugryźć 10 milionów", gdzie wystąpił u boku Bruce'a Willisa. Super fajny gość - skąd to wiemy? Lubimy oceniać aktorów przez pryzmat roli z jakich ich znamy. Jeśli widzieliście kiedykolwiek serial "Przyjaciele" raczej kojarzycie postać Chandler'a. Zabawny, elokwentny, przystojny. Sarkazm jego wypowiedzi wynikał głównie z potrzeby ukrywania braku pewności siebie. W kilku odcinkach widzimy jak skomplikowane są jego relacje z rodzicami, z kobietami, jaki wpływ na jego aktualne zachowanie miało trudne dzieciństwo, że pali papierosy i częściej niż którakolwiek inna postać serialu (no może poza Rossem) przeprasza za swoje błędy, zwłaszcza Joey'a. Perry postać Chandler'a odegrał wybitnie, a po przeczytaniu tej książki już wiemy dlaczego. Chandler to Matthew tylko w łagodnej wersji. Perry nadawał się do tej roli idealnie, jak żaden inny aktor, nie dziwi zatem, że tak trudno było obsadzić te rolę, de facto jako ostatniego członka przyjaciół. I dopiero gdy Matthew udał się na przesłuchanie, stwierdzono, że to on musi go zagrać. Matt grał siebie, gdzie życie prawdziwego Matta było milion razy gorsze. To powinno w zasadzie wystarczyć za opis tej książki. 


Myślę, że książka "Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz" powstała nie tylko jako być może autoterapia dla umęczonego umysłu Perry'ego, jako chęć wyrzucenia z siebie wszystkich boleści przez jakie przeszedł i w dalszym ciągu przechodzi, ale też by wytłumaczyć wszystkim raz i porządnie, jakie było i jest jego życie z uzależnieniami. By nie musieć wiecznie odpowiadać na te same pytania "Co u Ciebie, jak się dziś czujesz?" Autobiografia Perry'ego nie jest formą usprawiedliwiania siebie. Jest dodatkowym elementem walki jaką toczy bez ustanku by być w miarę zdrowym. Jest przewodnikiem po uzależnieniu - ostrzega jak łatwo można przesadzić. Jest uświadomieniem "normalsom" co kieruję człowiekiem uzależnionym od opioidow czy alkoholu (w tym przypadku i jednego i drugiego), że mimo iż już dwa lata jest się czystym, wystarczy to jedno "coś", by zatracić się w tym ponownie, nie zważając na konsekwencje. Ta książka powinna być jak przestroga. To jest przestroga. 


"Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz" jest szokująca, smutna i śmieszna zarazem (jak życie Perry'ego). Ukazuje nam się w niej człowiek łaknący miłości, pochwał ze strony rodziców, głównie matki, skrywający brak pewności siebie za żartami (istny Chandler), wypełniający rzeczone pustki używkami. A jednocześnie dobry, uczynny, zdeterminowany, odważny.  Matthew ma szczęście, że wokół niego jest tylu przyjaciół, którzy chcą mu pomóc. 


Czy będę inaczej teraz patrzeć na rolę Chandler'a? Czy będę widziała Matta na vicodinie, Matta na haju, Matta w trakcie odwyku zamiast uroczego Chandler'a? Nie wiem, z początku pewnie tak. Ale będę na tę rolę zapewne patrzeć też z większym rozczuleniem, bo wiem jak dalej potoczy się życie Matta, że nie jest tak wyidealizowane jak Chandler'a, choć tak bardzo o takim marzył i marzy do tej pory. Współczuję Perry'emu i jednocześnie podziwiam. Podziwiam, że walczy, że się nie poddał i w tym nałogu widzi światełko by jeszcze pomoc innym. Nawet jeśli on nie wytrwa, to być może pomoże wytrwać innym.


Polecam lekturę. Można się w niej zatracić, otworzy nam oczy na kilka kwestii związanych z uzależnieniami. Może z większą empatią spojrzymy na ludzi zmagających się z tym samym problem co Perry. Wartościowa książka. Polecam!


