czwartek, 16 listopada 2023

"Lot nad kukułczym gniazdem" Ken Kesey

 

Wiedzieliście, że kukułki nie budują gniazd? W sumie logiczne, skoro same nie wychowują swojego potomstwa, a podrzucają jaja do gniazd innych gatunkowo ptaków, to po co im własne gniazda. Jak zatem rozumieć tytuł „Lot nad kukułczym gniazdem”? Skoro nie da się przelecieć nad czymś czego nie ma, można to zinterpretować jako coś niemożliwego do zrobienia. Zanim przejdę do recenzji, warto wspomnieć, że Autor był aktywnym nonkonformistą, co bardzo wyraźnie widać w tej książce, zwłaszcza w zachowaniu głównego bohatera. Do rzeczy zatem.

„Lot nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya jest tak wyśmienitym debiutem literackim, że w samych Stanach Zjednoczonych książka rozeszła się nakładzie ok. 10 mln egzemplarzy. Zaczynając ją czytać zastanawiałam się w czym rzecz, ale im głębiej wsiąkałam w powieść tym dobitniej uświadamiałam sobie, że mam w rękach ponadpokoleniowe dzieło literatury współczesnej.

Główny bohater, Randle McMurphy, zawadiaka, hazardzista, dziwkarz, a nawet gwałciciel (do czego się nie przyznaje), aby uniknąć zasądzonej odsiadki zgadza się na pobyt w zakładzie psychiatrycznym. W jego mniemaniu pobyt w zakładzie to jak sanatorium: cały dzień na luzie, można grać w karty i skubać naiwniaków, pyszne jedzenie, nawet sok pomarańczowy do śniadania... Żyć, nie umierać. Nie przewidział jednak, że oddziałem na jaki trafił, a właściwie nie tyle oddziałem co w zasadzie większością zakładu, rządzi kobieta o stalowym spojrzeniu i sercu z lodu, przebiegła jak lis Wielka Oddziałowa Ratched. McMurphy świadomie wprowadza na oddział chaos, próbuje destabilizować pracę personelu, podważa wprowadzony przez oddziałową regulamin, aż do momentu, gdy dociera do niego, że to od siostry Rathed zależy czy w ogóle kiedykolwiek wyjdzie z zakładu.

Jeżeli „Lot nad kukułczym gniazdem” jest wam zupełnie obcy i nie widzieliście nawet filmu, tak jak ja, to zakończenie tej powieści wbije was w fotel. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Musicie to koniecznie przeczytać. Albo zobaczyć, bo sama, skuszona książką, zaraz kolejnego dnia po jej ukończeniu włączyłam film i mimo flegmatycznego początku, bardzo mi się podobał. Jest stosunkowo wiernie odwzorowany, i mimo że przecież dzień wcześniej czytałam książkę, końcówka była trzymająca w napięciu i wstrząsająca.

Kiedy przeczyta się biografię Autora łatwo w tej książce można dostrzec jego samego. Walka z systemem, wielkim kombinatem, walka Randleya z żelaznym regulaminem i bezduszną oddziałową. Podkreślmy to słowo bezduszną. Z premedytacją i umyślnie znęcającą się nad pacjentami. To siostra Ratched była prawdziwą psychopatką nadającą się do leczenia. Gdzieś przeczytałam, że zakład psychiatryczny opisany w książce odzwierciedla sytuację krajów o ustroju totalitarnym. Jest to ciekawe spostrzeżenie i bardzo trafne, acz nie sądzę, by to był główny zamysł Keseya przy pisaniu „Lotu...”. Wydaje się, że Autor chciał po prostu zamanifestować ogólny sprzeciw wobec panujących zasad, obostrzeń ustanawianych „dla naszego dobra”, a które często z naszym dobrem nie mają nic wspólnego i są tylko pretekstem do ubezwłasnowolnienia jednostki, pełnienia nad nią kontroli. Kontroli, którą zdaje się, „Wielcy” tego Świata bardzo chcą roztaczać nad swoimi „poddanymi” od zarania dziejów. Kontroli, która daje im iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i panowania nad sytuacją. W dzisiejszych czasach dobitnie mieliśmy tego przykład podczas pandemii. Takim iluzorycznym poczuciem bezpieczeństwa można zachwiać, jak to udowodnił Autor w przedmiotowej książce. Niemniej jeśli chwiejący będzie chwiać bezmyślnie, zachwiany odzyska równowagę, a zemsta jego może być tragiczna w skutkach. Ups... chyba zaspojlerowałam lekko...

Nad tą książką można się rozwodzić baaaaardzo długo, analizować itd., ale ja sobie tę analizę zostawię w głowie. Kiedy czytałam „Lot...” nie zastanawiałam się nad drugim dnem tej powieści, za to bardzo przejęłam się jej treścią wprost. McMurphy zdobył moje serce, mimo jego wyrafinowania i przecież zbójnickiego trybu życia, bardzo go polubiłam i było mi go szkoda. Książka napisana jest w sposób wyśmienity, to uczta dla czytelnika. Przy jej czytaniu możemy i ziewnąć czasem i uronić łzę i bardzo się oburzyć, ale i gromko zaśmiać. Paradoksalnie tych śmiesznych fragmentów powieść ma dość sporo. Patrzę na tę książkę, leży obok mnie i chciałabym ją już znów przeczytać. Chciałabym ich wszystkich uratować, chciałabym utrzeć nosa oddziałowej, chciałabym, żeby ludzie w końcu zaczęli traktować się po ludzku, żeby przyświecały im w tym dobre intencje, żeby nikt nie czerpał przyjemności z udowadniania innym swojej wyższości. Chciałabym, żeby ludzie byli bezinteresowni jak McMurphy (chociaż on sam sobie to dość późno uzmysłowił).

Rewelacyjna książka – polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz