niedziela, 26 lutego 2023

"Zamknięte drzwi" Freida McFadden

Czy każdy ma jakieś lęki? Zadałam to pytanie mojemu mężowi. Wychodzi na to, że albo jest takim odważnym facetem, albo mi ściemnia bo stwierdził, że boi się tylko węży i innych oślizgłych gadzin oraz bardzo dużych wysokości. Lęk wysokości jest w jego przypadku dość zaskakujący, sam ma prawie dwa metry wzrostu. Można było by sądzić, że będzie to ostatnia rzecz jakiej może się lękać tak wysoka osoba. Hmmm... A jednak... Ja natomiast nie lubię sama chodzić do lasu od momentu gdy drzewa już nie posiadają liści. To absurdalne, ale boję się znaleźć podczas spaceru wisielca. Nie boję się o siebie tylko o to, co niefortunnie mogłabym zobaczyć... 

A lęk przed piwnicami? Jest zapewne sporo osób, które nie czują się zbyt komfortowo gdy mają zejść do piwnicy. Co zatem ma czuć osoba, która już jako dziecko z piwnicą własnego domu ma bardzo złe wspomnienia? „Złe” to słabe słowo w tym przypadku. Wspomnienia najpotworniejsze z możliwych.

Nora jest wziętą panią chirurg z obiecującą zawodową przyszłością, ale z przerażającą przeszłością. Ma nieszczęście być córką seryjnego mordercy, który w piwnicy jej rodzinnego domu zamordował przynajmniej 17 kobiet. Fakt ten, by nie ciągnął się za nią jak... wiadomo co, sprawia, że zmienia nazwisko i strzeże swojej prywatności jak oka w głowie. Jest nieufna względem obcych, ale boi się również siebie, gdyż wie, że jako córka potwora, nosi w sobie ziarno zła. Jej, w miarę ustabilizowane i pełne rutyny życie, wywraca się do góry nogami gdy policja zaczyna ją podejrzewać o zamordowanie dwóch swoich pacjentek – pięknych dwudziestokilkuletnich kobiet o ciemnych włosach i niebieskich oczach, dokładnie takich jakie na swoim „celowniku” miał jej ojciec i dokładnie z tymi samymi obrażeniami. Samodzielnie odkrywa, że ktoś ewidentnie próbuje wrobić ją w te zbrodnie. Tylko dlaczego? Finał tej sprawy zaskoczy was tak samo jak zaskoczył Norę. Zyskała coś, by zaraz to stracić.

Zacna lektura, oj zacna. Wciągnęła mnie ta książka po całości. Dawno nie czytałam już czegoś mocniejszego, jakiegoś thrillera, kryminału czy horroru i po takim detoksie „Zamknięte drzwi” są świetną lekturą by znów wejść w rytm powieści z dreszczykiem. Autorka ma lekkie pióro, potrafi zaciekawić czytelnika nie tylko samym pomysłem, ale też ten pomysł na książkę potrafi bardzo dobrze zrealizować. W powieści nie ma białych plam, niedopowiedzeń. Fabuła jest tak skonstruowana, że prawie do końca nie jesteśmy pewni czy aby na pewno Nora nie ma czegoś na sumieniu. A jeśli faktycznie jest czysta, to kto w takim razie chce ją wrobić? Do ostatniego rozdziału raczej się tego nie domyślimy, ja przynajmniej nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Akcja toczy się w dobrym rytmie, książkę da się pochłonąć w jeden wieczór. Same plusy... prawie... Mimo, że lektura „Zamkniętych drzwi” była dobrą rozrywką, spodziewałam się, że zaznam ciut więcej dreszczyku. Z treści niczego bym nie usunęła, ale dodałabym z dwa no może trzy rozdziały ze szczegółami zbrodni ojca Nory. Może jakieś wstawki z procesu, raporty policyjne. Brakowało mi tutaj głębszego zanurzenia się w te potworności, od których Nora tak usilnie próbowała się odciąć. Dokładniejszej charakterystyki zbrodni, która de facto jest fundamentem wszystkich późniejszych wydarzeń. Efekt? Lektura super, ale nie aż tak straszna, jak myślałam, że będzie. No chyba, że to ja już jestem tak uodporniona na te zbrodnie i okrucieństwa w książkach i potrzebuje jeszcze czegoś silniejszego,.