PS. Ta książka to AUTOBIOGRAFIA, więc jak nazwa wskazuje Autor pisze o swoim życiu, wzlotach i upadkach.  Czytałam natomiast opinie, że książka jest bez polotu, główny bohater jest męczący, anegdot z serialu "Przyjaciele" jest za mało, a przede wszystkim liczyli, że książka będzie weselsza... Jaka ma być książka człowieka który kilkadziesiąt razy był na odwyku, który zażywał 55 tabletek vicodinu dziennie? Proszę, czytajcie ze zrozumieniem. 

poniedziałek, 9 stycznia 2023

"Tam gdzie spadają Anioły" Dorota Terakowska


Skąd wytrzasnęłam pomysł by wpisać tę książkę na listę do Dzieciątka, nie mam najmniejszego pojęcia. Przetrząsnęłam Facebook, wszystkie listy elektroniczne i na papierze z książkami, które ktoś mi polecił i nic nie znalazłam. Aż boję się pomyśleć, że podsunął mi ją mój Anioł Stróż, może żeby mi coś przekazać... Jakkolwiek znalazła się ona na wspomnianej liście (a w konsekwencji – pod choinką), nie żałuję, że ją przeczytałam, gdyż dawno nie miałam w rękach tak kojącej, a zarazem ciekawej powieści.

Na wstępie dodam, że jestem osobą wierzącą, choć może nie najgorliwszą. Nie przyjmuje wszystkiego absolutnie bezkrytycznie, bądźmy szczerzy, niektóre elementy naszej czy jakiejkolwiek innej wiary są po prostu naiwnie śmieszne. W młodości przechodziłam chwilowe zwątpienia, któż nie przechodził, niemniej było kilka takich sytuacji w moim życiu, w których odczułam bezpośrednią obecność Światłości. Wewnętrznie wiem, że coś jest na tym świecie, nie ma pustki i tym czymś dla mnie jest Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Nigdy nie zastanawiałam się natomiast nad istnieniem Aniołów. Należały one chyba do tej grupy elementów mało wiarygodnych. Po przeczytaniu tej książki i uzupełnieniu wiedzy z innych źródeł, już nie jestem tego aż taka pewna. :)

Główną bohaterką powieści jest dziewczynka imieniem Ewa. W wieku pięciu lat, w dramatycznych okolicznościach, Ewa traci swojego Anioła Stróża. Anioł żyje, ale jest mocno poturbowany. Stracił wszystkie swoje pióra, które zgodnie z zasadą, że nic co niebiańskie nie może dotknąć ziemi, pofrunęły z powrotem do Nieba. Wszystkie prócz jednego, które upadło obok małej Ewy. Od momentu gdy Ewa straciła swojego Anioła, a co za tym idzie, i jego opiekę, zaczynają przytrafiać się jej same nieszczęścia. Rodzice Ewy, mimo iż kochają ją całym sercem, poświęcają czas wyłącznie pracy, a jedyną osobą naprawdę troszczącą się o Ewę jest jej babcia. Lata mijają. Nad Ewą zawisło nieuchronne widmo śmierci. W chwilowym olśnieniu przypomina sobie o wielkim, białym, lśniącym piórze i jak po nitce do kłębka, wraz ze swoimi sceptycznymi rodzicami i babcią o wielkim sercu odnajduje swojego „upadłego” Anioła. Jak to się dalej potoczyło, zachęcam by dowiedzieć się samemu.

Książkę czyta się rewelacyjnie. Nie mogłam się od niej oderwać, przeczytałam w dwie noce, tak bardzo mnie zaintrygowała. Bardzo chciałam wiedzieć czy skończy się dobrze, czy Ewa odnajdzie swojego Anioła i co się z nim stanie? Odrosną mu pióra? Ewa wyzdrowieje? A jej rodzice, czy w końcu zaczną się nią interesować? Jaki będzie ostateczny morał, a może jego brak? Co ciekawe, myślę, że może ona swoją treścią zainteresować nie tylko osoby wierzące, katolików, gdyż jak się okazuje (czego nie wiedziałam, ale poszukałam informacji i okazało się to prawdą), Anioły występowały już w wierze ludzi pierwotnych (o czym świadczą rysunki naskalne), ale też w każdej innej wierze, nie tylko chrześcijańskiej. Poruszane kwestie wspólnego występowania dobra i zła, próby nakreślenia tego dlaczego człowiek w swej ułomności często to zło wybiera lub dlaczego to zło w ogóle musi być na ziemi w opozycji do dobra, są naprawdę ciekawe i myślę w większości przypadków trafnie sformułowane. To nie jest książka religijna, ona nie ma na celu nawrócenia kogokolwiek na wiarę. Dobro i zło dotyczą wszystkich i wszystkiego, niezależnie czy się w coś wierzy czy nie. Można ją swobodnie potraktować jako dramat z elementami science-fiction - czytujemy książki o Elfach mimo, że chyba nikt nie wierzy, że kiedykolwiek istniały. Niemniej jest na tyle głęboka w swej treści, że prowokuje do myślenia.

