Jesteś w kinie. Czekasz, aż
rozpocznie się film. Widzisz zwiastun. Przebłyski. Szkoła. Wysoki,
przystojny facet zagaduje kobietę. Flirt. Śmiech. Kwiaty. Kamyki.
Seks. Scena ślubu na barce na Sekwanie. Zbliżenie na kobietę o
zielonych oczach. Gdzieś z boku zarys dumnego ojca. Poród. Łzy
szczęścia. Szok kolejnej ciąży. Poród. Szczęście. Miłość.
Samolot do Stanów. Śmiech dzieci. Zakup domu. Powrót samochodem
zatłoczoną autostradą. Szybkość. Dym. Światła ciężarówki.
Ujęcie dzieci w fotelikach. Ponowne zbliżenie na kobietę o
zielonych oczach. Krzyk... Cisza...
I w zasadzie tyle by wystarczyło.
„Niezawinione śmierci”, z tego co
się orientuję, nigdy nie zostały zekranizowane, a szkoda, Wharton
pewnie też tego żałował póki żył. Tak właśnie wyobrażam
sobie zwiastun tego filmu.
Pierwszy raz przeczytałam tę książkę
gdy miałam jakieś 16 lat. Wiem na pewno, że byłam nią poruszona,
bo zapamiętałam ją dość dobrze. A przynajmniej najlepiej ze
wszystkich przeczytanych w tamtym czasie książek Whartona. A teraz?
„Niezawinione śmierci” to powieść,
w której Autor opisuje życie i tragiczną śmierć swojej
najstarszej córki, która zginęła w wypadku samochodowym na
Autostradzie stanowej I-5 w stanie Oregon w USA. Zginęła razem ze
swoim mężem i dwoma córkami, które w momencie śmierci miały
Daylin 2 latka, a Mia 8 miesięcy. Wypadek był pokłosiem wypalania
traw w rejonie autostrady, gdzie dym znad pól przeniósł się nad
drogę i całkowicie ograniczył widoczność. Nie bez znaczenia była
też szybkość i brawura kierowców, zwłaszcza kierowców
ciężarówek.
Mąż zapytał mnie: po jaką cholerę
pisać o tym książkę, czy Autor chciał wzbogacić się na śmierci
swojej córki, licząc, że chwytliwy temat dobrze się sprzeda?
Nie. To nie o pieniądze w tym
wszystkich chodzi. Z resztą Wharton wielokrotnie pisze też o tym w
książce. Książka to przede wszystkim ostania możliwość
dotarcia do szerszego grona odbiorców i uświadomienia im, że przez
głupotę i pazerność farmerów giną ludzie. Nawet nie chodziło
już o śmierć Kate, Berta i Dziewczynek, chodziło o to by
zatrzymać proceder wypalania traw dla ochrony zdrowia i życia inny
ludzi. Tym bardziej, że na drodze sądowej, nie udało mu się zbyt
wiele wskórać, a dzięki książce miał możliwość dotarcia do
zdecydowanie większej grupy osób. Odpowiedź mojego M powaliła
mnie: tak, jasne, nikt bezinteresownie nie rozdmuchuje takiej sprawy,
nie wierzę, że zrobił to z czysto humanitarnych pobudek i nawet na
chwilę nie pomyślał o kasie. Mój drogi M, gdybyś znał Williama,
wiedziałbyś, że on nie myślał o zysku. Właśnie on, z tą swoją
cudowną filozofią życia, z całą zawziętością walczył o to by
sprawiedliwości stało się zadość, żeby ktoś wziął za to
odpowiedzialność, za te, jak to określili, niezawinione śmierci.
Aby ten ktoś przyszedł, przeprosił, współczuł i przede
wszystkim żeby przestał, żeby inni przestali. Niestety, nie udało
się. Stąd ta książka, jako ostatni sposób by opowiedzieć innym
jak było i jak jest. Ponadto, chociaż Autor temu początkowo
zaprzecza, napisanie tej książki było dla niego swoistą terapią,
by uporać się ze stratą i zamieszaniem jakie później, po tym
całym tragicznym wydarzeniu miało miejsce.
W każdym razie, potwierdza się
to o czym już kiedyś pisałam, Wharton jest jednym z lepszych
pisarzy jakiego znam. A właściwie był. A może jest? Jego książki
będą zawsze w końcu. Chociaż jego już nie ma, ale to nie ma
znaczenia.