Reasumując, mogę polecić tę książkę miłośnikom powieści z dreszczykiem. Wciągnie was, będzie trzymać w napięciu, być może obgryziecie przy niej paznokcie i być może będziecie mieć przez jakiś czas awersję do piwnic, ale wiem jedno – czas przy tej książce nie będzie czasem straconym. Będziecie zadowoleni :)

wtorek, 21 lutego 2023

"Nikt nie odpisuje" Jang Eun-jin


Jak do tej pory nie miałam jeszcze okazji zakosztować niczego z literatury azjatyckiej. Po raz kolejny ciśnie mi się na myśl powiedzenie „tak wiele książek do przeczytania, tak mało czasu”, niemniej byłam przekonana, że jeśli już sięgnę po książkę, której Autor pochodzi z któregoś z azjatyckich krajów, będzie to najpewniej coś od Harukiego Murakami. Do przeczytania „Nikt nie odpisuje” zmobilizowała mnie chęć uczestnictwa w spotkaniu klubu książki, które organizuje lokalna księgarnia w moim mieście, a na którym to spotkaniu powyższa książka ma być omawiana. Stwierdziłam, że jako mama dwóch cudownych dziewczynek, muszę mieć też trochę czasu wyłącznie dla siebie, więc zaplanowałam na ten dzień wychodne. :) A aby na spotkaniu klubu nie siedzieć jak ta trusia, dobrze było by przeczytać książkę będącą przedmiotem spotkania. Pierwsza randka z literaturą azjatycką, w tym przypadku koreańską, była bardzo udana i zachęciła mnie do dalszego jej poznawania.

„Nikt nie odpisuje” autorstwa Jang Eun-jin to kojąca powieść o sposobie przepracowania traumy, o sile przyjaźni między człowiekiem a zwierzęciem, o byciu samym i byciu samotnym. Główny bohater powieści wyrusza w podróż, w którą zabiera jedynie swojego niewidomego i leciwego już psa. Postanawia pisać listy do nowopoznanych w drodze osób i wędrować tak długo, aż otrzyma chociaż jedną odpowiedź. Listy są po części jak jego osobisty pamiętnik. Jihun pisze zawsze pod koniec każdego dnia, gdy emocje i wspomnienia z przeżytych przygód są jeszcze żywe i nie zniekształcone snem. Aby dobrze zapamiętać każdą ze spotkanych osób oraz ich historię, Jihun nadaje im numery. Podróż Jihun trwa już trzy lata i jak do tej pory nie otrzymał ani jednej odpowiedzi na swoje listy. Pewnego dnia, spotyka na swojej drodze kobietę, której nadaje numer 751 i choć bardzo chce się uwolnić od jej natrętnego sposobu bycia, nie sądząc by kiedykolwiek poprosił ją o adres z możliwością wysłania do niej listu, to właśnie z 751 będzie mu się najtrudniej rozstać, gdy uświadomi sobie, że czas najwyższy wrócić do domu.

„Nikt nie odpisuje” to bardzo przyjemna powieść. Taka typowo azjatycka. Skąd wiem, skoro takich nie czytałam? Ponieważ podejrzewałam, znając ciut, być może stereotypowo, mentalność Japończyków czy Koreańczyków, czym przesiąknięta będzie ta powieść. A jest ona bardzo sentymentalna i szczera. Często występuje w niej motyw chęci zakończenia życia. Jest powściągliwa, absolutnie poprawna. Pokazuje jaki stosunek mają dzieci do swoich rodziców, do pracy, jaki jest stosunek jednego człowieka do drugiego, do zwierząt, do niepełnosprawnych, stosunek do życia tak ogółem. Ta powieść jest i optymistyczna i melancholijna zarazem. W opozycji do siebie dostajemy rozpacz i nadzieję, jak w chwili gdy głupie brudne sznurówki tenisówek mogą komuś uratować życie.

W książce zawartych zostało parę interesujących sentencji, jak choćby „(...) pojedyncza rozpacz ciągnie za sobą hałasujący na wybojach wózek wypełniony innymi niezliczonymi rozpaczami.” czy „Prawdziwą samotnością nie jest bycie samym, a bycie samotnym we dwoje.”

Po przeczytaniu tej książki nasunęła mi się myśl, że należy ona do tej grupy książek, której nie powinno poddawać się analizie, tylko przyjąć ją taką jaka jest – a jest naprawdę dobra. Nie analizujmy obecnej sytuacji Jihuna przez pryzmat jego relacji z rodzicami i rodzeństwem, przez pryzmat jego niedoskonałości. Nie analizujmy dlaczego Jihun nadaje poznanym osobom numery zamiast zapamiętywać ich imiona, choć dla mnie jest to najbardziej logiczne postępowanie. Ja sama pamiętam z książki każdą postać właśnie przez numer jaki został jej nadany. Myślę, że gdybym miała zapamiętać imiona, wszyscy już dawno by mi się pomieszali. Tak na marginesie, w „Grze o tron” jest tyle postaci, że mój umysł złotej rybki pamięta tylko te główne a i tak nie wszystkie... Może gdyby byli numerami... Zostając jeszcze przy tych numerach, ktoś napisał, że to bardzo niefortunny pomysł Autorki, ponieważ fakt nadawania przez Jihuna ludziom numerów może być bardzo źle odebrany, gdyż kojarzy się z nadawaniem numerów w obozach koncentracyjnych. A ja napiszę: bez przesady, proszę. Wracając do poprzedniej myśli, nie analizujmy dlaczego tak naprawdę Jihun pisze listy i oczekuje odpowiedzi. Nie analizujmy powodu, dla którego właściwie wyruszył w podróż. Nie róbmy tego, bo tak naprawdę wszystko stanie się zupełnie jasne, gdy tylko dotrzemy do końca książki. Do końca, który mówi do nas: nie doszukuj się drugiego dna, przyjmij tę treść taką jaka jest, wszystko już wiesz, wszystko jest jasne. „Masz żyć tak, jak sam tego chcesz”. Gwarantuję, że na koniec uronicie łzy.

Nie da się tej książki przeczytać na raty. Jej treść wciąga i porusza, choć z początku może nam się wydawać lekko nudnawa. Ja odczuwam po jej przeczytaniu właśnie taką lekką melancholię. Dużo o niej myślę, o Jihunie i jego psie Chociu. Znalazłam w książce ciekawy akapit, w którym Jihun irytując się tym, że 751 zadaje mu multum pytań, na które on nie ma ochoty odpowiadać, a musi to robić, wspomina osobę, której nadał nr 201. Dla 201 to Jihun był powodem irytacji „Powodem irytacji 201 było to, że nasza rozmowa nie była zrównoważona. Pytania powinny być jak gra w ping-ponga, raz z jednej, raz z drugiej strony, żeby konwersacja była ciekawa. A jeżeli ciekawość leży tylko po jednej stronie, to rozmowa nigdy nie będzie się kleić . Jeżeli z drugiej stronie nie będzie woli odpowiadania na te pytania, to będą one powoli doprowadzać kogoś do szału”. Jakaż to doskonała odpowiedź na pytanie dlaczego z jednymi osobami potrafimy się przyjaźnić, a z innymi nie. Kwestia komunikacji.

Z innych ciekawych zdań przytoczę:

„Jeżeli nie dokonamy wyboru, nasze życie będzie stało w miejscu” - nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Brak dokonania wyboru to też wybór i niesie ze sobą konsekwencje.

„ Samo ubranie wystarczy, żeby zmienić czyjś stosunek do człowieka lub psa, uprzedzenia pojawiają się w mgnieniu oka” - jakież to prawdziwe...

„W życiu często bywa, że kłamstwem można osiągnąć więcej niż prawdą.”

„Z pragnieniami zawsze jest tak, że nie biorą one pod uwagę naszych możliwości, a czasami wręcz wpajają nam nawyk próbowania przekroczenia tego, co możemy i czego nie możemy.”


I myślę właśnie o zakończeniu tej powieści. O tym, że tak naprawdę nie jesteśmy sami czy samotni na tym świecie. Warto jest wyjść z odwagą do innych, warto być szczerym w relacjach z innymi i warto jest pisać listy. Nawet jeśli to przeżytek. W tej zapisanej kartce papieru jest więcej nas samych niż nam się wydaje. Nawet jeśli to samo moglibyśmy napisać mailem. Nie zostawimy w mailu naszego zapachu, łez, potu. Nie pokażemy w nim tych emocji jakie rządzą naszym sercem w chwili jego pisania, a które można wyczytać choćby z charakteru pisma, który przecież dużo może o nas powiedzieć. Nie zgnieciemy go tak jak kartki papieru, by później wyprostować i jednak włożyć do koperty, co by świadczyło o złości czy chwilowej rezygnacji z podzielenia się swoimi uczuciami.

Szczerze polecam lekturę „Nikt nie odpisuje. Jest to piękna książka, którą warto przeczytać, porozmyślać o niej, o nas samych. To książka do której się wraca, mimo że będziecie już znać zakończenie, bo można w niej znaleźć pocieszenie. Jest jak stare brudne sznurówki. Jak Chociek.

Polecam!

"Była sobie rzeka" Diane Setterfield

Niech rozpoczęciem będzie potok myśli szemrzących jak strumyczek w zakamarkach umysłu, by w przypływie uczuć i emocji rozlać się bezmiarem słów unoszących się jak liście jesienią na tafli spokojnej, acz zdecydowanej rzeki.


"Była sobie rzeka" to druga przeczytana przeze mnie powieść Autorki, Diane Setterfield i muszę przyznać, że bardzo mi się ona podobała. Autorka w czarujący sposób snuje opowieść o tragedii i nadziejach, o wielkiej miłości i wielkiej niegodziwość. A robi to w iście pięknym stylu. Powieść jest nacechowana spokojem, mimo treści w niej zawartej. Można momentami nawet stwierdzić, że jest lekko flegmatyczna, ale tak naprawdę słowa ją opowiadające są dokładnie jak rzeka. Cała powieść przypomina rzekę. Raz jej nurt jest szybki, rwący, niebezpieczny, by zaraz zwolnić i leniwie opływać małe wysepki lub wpadając w płycizne zatoczek pozwolić czytelnikowi na chwilę wytchnienia.

"Była sobie rzeka" opowiada niezwykłą historię kilku rodzin z małych, pobliskich miasteczek rozlokowanych wzdłuż Tamizy, pozornie sobie obcych, a których losy połączy ze sobą spór o opiekę nad mała dziewczynką. Amelia, Alicja, czy Ann? Każdy kto zobaczy małą, chciałby ją zatrzymać dla siebie. Lecz dziecko nie mówi, nikt nie wie skąd się wzięła i kim naprawde jest. Nikt nie jest pewny do kogo naprawdę należy. Każdy twierdzi, że jest ona tą właśnie, która zaginęła, a która w cudowny sposób się odnalazła. Każdy widzi w dziewczynce to, co chce zobaczyć. W toku powieści ukazuje nam się prawda o niej i choć wszystko w ostateczności kończy się dobrze, doskwiera nam mimowolne poczucie straty.

Celowo opisuję fabułę w tak zaowalowany sposób. Generalnie opis wydawcy na odwrocie książki w zupełności wystarczyłby by zachęcić do jej przeczytania i wejścia w tę rzekę słów i uczuć. A naprawdę warto, gdyż w powieści mamy wątek magiczny, można rzec coś w stylu miejskiej legendy (w tym przypadku rzecznej). Mamy wątek miłosny, naukowy i kryminalny. Są poruszone problemy wychowywania dzieci, mezaliansów społecznych, przemocy i patologii. Ale ukazana jest też bezgraniczna dobroć, miłość i zrozumienie. W jednej chwili coś umiera, by w kolejnej się urodzić.

Książkę czyta się bardzo przyjemnie. Znalazłam opinie, że powieść niesamowicie się wlecze. Z mojej perspektywy uważam, że 474 strony do opowiedzenia tej konkretnej historii, to jest i tak jeszcze niewiele. Myślę, że jesteśmy mocno przebodźcowanym społeczeństwem. Chcemy, a właściwie potrzebujemy czuć krążącą w żyłach krew, a w niej kolejną dawkę adrenaliny i co za tym idzie, endorfiny. Wszystko chcemy robić szybciej, lepiej, efektywniej. Książka taka jak ta konkretna, poza oczywistym przekazaniem nam określonej treści, ma chyba na celu nas też wyciszyć. Relaksowałam się przy tej powieści, mimo iż były momenty pełne napięcia i akcji, aczkolwiek od pierwszych jej linijek czułam się jakbym zanurzyła się w kąpieli z bąbelkami. Miałam przed oczami siebie jako dziecko z szeroko otwartymi oczami i rozdziawioną buzią, siedzącą w kucki przed starszą osobą, która co wieczór, przy nikłym świetle dogasającej świeczki, opowiada niesamowicie ciekawą historię. To jest właśnie siła słów. Pani Setterfield wprowadza nas słowami w wyimaginowany, a jakże rzeczywisty świat, snując, jak już pisałam wcześniej, opowieść na wzór najlepszych bajarzy jakich nam przyszło spotkać. O, to jest dobre określenie dla samej Autorki - bajarka. A celem każdego bajarza jest dać słuchaczowi czy czytelnikowi opowieść ciekawą i jeśli trzeba pocieszającą, jeśli trzeba to zabawną, a nawet straszną czy iście sensacyjną. Pani Diane Setterfield jest świetną bajarką, co potwierdziła tą książką dobitnie.
Ze szczerego serca polecam. Warto przeczytać.