wtorek, 10 września 2019

„Niezawinione śmierci” William Wharton


Jesteś w kinie. Czekasz, aż rozpocznie się film. Widzisz zwiastun. Przebłyski. Szkoła. Wysoki, przystojny facet zagaduje kobietę. Flirt. Śmiech. Kwiaty. Kamyki. Seks. Scena ślubu na barce na Sekwanie. Zbliżenie na kobietę o zielonych oczach. Gdzieś z boku zarys dumnego ojca. Poród. Łzy szczęścia. Szok kolejnej ciąży. Poród. Szczęście. Miłość. Samolot do Stanów. Śmiech dzieci. Zakup domu. Powrót samochodem zatłoczoną autostradą. Szybkość. Dym. Światła ciężarówki. Ujęcie dzieci w fotelikach. Ponowne zbliżenie na kobietę o zielonych oczach. Krzyk... Cisza...

I w zasadzie tyle by wystarczyło.
„Niezawinione śmierci”, z tego co się orientuję, nigdy nie zostały zekranizowane, a szkoda, Wharton pewnie też tego żałował póki żył. Tak właśnie wyobrażam sobie zwiastun tego filmu.
Pierwszy raz przeczytałam tę książkę gdy miałam jakieś 16 lat. Wiem na pewno, że byłam nią poruszona, bo zapamiętałam ją dość dobrze. A przynajmniej najlepiej ze wszystkich przeczytanych w tamtym czasie książek Whartona. A teraz?

„Niezawinione śmierci” to powieść, w której Autor opisuje życie i tragiczną śmierć swojej najstarszej córki, która zginęła w wypadku samochodowym na Autostradzie stanowej I-5 w stanie Oregon w USA. Zginęła razem ze swoim mężem i dwoma córkami, które w momencie śmierci miały Daylin 2 latka, a Mia 8 miesięcy. Wypadek był pokłosiem wypalania traw w rejonie autostrady, gdzie dym znad pól przeniósł się nad drogę i całkowicie ograniczył widoczność. Nie bez znaczenia była też szybkość i brawura kierowców, zwłaszcza kierowców ciężarówek.
Mąż zapytał mnie: po jaką cholerę pisać o tym książkę, czy Autor chciał wzbogacić się na śmierci swojej córki, licząc, że chwytliwy temat dobrze się sprzeda?
Nie. To nie o pieniądze w tym wszystkich chodzi. Z resztą Wharton wielokrotnie pisze też o tym w książce. Książka to przede wszystkim ostania możliwość dotarcia do szerszego grona odbiorców i uświadomienia im, że przez głupotę i pazerność farmerów giną ludzie. Nawet nie chodziło już o śmierć Kate, Berta i Dziewczynek, chodziło o to by zatrzymać proceder wypalania traw dla ochrony zdrowia i życia inny ludzi. Tym bardziej, że na drodze sądowej, nie udało mu się zbyt wiele wskórać, a dzięki książce miał możliwość dotarcia do zdecydowanie większej grupy osób. Odpowiedź mojego M powaliła mnie: tak, jasne, nikt bezinteresownie nie rozdmuchuje takiej sprawy, nie wierzę, że zrobił to z czysto humanitarnych pobudek i nawet na chwilę nie pomyślał o kasie. Mój drogi M, gdybyś znał Williama, wiedziałbyś, że on nie myślał o zysku. Właśnie on, z tą swoją cudowną filozofią życia, z całą zawziętością walczył o to by sprawiedliwości stało się zadość, żeby ktoś wziął za to odpowiedzialność, za te, jak to określili, niezawinione śmierci. Aby ten ktoś przyszedł, przeprosił, współczuł i przede wszystkim żeby przestał, żeby inni przestali. Niestety, nie udało się. Stąd ta książka, jako ostatni sposób by opowiedzieć innym jak było i jak jest. Ponadto, chociaż Autor temu początkowo zaprzecza, napisanie tej książki było dla niego swoistą terapią, by uporać się ze stratą i zamieszaniem jakie później, po tym całym tragicznym wydarzeniu miało miejsce.

W każdym razie, potwierdza się to o czym już kiedyś pisałam, Wharton jest jednym z lepszych pisarzy jakiego znam. A właściwie był. A może jest? Jego książki będą zawsze w końcu. Chociaż jego już nie ma, ale to nie ma znaczenia.