Czytając płakałam. W zasadzie,
dawno tak nie beczałam, ostatni raz chyba jak zmarła mi babcia. A
może nawet wtedy nie. Nie wiem, nie pamiętam. A tu... Ta książka
jest tak... gdy czytałam ją po raz pierwszy nie przypominam sobie
żebym aż tak beczała. Zastanawiałam się z czego to wynika, czy
tylko z samej treści? Zdecydowanie nie. No więc z czego? Już
wyjaśniam. Z genialności Autora.
Po pierwsze, Wharton podzielił
książkę na dwie części: pierwsza jest pisana jak gdyby przez
samą Kate. Opowiada nam o sobie, o swoim życiu, o swoich
wątpliwościach, wzlotach, upadkach, pracy, namiętnościach,
trudach, miłości i obawach. Stajemy się powierniczką/powierniczym
jej sekretów, zaprzyjaźniamy się z nią. Więc gdy ginie jest to
dla nas ciężkie przeżycie, bo to tak jakby ginęła nasza bardzo
dobra znajoma, przyjaciółka. Druga część książki jest już
tylko Williama. Opisuje on w niej jak dowiedział się o wypadku, w
jaki sposób przeżyli to z żoną i pozostałą trójką dzieci oraz
pisze o swojej batalii o sprawiedliwość i prawdę, o zakaz
wypalania traw. Czytając drugą część najpierw zanosiłam się
płaczem, a potem czułam już tylko złość. Byłam zła, wściekła,
rozgoryczona, że tym światem potrafią rządzić wyłącznie
pieniądze. Wiele się od tamtego czasu nie zmieniło...
Powieść tak bardzo porusza po
drugie też dlatego, że każdy z nas ma kogoś na tyle bliskiego
sercu, że jego strata byłaby bardzo dla nas bolesna. Nie mówię
już nawet o dzieciach, nie każdy te dzieci ma, a mimo to potrafimy
uzmysłowić sobie ten ból. Chociaż... dzieci... czy strata dzieci
boli bardziej? Jest taki film "Botoks" w reżyserii Patryka
Vegi i jest tam scena jak jedna z bohaterek (grana przez Agnieszkę
Dygant) roni dziecko. I później ktoś jej zadaje pytanie czy
kiedykolwiek o tym (dziecku) zapomni, na co ona odpowiada: "Nigdy".
Z całego filmu najbardziej zapamiętałam tylko to... 'nigdy"... Ból straty
jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, ale tu nawet nie ma sobie co na
siłę wyobrażać, tu mamy na tacy podane pęknięte rodzicielskie
serca. Czytamy i czujemy ten sam ból.
Jest jeszcze jedna kwestia
dlaczego w trakcie lektury odczuwamy wszystkie te emocje, o których
pisałam wyżej: radość, spokój, miłość, przyjaźń, smutek
(płacz), rozpacz, szok, złość, gniew, oburzenie, a na końcu
satysfakcję i znów spokój. Ja osobiście mam tak z Williamem
Whartonem i jego prozą. Ktoś inny może mieć tak ze swoim
ulubionym autorem. Gdy przeczytało się już kilka, kilkanaście
książek Whartona, człowiek czy chce czy nie, zaprzyjaźnia się z
nim. Żałuję, że nigdy go osobiście nie poznałam. Stał się on
dla mnie po prostu bardzo bliski. Jak rodzina. Jego książki nam
pasują, a generalnie wszystkie są bardzo osobiste więc znamy całe
jego życie, przyzwyczajenia, zachowanie i myśli. Przeżycia
związane ze śmiercią jego bliskich traktujemy jak śmierć swoich
własnych, może nie jak rodzeństwa bo to by była przesada, ale
powiedzmy bardzo bliskie kuzynostwo.
Napisałam wyżej o genialności
Autora. Tak, ponieważ ta powieść została genialnie napisana.
Pomysł by podzielić „Niezawinione śmierci” na rzeczone dwie
części, zdecydowanie bardziej oddziałuje na nasz odbiór książki
niż gdyby Wharton od razu zaczął od opisu wypadku i kolejnych
zdarzeń następujących po nim. On wiedział, że aby książka była
jeszcze bardziej przejmująca i trafiła do czytelnika, a co za tym
idzie wywołała konkretny efekt na jaki liczył Wharton czyli
ogólnoamerykańskie oburzenie i sprzeciw do procederu wypalania
traw, czytelnik musi wpierw poznać jego córkę. Musi się z nią
zaprzyjaźnić, musi poznać rodzinę, dzieci i musi ich po prostu
pokochać. Na tym polega jego genialność, na zmyślnym układzie
książki. I to działa.
Reasumując ten ździebko
przydługi wywód, czy warto sięgnąć po tę pozycję?
Warto.
I tyle.
Więcej słów już nie potrzeba.