Bardzo, bardzo, bardzo mi się ta książka podobała. Nie wiem jak znalazła się na mojej niekończącej się liście książek do przeczytania, aczkolwiek cieszę się, że do mnie trafiła. Jest to jedna z tych pozycji na mojej półce, której się nie pozbędę, a stać będzie obok „Dracha”, „Małych kobietek”, „Na zachodzie bez zmian” oraz książek Williama Whartona i Elżbiety Cherezińskiej.

Polecam!

piątek, 6 stycznia 2023

"Spódniczka ze starej podszewki" Urszula Ziober


Czasami niesamowicie ciekawe i przejmujące historie są bliżej nas niż myślimy. Czytamy książki opowiadające nam o trudach wojen, o życiu innych ludzi, często będące wytworem wyobraźni lub szczątkowo oparte na prawdziwych wydarzeniach, a tymczasem w zaciszu naszych własnych domów, rodzin, ukrywają się historie miłosne, przygodowe, piękne, radosne lub przerażające i okrutne. Lub takie, które składają się z tego wszystkiego naraz. Czasami nie warto jest daleko szukać, gdy w pobliżu mamy nestorkę rodziny, której historia życia nadawałaby się na film sensacyjny. Której historia będzie też naszą historią, opowiadaną następnym pokoleniom, dająca im tożsamość, poczucie przynależenia do rodziny, do kraju czy regionu. Czasami wystarczy siąść, poświęcić czas i posłuchać co ma nam do opowiedzenia bliska osoba.

„Spódniczka ze starej podszewki” to powieść będąca zapisem wspomnień Pani Janiny Janowicz z czasu zesłania do Kazachstanu w trakcie trwania II Wojny Światowej. Wspomnienia zapisuje wnuczka Pani Janiny, Pani Urszula Ziober i robi to w sposób naprawdę dobry.

Pani Janina w momencie rozpoczęcia wojny miała prawie 11 lat. Jej ojciec, oficer Wojska Polskiego, Julian Nietupski, przeczuwając w sierpniu 1939 roku rychły wybuch wojny, wysyła żonę Reginę wraz z dwiema córkami, Janką i Basią, do swojego brata do Białegostoku, uważając, że tam będą w miarę bezpieczne. Niestety po wkroczeniu na ziemie polskie Armii Czerwonej, 17 września 1939r., sytuacja całej rodziny zamieniła się ze złej w tragiczną. Jak potoczyły się losy kilkudziesięciu tysięcy polskich oficerów, przedstawicieli elity i inteligencji nie trzeba przypominać, wystarczy jedno słowo – Katyń. A co z ich rodzinami i innymi obywatelami uznanymi za wrogów narodu, wywrotowców i konspirantów (czytaj: kobiety, dzieci i starcy)? Zapakowano wrogi element do bydlęcych wagonów i wywieziono.

Wiedzieli [Sowieci], że jedynym sposobem „odpolszczenia” Polski będzie pozbawienie jej Polaków. Z diabelską perfidią umyślili więc nie ludziom odebrać kraj, ale krajowi – ludzi.” 
Marta Rudzka „W domu niewoli”

Janka z siostrą i matką oraz wujostwem trafia do Kazachstanu, w dzikie ostępy, gdzie teren jest równiutki porośnięty trawą i pomniejszymi krzakami, a daleko na horyzoncie nie majaczy żadne większe miasto - co najwyżej można spodziewać się fatamorgany. Warunki życia są katastrofalne. Wszechobecna bieda, brud i zacofanie – to zastali po przybyciu. Praca ponad siły, srogie zimy, niemiłosierne upały, głód, choroby i zesłanie do łagru - to wszystko spotyka Janke i jej rodzinę. Mimo to, nie opuszcza ich nadzieja, że jeszcze wrócą do Polski.