Czytając płakałam. W zasadzie, dawno tak nie beczałam, ostatni raz chyba jak zmarła mi babcia. A może nawet wtedy nie. Nie wiem, nie pamiętam. A tu... Ta książka jest tak... gdy czytałam ją po raz pierwszy nie przypominam sobie żebym aż tak beczała. Zastanawiałam się z czego to wynika, czy tylko z samej treści? Zdecydowanie nie. No więc z czego? Już wyjaśniam. Z genialności Autora.

Po pierwsze, Wharton podzielił książkę na dwie części: pierwsza jest pisana jak gdyby przez samą Kate. Opowiada nam o sobie, o swoim życiu, o swoich wątpliwościach, wzlotach, upadkach, pracy, namiętnościach, trudach, miłości i obawach. Stajemy się powierniczką/powierniczym jej sekretów, zaprzyjaźniamy się z nią. Więc gdy ginie jest to dla nas ciężkie przeżycie, bo to tak jakby ginęła nasza bardzo dobra znajoma, przyjaciółka. Druga część książki jest już tylko Williama. Opisuje on w niej jak dowiedział się o wypadku, w jaki sposób przeżyli to z żoną i pozostałą trójką dzieci oraz pisze o swojej batalii o sprawiedliwość i prawdę, o zakaz wypalania traw. Czytając drugą część najpierw zanosiłam się płaczem, a potem czułam już tylko złość. Byłam zła, wściekła, rozgoryczona, że tym światem potrafią rządzić wyłącznie pieniądze. Wiele się od tamtego czasu nie zmieniło...

Powieść tak bardzo porusza po drugie też dlatego, że każdy z nas ma kogoś na tyle bliskiego sercu, że jego strata byłaby bardzo dla nas bolesna. Nie mówię już nawet o dzieciach, nie każdy te dzieci ma, a mimo to potrafimy uzmysłowić sobie ten ból. Chociaż... dzieci... czy strata dzieci boli bardziej? Jest taki film "Botoks" w reżyserii Patryka Vegi i jest tam scena jak jedna z bohaterek (grana przez Agnieszkę Dygant) roni dziecko. I później ktoś jej zadaje pytanie czy kiedykolwiek o tym (dziecku) zapomni, na co ona odpowiada: "Nigdy". Z całego filmu najbardziej zapamiętałam tylko to... 'nigdy"... Ból straty jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, ale tu nawet nie ma sobie co na siłę wyobrażać, tu mamy na tacy podane pęknięte rodzicielskie serca. Czytamy i czujemy ten sam ból.

Jest jeszcze jedna kwestia dlaczego w trakcie lektury odczuwamy wszystkie te emocje, o których pisałam wyżej: radość, spokój, miłość, przyjaźń, smutek (płacz), rozpacz, szok, złość, gniew, oburzenie, a na końcu satysfakcję i znów spokój. Ja osobiście mam tak z Williamem Whartonem i jego prozą. Ktoś inny może mieć tak ze swoim ulubionym autorem. Gdy przeczytało się już kilka, kilkanaście książek Whartona, człowiek czy chce czy nie, zaprzyjaźnia się z nim. Żałuję, że nigdy go osobiście nie poznałam. Stał się on dla mnie po prostu bardzo bliski. Jak rodzina. Jego książki nam pasują, a generalnie wszystkie są bardzo osobiste więc znamy całe jego życie, przyzwyczajenia, zachowanie i myśli. Przeżycia związane ze śmiercią jego bliskich traktujemy jak śmierć swoich własnych, może nie jak rodzeństwa bo to by była przesada, ale powiedzmy bardzo bliskie kuzynostwo.

Napisałam wyżej o genialności Autora. Tak, ponieważ ta powieść została genialnie napisana. Pomysł by podzielić „Niezawinione śmierci” na rzeczone dwie części, zdecydowanie bardziej oddziałuje na nasz odbiór książki niż gdyby Wharton od razu zaczął od opisu wypadku i kolejnych zdarzeń następujących po nim. On wiedział, że aby książka była jeszcze bardziej przejmująca i trafiła do czytelnika, a co za tym idzie wywołała konkretny efekt na jaki liczył Wharton czyli ogólnoamerykańskie oburzenie i sprzeciw do procederu wypalania traw, czytelnik musi wpierw poznać jego córkę. Musi się z nią zaprzyjaźnić, musi poznać rodzinę, dzieci i musi ich po prostu pokochać. Na tym polega jego genialność, na zmyślnym układzie książki. I to działa.

Reasumując ten ździebko przydługi wywód, czy warto sięgnąć po tę pozycję?
Warto.
I tyle.
Więcej słów już nie potrzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz