Czasami są takie dni,
kiedy człowiek musi przeczytać coś z klasyki. Żeby się odchamić.
Żeby poszukać drugiego dna. Żeby coś sobie uzmysłowić. A może
nawet, żeby zabłysnąć przed znajomymi, że przeczytało się coś
głębokiego, coś po co nie każdy sięga... Każdy ma swój powód.
Moim najczęściej jest ciekawość. Jeśli sięgam po klasykę, to
głównie dlatego, że przez przypadek dana książka mnie
zaintrygowała. Tak też było i tym razem. Okazuje się, że zachętę
do przeczytania ciekawej książki możemy znaleźć dosłownie
wszędzie. Do przeczytania „Małych kobietek” znalazłam
inspirację w serialu „Przyjaciele”. Może nie każdy pamięta
ten odcinek, w którym Rachel i Joey opowiadają sobie o książkach,
które lubią. Dla Joey'a było to „Lśnienie”, które wkładał
do lodówki gdy zaczynał bardzo się bać. Dla Rachel ulubioną
książką była właśnie „Małe kobietki”. Rachel i Joey
postanowili wymienić się książkami i sprawdzić czy lektura
polecona przez przyjaciela wywoła u nich podobne emocje. Nie
pamiętam już jak Rachel zareagowała na „Lśnienie”, natomiast
pamiętam bardzo dobrze, że Joey polubił bohaterki „Małych
kobietek”, zwłaszcza Beth i był wstrząśnięty, gdy Rachel
nastraszyła go, że przez chorobę, Beth umrze. Scena rozpaczy
Joey'a nad domniemaną śmiercią ulubionej bohaterki książki tak
zapadła mi w pamięci, że za każdym razem gdy widziałam ten
odcinek, powtarzałam sobie, że koniecznie muszę ją przeczytać.
No i w końcu przeczytałam.
Jakie są „Małe
kobietki”? Naprawdę fajne. Można by powiedzieć, że to powieść
dla młodzieży, ponieważ głównymi bohaterkami są cztery
nastoletnie siostry: 16-letnia Meg, 15-letnia Jo, 13-letnia Beth i
12-letnia Amy. To pozorne, ale o tym później. Książka przedstawia
rok z życia dziewcząt. Fabuła nie jest porywająca, być może
ktoś mógłby ją określić nawet nudną. Cóż niby może być
ciekawego w czytaniu o tym jak dziewczyny kłócą się między sobą,
narzekają na swoje obowiązki, nawiązują nowe znajomości... Tak,
to dostajemy jedynie czytając tę książkę, przesuwając wzrok po
literach, ale to chyba nie na tym polega. Każda książka coś ze
sobą niesie, tak też „Małe kobietki” niosą ze sobą dla nas
naukę, że praca nad sobą może być bardzo satysfakcjonująca,
choć nie jest łatwa.
Rodzina March była
niegdyś majętna, niestety przez kryzys wywołany wojną secesyjną,
tracą większość pieniędzy. Pan March wyjeżdża na wojnę, a
Pani March wraz z córkami podejmuje szereg działań by zapewnić
rodzinie byt, a przy tym nie stracić pozycji. Każda z dziewczyn ma
swoje obowiązki. Meg zostaje guwernantką, Jo opiekuje się starszą
i majętną ciotką, Beth przez wzgląd na swoje problemy
asymilacyjne z rówieśnikami opiekuje się domem, a Amy, jako
najmłodsza z nich, ma obowiązek póki co cierpliwie chodzić do
szkoły i pomagać w domu. Są momenty, że każdej z nich te
obowiązki niesamowicie ciążą, ale mając za powierniczkę swoich
kłopotów i wątpliwości bardzo mądrą i cierpliwą Matkę, z
każdej swojej przygody potrafią wyciągnąć wnioski, które je
wzmacniają, hartują na przyszłość. Każda z dziewczyn jest inna,
ma inny charakter, temperament i zainteresowania. Czasem nas irytują,
czasem śmieszą, czasem przez nie płaczemy. Tak, też płaczemy, bo
książka wzrusza i sprawia, że tęsknym wzrokiem patrzymy za
czasami, w których relacje rodzinne i przyjaźnie były
najważniejsze. Teraz jest tyle technologii, tyle „obowiązków”,
które sobie narzucamy, potrzebnie lub nie. Niby mamy tylu pomocników
życiowych, żebyśmy wszystko mogli robić sprawniej, szybciej,
lepiej, że gdyby tak o tym pomyśleć, powinniśmy mieć
zdecydowanie więcej czasu, dla siebie, rodziny, przyjaciół itd.