Książkę można czytać, czytać, czytać i czytać i nie chce się jej końca. Właściwie to chce, a przede wszystkim tego by historia miała to zakończenie dobre. Czy takie ma? Ma najlepsze z możliwych w tamtym czasie. Zakończenia własnych historii przecież nie wybieramy, zmierzamy się z tym przed czym postawi na los. Autorka, Pani Urszula, spisała wspomnienia babci w wyśmienity sposób, myślę, że babcia może być z niej bardzo dumna. Od książki nie można się oderwać, jest nieodkładalna. Między fragmentami mówiącymi o losie Janki, Autorka umieszcza parę informacji, opisanych w krótki rzeczowy sposób, bardzo zrozumiały dla czytelnika, na temat ówczesnej sytuacji politycznej, gospodarczej czy społecznej, by czytelnik mógł zrozumieć w jakich warunkach i okolicznościach przyszło egzystować Jance i jej najbliższym. Książka opatrzona jest w wiele rodzinnych zdjęć oraz kopii dokumentów takich jak świadectwo ślubu Juliana i Reginy czy fragment gazety gdzie wskazano Juliana Nietupskiego jako jednego ze zidentyfikowanych ofiar Katynia. Do tej książki będę na pewno wracać wiele razy. Nie jest to pozycja, którą przeczytamy i szybko o niej zapomnimy. Można ją czytać bez końca bo to jak słuchanie relacji o własnym życiu naszych babć.

Zawsze gdy czytam podobne książki myślę o tym jak ważne jest to by starsi opowiadali o tym co przeżyli. Pomagają młodszym pokoleniom się odnaleźć. Często spotyka się młodych ludzi oderwanych od swoich rodzin twierdzących, że nie mają w zasadzie z nią nic wspólnego. Nie hołdują tradycjom, nie wiedzą nic o przeszłości swojej rodziny, nic o przodkach, skąd pochodzą itd. I jest to wina po części tych starszych. Ile razy słyszało się, że nie chcą rozmawiać o przeszłości bo to dla nich jak rozdrapywanie ran. Jestem w stanie to zrozumieć, ale z drugiej strony mamy tych młodych, zagubionych, którym być może właśnie pomogłaby ta historia z przeszłości nawet jeśli bolesna. Po części była by to ich historia, którą tak jak Pani Urszula, mogą nieść dalej w świat jako świadectwo tamtych wydarzeń. Skąd inaczej czerpać wiedzę i naukę jednocześnie, jeśli nie właśnie z bezpośrednich relacji z tych okrutnych czasów? A z tą wiedzą w społeczeństwie jest co raz gorzej, co dobitnie widać choćby na przykładzie wzmiankowania w zagranicznych artykułach prasowych o polskich obozach zagłady, za co niejednokrotnie wydawcy już musieli przepraszać. Aby walczyć z ignorancją, sami musimy znać nie tylko historię tę przekazywaną w szkołach, ale też historie naszych rodzin. Nawet jeśli nie są tak dramatyczne i nie koniecznie dało by się je spisać by powstała tak zajmująca powieść jak ta konkretna.

Jak zwykle, warto zwrócić uwagę również na aspekt moralizatorski takich książek. Ukazują nam, młodym, żyjącym w czasach względnego pokoju, dobrobytu, korzystającym z dobrodziejstw technologicznych itd., jakie to wszystko jest kruche i nic nie warte. Jak trudne potrafi być życie, jak można zaharować się na śmierć w pietyzmie wyższych idei.

Bardzo spodobało mi się też zdanie, które znalazłam na stronie 72: „Po dwudziestu latach od odzyskania niepodległości po raz kolejny przeciwko sobie stawali ludzie, których łączył wspólny język i pochodzenie, a dzielił kolor munduru.” Zdanie to odnosiło się do mieszkańców Mazur, którzy na drodze plebiscytu zostali określeni jako Niemcy i musieli walczyć po stronie niemieckiej, ale można nim bardzo dobrze też nakreślić sytuację jaka panowała w tamtym czasie na Śląsku. Osobiście znam przypadki gdzie siłą młodzi chłopcy byli zaciągani do wojska niemieckiego, po czym z niego uciekali i już jako dezerterzy zaciągali się do różnorakich polskich oddziałów, by móc oddać życie za Polskę.

„Spódniczka ze starej podszewki” opowiada historię prawdziwą, bolesną, z poczuciem bezkresnej niesprawiedliwości, a jednocześnie pokrzepiającą bo pełną nadziei, bo gdy nie zostaje już absolutnie nic, jest jeszcze ta podszewka, która wszystkim...

Na pewno będę wracać do tej książki i to nie jeden raz. Polecam!

niedziela, 1 stycznia 2023

"Oskar i Pani Róża" Eric-Emmanuel Schmitt


Są takie książki, które w swoim życiu trzeba przeczytać chociaż raz. Do takich książek, uważam należy m.in. „Mały Książę”, „Myszy i ludzie”, „Małe kobietki” czy „Na zachodzie bez zmian”. I nie trzeba tych książek nawet jakoś specjalnie później lubić. Nie musimy się na ich temat wypowiadać w jakiś superlatywach, ale ważne, żeby przeczytać, samodzielnie zinterpretować, wyciągnąć wnioski. Być może dowiemy się czegoś odkrywczego, być może tylko utwierdzimy się we własnych przekonaniach, a być może „prawdy” w nich zawarte będą dla nas tak oczywiste, że w zasadzie po co o tym pisać, a tym bardziej o tym czytać – mam tak z Paulo Coelho.

Do takich książek „must read” powszechnie zalicza się również „Oskar i Pani Róża”.


„Oskar i Pani Róża” autorstwa Erica-Emmanuela Schmitta to bardzo niewielka w swej objętości, a zarazem bardzo poruszająca książka, o której paradoksalnie ciężko jest opowiedzieć tak by nie zdradzić fabuły. Aczkolwiek być może właśnie o to chodzi, by o niej opowiedzieć, ale w taki sposób by potencjalnego czytelnika zachęcić do jej samodzielnego przeczytania. Książkę połkniecie w godzinkę do dwóch (zależy jak kto czyta), za to myśleć później o niej będziecie jeszcze z tydzień jak nie dłużej. To króciutkie opowiadanie, zapisane w formie listów, przedstawia dziesięcioletniego chłopca imieniem Oskar, który jest stałym „mieszkaniem” szpitala onkologicznego. Oskar, za namową przesympatycznej wolontariuszki, Pani Róży, do której de facto zwraca się per ciociu, pisze listy do Boga, w których opowiada o swoich troskach, frustracjach, marzeniach. Relacjonuje w nich swoje ostanie dni życia. Ostatnie 12 dni, w których próbuje przeżyć całe swoje życie i pokazać nam co jest w tym życiu ważne, na co mamy zwracać uwagę.

Autor, czy trafnie, nie wiem i szczerze nie chce wiedzieć, pokazuje nam co czuje lub co może czuć dziecko postawione przed obliczem nieuniknionej śmierci. Pokazuje jaka prosta w zasadzie powinna być nasza relacja z Bogiem i to na przykładzie osoby, która praktycznie nie wierzy. Oskara rodzice nie uczyli wiary w Boga, a mimo to staje się On dla niego powiernikiem ostatnich myśli. Pomaga Oskarowi w tym przejściu do, jak wierzymy, lepszego świata. Być może listy miały działanie jedynie psychologiczne, terapeutyczne, jak placebo, ale uspokoiły Oskara i pomogły mu pogodzić się z nieuniknionym. Faktem jest, że dzieci pod kątem własnej śmierci są dojrzalsze w jej rozumowaniu i godzeniu się z nią, niż dorośli.


Książeczka niewielka, szybko się czyta, a jakże trudna i przejmująca. Wiele z jej lektury można wynieść, choć myślę, że warto było by przeczytać ją kilka razy. I za każdym razem odnajdziemy w niej inne przesłanie, skupimy się na czymś innym. Nie odkładajcie jej tylko dlatego, że traktuje o śmierci. Śmierć jest zaraz po narodzinach najnaturalniejszym etapem naszego życia. Nasze życie jest przemijalne, choć trudno jest nam się z tym pogodzić. Chcielibyśmy żyć wiecznie, by nasze dzieci, rodzice, drugie połówki, żyli wiecznie. Śmierć jest najtrudniejsza dla żyjących, dla tych, którzy zostają na ziemi i muszą zmierzyć się ze stratą. Trudno nam się z nią pogodzić, chyba do końca nigdy nie można, niezależnie od tego kogo straciliśmy i w jakich okolicznościach. Niemniej opozycją do tego poczucia niesprawiedliwości i ogromnego smutku powinna być też wdzięczność. Za to, że w naszym życiu mogła ta konkretna osoba zagościć, że mieliśmy zaszczyt ją znać, kochać, przytulać. Wdzięczność niekoniecznie do Boga, bo nie wszyscy przecież są wierzący, ale tak ogólnie, do wszechświata. Żeby to było tylko takie proste...


Polecam z serca, być może kogoś pokrzepi.


"Listy Noel" Richard Paul Evans


Piszę tę recenzję z dźwiękami strzelaniny w tle. Każdy w tym domu pod choinką znalazł coś fajnego. Mąż grę na konsolę (stąd te strzały), starsza latorośl Lego, młodsza pluszaka, a ja... no cóż... musiałam być bardzo grzeczna, bo pod choinką znalazłam aż osiemnaście książek! :D

Na temat „Listów Noel” czytałam wiele pochlebnych opinii, więc postanowiłam zacząć od tej pozycji. Jak na książkę lawirującą w swej tematyce wokół Świąt Bożego Narodzenia, bardzo mi się podobała i szczerze mam chętkę by poznać też inne książki Autora.

Główna bohaterka powieści, Noel, znajduje się w bardzo trudnym momencie swojego życia osobistego i zawodowego. Od chwili śmierci swojej matki, gdy Noel miała trzynaście lat, jej stosunki z ojcem bardzo się pogorszyły. Noel obwinia go o śmierć mamy, nie potrafi poradzić sobie ze stratą przez co popada w tarapaty. Ojciec aby „ratować” sytuację, wysyła Noel do szkoły z internatem, co praktycznie pieczętuje „rozwód” Noel z rodzinnym miastem i ojcem. Teraz, w wieku trzydziestu jeden lat, Noel wraca do domu by pożegnać umierającego ojca. Bynajmniej nie jest z tego specjalnie zadowolona, niemniej, jak mogłaby nie spełnić prośby osoby, która jest w zasadzie jedną nogą w grobie. W dodatku ojciec obiecuje jej wyjaśnić parę spraw z przeszłości. Niestety, nie udaje się jej dotrzeć na czas, a powrót do Nowego Yorku okazuje się być zupełnie bezcelowy, gdyż w międzyczasie Noel traci pracę. Co jeszcze w jej życiu pójdzie nie tak? Dziewczyna postanawia zostać w domu ojca na jakiś czas, przynajmniej do Świąt Bożego Narodzenia. Przez zbieg okoliczności, zaczyna umawiać się na randki ze swoją starą szkolną miłością i w tym samym czasie otrzymywać tajemnicze, uczuciowe listy, podpisywane przez kogoś określającego siebie jako Tabula Rasa. Powoli, jak po nitce do kłębka dowiaduje się prawdy o ojcu i o okolicznościach śmierci swojej matki. Z oczu opada jej zasłona za którą się kryła. I tak jak napisane zostało na początku książki, odkryła, że była jedną z tych osób, która zamiast poszukiwać prawdy, szukała potwierdzenia tego co już wiedziała. Potwierdzenia dla swoich własnych przekonań, złości i urazów, którym hołdowała miast dociec prawdy, która być może pozwoliłaby ukoić jej poranioną duszę i dumę, a przede wszystkim pojednać się z ojcem. Noel napisała sama o sobie: „Jeśli zdecydujecie się przeczytać moją powieść, proszę was o jedno. Nie jestem dumna z tego, jaka wtedy byłam. Proszę, nie osądzajcie mnie zbyt surowo ani zbyt pospiesznie. Sama już to zrobiłam. Moją karą są moje grzechy.”

Osobiście, polubiłam główną bohaterkę, mimo właśnie jej głupiej zawziętości. Starałam się wejść w jej skórę i ją po prostu zrozumieć. Wchodzenie w jej skórę nie należało do trudnych, gdyż Autor jest faktycznie wyśmienity w swoim fachu i powieść została napisana w bardzo przystępny dla czytelnika sposób. Mile zaskoczył mnie swoim stylem pisarskim, trafnie ułożonymi dialogami, logiczną akcją i dobrze scharakteryzowanymi postaciami. Powieść nie wydawała się infantylna i choć przeczuwałam od początku, że Noel myli się w swoich przekonaniach co do ojca, to opowiadana przez nią historia bardzo mnie zaciekawiła, chciałam poznać jej dalszą cześć i jak się to wszystko ostatecznie ułoży.