Niby...
Wracając do książki, w
trakcie jej czytania zaznaczyłam sobie kilka, moim zdaniem, bardzo
wartościowych fragmentów i pozwolę sobie je tutaj przytoczyć.
W rozdziale VIII Jo
spotyka Apollyona mamy fragment, gdzie Jo wypłakuje się Matce i
żali, że ma okropny charakter i ciągle się złości, a mimo iż
usilnie się stara, nie potrafi nad tym zapanować. Na kilku
kolejnych stronach, razem z Jo, dostajemy pokrzepiającą odpowiedź,
która jednocześnie uzmysławia nam jak istotna jest praca nad swoim
zachowaniem oraz to by pamiętać, że nikt nie jest idealny. Walkę
z samym sobą będziemy toczyć całe życie, lecz nie zrażajmy się
niepowodzeniami. Teraz mamy często takie podejście: albo mnie
akceptujesz taką jaką jestem, albo wypad. Ale w zasadzie dlaczego
mamy kogoś akceptować taki jaki jest? Chodzi mi o charakter i
zachowanie, żeby nie było. Z jakiej racji mam akceptować to, że
ktoś jest gburem, że kogoś gnębi. Dlaczego mam akceptować czyjeś
wybuchy złości, marudzenie itd. Ten ktoś taki jest i trudno, ktoś
powie. A może pójść za radą Pani March i starać się nad sobą
popracować? Choćby tylko po to by być przyjemniejszym dla
otoczenia, by nie zrażać już na wstępie do siebie ludzi. Niby
wszystko nam wolno, jesteśmy wolni, ale są jakieś utarte normy
społeczne, których się powinno przestrzegać. To wiąże się z
takimi pojęciami jak szacunek, ogłada, czy kultura osobista, a
które to ostatnimi czasy są tylko pustymi, nic nie znaczącymi
sloganami. Mam wadę. Niemiłosiernie przeklinam. Z moich ust
niejednokrotnie wydobywają się bluzgi, których nigdy nie słyszałam
u swojego męża, mimo że utarło się, że to przecież facetom
łatwiej przychodzi przeklinanie. Popracuję nad sobą. Posiadam
przywary, przez które ludzie w pierwszej chwili mogą odebrać moją
osobę inaczej niżbym chciała, niż jaka jestem naprawdę.
Kolejny ciekawy fragment
znajdziemy w rozdziale XI Eksperymenty. Rozdział ten opowiada
jak to Panny March doczekały się w końcu wakacji i jak każda z
nich stwierdziła, że cieszą się z braku obowiązków i całe
wakacje mają zamiar robić jedno wielkie nic. Pani March
zaproponowała im przeprowadzenie eksperymentu, czy faktycznie są w
stanie obyć się bez jakichkolwiek obowiązków choćby przez
tydzień. Co z tego wyszło? Chyba i bez czytania możecie się
domyślić, jednakże przytoczę tu krótki cytat: „Tak. Chciałam,
żebyście się przekonały, jak bardzo wygoda wszystkich zależy od
tego, by każdy wypełnił swój obowiązek. Kiedy Hanna i ja
wykonywałyśmy waszą pracę, radziłyście sobie całkiem nieźle,
chociaż nie byłyście nazbyt zadowolone ani sympatyczne. Pomyślałam
więc, że powinnyście na własnej skórze doświadczyć, co się
dzieje, gdy każdy myśli tylko o sobie. Czyż teraz nie sądzicie,
że o wiele przyjemniej jest pomóc sobie nawzajem, spełniać
niewielkie obowiązki, dzięki którym czas wolny daje potem więcej
radości? Czyż nie warto pobrudzić się trochę, aby w domu było
wygodnie i przyjemnie?” Myślę, że warto gdy tę książkę
przeczyta i nastolatek i osoba dorosła. Są w niej zawarte
ponadczasowe i ponadpokoleniowe wskazówki co możemy zrobić w swoim
życiu by żyło się lepiej nam samym i wszystkim w naszym
najbliższym otoczeniu. Dzieci powinny mieć obowiązki od małego,
najpierw takie niewielkie jak odłożenie zabawek na miejsce, potem
już co raz poważniejsze, a dorośli powinni z nimi współpracować.
Ta współpraca powinna zawsze być obopólna, również, a może
przede wszystkim też między samymi dorosłymi, co ciągle powtarzam
mojej drugiej połówce. „Małe kobietki” to powinna być książka
terapeutyczna.
Ostatni fragment, który
silnie wrył mi się w pamięć odnajdziemy w rozdziale XVIII Mroczne
dni. To właśnie ten rozdział, który tak wstrząsnął
Joey'em. To tu Beth choruje i ociera się o śmierć. Ten rozdział
ukazuje nam co naprawdę jest w życiu najważniejsze.
„Jak mroczne wydawały
się teraz dni, jak smutno i pusto wyglądał dom! Jak ciężko było
siostrom pracować i czekać w cieniu śmierci, który zawisł nad
tak niegdyś szczęśliwą rodziną! Wtedy dopiero Margater, roniąc
samotnie łzy nad robótką , zrozumiała, jak bardzo jej życie
obfitowało w skarby cenniejsze od wszelkich luksusów nabywanych za
pieniądze – miłość, bezpieczeństwo, spokój i zdrowie, toż to
były prawdziwe dobrodziejstwa! Wtedy Jo, mając wciąż przed oczami
cierpiącą w zaciemnionym pokoju siostrzyczkę, a w uszach jej
żałosny głosik, nauczyła się dostrzegać piękno i słodycz
charakteru Beth, wyczuwać, jak głęboko zapadła im w serca ta mała
istotka, której tak zależało, aby żyć dla innych i zapewniać
domowi szczęście poprzez praktykowanie prostych, dla wszystkich
dostępnych cnót, ważniejszych niż talent, bogactwo czy uroda.
Wtedy Amy na swym wygnaniu zatęskniła gorąco do domu, gdzie
mogłaby pracować dla Beth. Czuła teraz, że żadna usługa nie
będzie zbyt ciężka czy przykra, i przypomniała sobie z żalem,
jak wiele zaniedbanych przez nią obowiązków wykonały bez słowa
te skwapliwe rączki.”
Nie musiałabym właściwie
nic więcej pisać. Czasy się zmieniły, ale tak naprawdę, ludzie
nie zmienili się wcale. W dalszym ciągu uważamy, że jeśli mamy
pieniądze, mamy wszystko, łącznie z szacunkiem innych. A
tymczasem, w życiu jest ważniejsze coś innego, co uświadamiamy
sobie często dopiero w obliczu tragedii. Może właśnie dlatego Bóg
nas doświadcza? Może właśnie po to, byśmy zaczęli dostrzegać
inne wartości w życiu. To nie zawsze tak działa, wiadomo, czasem
często dostrzec „plusy” tragedii które nas dotykają. Niemniej
jednak uważam, że jakaś głębia w tym jest.
Podsumowując. „Małe
kobietki”, może i są z założenia przeznaczone dla młodzieży,
ale myślę że warto przeczytać tę powieść w każdym wieku.
Książka naprawdę dużo nam daje, bo poza suchą treścią,
przekazuje wiele cennych rad odnośnie naszego życia i postępowania.
Problemy dorosłych zostały ukazane przez pryzmat nastoletnich
dziewczyn chyba po to, żeby ułatwić dojście moralizatorskie
właśnie do dorosłych. Nam, dorosłym, przez naszą dumę i pychę,
łatwiej czyta się o niedoskonałości dzieci, niż nas samych,
ponieważ przez wzgląd na wiek i niby doświadczenie życiowe
uważamy się od nich lepsi. Tymczasem dziecko może nas wiele
nauczyć. Tak kilkulatek jak i nastolatek. A w drugą stronę, droga
młodzieży, warto sięgnąć po tę książkę, bo ze względu na to
iż żaden dorosły nie jest doskonały, warto posiłkować się w
swoim własnym samodoskonaleniu mądrymi książkami i brać sobie je
głęboko do serca. „Małe kobietki” uważam za mądrą książkę,
która może otworzyć nam wszystkim oczy paradoksalnie, przede
wszystkim na nas samych.
W „Małych kobietkach”
znalazłam inspirację do przeczytania kolejnej, ciekawej, moim
zdaniem, książki. To „Wędrówka Pielgrzyma” autorstwa Johna
Bonyan'a. Być może niedługo znajdzie się tu jej recenzja.