Bożego Narodzenia w książce jest niewiele. Właściwie mamy i Halloween i Święto Dziękczynienia po drodze, więc Boże Narodzenie jest takim zwieńczeniem powieści. Wtedy wszystko się ostatecznie rozwiązuje i staje się jasne. Ta książka była tak inna od poprzednio przeczytanej „Willi pod Jemiołą” i tak przyjemnie i z zaciekawieniem mi się ją czytało, że zastanawiam się czy „Willi..” nie dałam zbyt wysokiej oceny. Cóż, słowo się rzekło, nie będę już nic zmieniać, aczkolwiek „Listy Noel” są pozycją zdecydowanie lepszą.

Bardzo in plus, moim zdaniem, są cytaty umieszczone na początku prawie każdego rozdziału. Wybrane zostały bardzo trafnie. Każdy do indywidualnej interpretacji i tylko pokazują jakimi wyjątkowymi też byli ludźmi/pisarzami osoby, od których wypowiedzi te zostały zaczerpnięte. Spójrzcie sami, wybrałam te, które mnie najbardziej urzekły:

„Idź do łóżka z dobrą książką – książki nie chrapią” (oj tak...)

„Pisarze żyją podwójnie”

„Pusta kartka papieru to sposób Boga na udowodnienie nam, jak trudno być Bogiem”

„Pisanie to nic trudnego. Trzeba tylko usiąść przy maszynie i się wykrwawić”

„Milczący ludzie mają najhałaśliwsze umysły”

„Pisaniem można stworzyć wszystko”

„Aby żyć, człowiek musi opowiadać”

„Piszę, aby odkryć, co wiem”

„Dobra proza jest jak szyba”

„Słowa są soczewką, w której ogniskuje się nasz umysł”

Rewelacyjne, czasem zatrzymywałam się tylko na tym i analizowałam. Odkrywałam ile sensu w sobie mają te słowa.

Bardzo mi się ta książka podobała, mogę szczerze polecić.


W ramach postscriptum, oczywiście żeby nie było, że to książka cud, miód malina bez wad itd. Kilka wad ma, a jakże. Niestety należę do osób, które jeśli znajdą jakąś nieścisłość w książce, myślą o niej już do samego końca, co też rzutuje na ostateczną ocenę tejże książki.

Co znalazło się w „Listach Noel”?

Pierwsze: Noel leci samolotem do Salt Lake, obok niej usadawia się przemiła pani, która praktycznie cały lot... robi na drutach... „Właśnie wbiła dwa druty w leżącą na jej kolanach prostokątną, przypominającą koc robótkę” - do samolotu? Druty? No chyba, że plastykowe, takie też są, takimi też się dzierga. To tak mi nie dawało spokoju. Latam samolotami, nożyczek nie można wnieść, napoju powyżej 100ml, a druty, którymi można kogoś zadźgać pozwolili? Już zaczęłam się zastanawiać czy ta książka została napisana przed 2001 rokiem, ale nie...

Drugie: utrata pracy przez Noel – to mnie oburzyło do żywego – skoro wydawnictwo wiedziało z jakimi problemami osobistymi zmaga się Noel, mogli zaproponować dwa miesiące bezpłatnego urlopu na regenerację nadwątlonej psychiki, może nawet wysłać na terapię, w końcu była ich cennym pracownikiem – ale nie, od razu zwolnili. To mnie wkurzyło, nie jest to błąd w książce, ale mocno wryło mi się w pamięć.

Trzecie: Noel, oczytana, wykształcona, znająca od dziecka masę trudnych słów i znaczeń, nie wie co to znaczy Tabula Rasa. Hmmm... mało wiarygodne.

Czwarte: w powieści mamy wątek, gdzie jedna z klientek zadaje pytania Noel o „Dziennik” Anne Frank. I tu teraz nie wiem, czy to błąd w druku, czy faktycznie tak było w oryginale, ponieważ w tekście jest kilkakrotnie napisane Anna Frank, zamiast Anne. Jej pełne imię brzmiało: Annelies Marie Frank, nie Anna.

Tak jak napisałam, to nie są duże sprawy, a jednak, mimo że przeczytałam książkę zaraz po Świętach, ciągle o tym myślę. No nienormalna jestem... ale ponoć normalni ludzie są nudni. Takie usprawiedliwienie ;)


Abstrahując od powyższego – czytajcie bo warto!