Kolejna z powieści Whartona traktująca
o wojnie. Kolejna, w której Autor zawiera swoje cenne spostrzeżenia
odnośnie sensu czy raczej bezsensu konfliktów zbrojnych oraz
sposobu ich prowadzenia. W przypadku tej książki, robi to przy
okazji zabarwiając swoje wypowiedzi dość humorystycznie,
sarkastycznie. To taki trochę śmiech przez łzy.
Akcja w „W księżycową, jasną noc”
toczy się w Ardenach w grudniu 1944 roku. Główny bohater,
żartobliwie nazywany przez swoich kompanów z jednostki zwiadowczej,
Wont (nazywa się William Knot), dostaje rozkaz aby poprowadzić
jednostkę do ukrytego w lesie pałacyku, znajdującego się na linii
graniczącej z wojskami niemieckimi i dokonać zwiadu terenu. Od
obozu w którym stacjonują do pałacyku jest parę kilometrów, ale
już na tym krótkim odcinku, który mają do pokonania dzieją się
rzeczy przy których normalny człowiek robi w gacie. A co dopiero
żołnierz, nie mówiąc już o tym, że Wont miał notoryczne
problemy z utrzymaniem stolca w kiszkach...
Chłopcy docierają na miejsce,
rozbijają obóz w pałacyku, okopują się na stanowiskach
zwiadowczych i... czekają. Nudy? Ależ skąd. Już pierwszej nocy
doświadczają bliskiego spotkania z Niemcami, a kolejne są jeszcze
ciekawsze. Znacie historię o tym, jak w trakcie świąt Bożego
Narodzenia w czasie wojny, wrogie sobie obozy rozgrywały ze sobą
mecze piłki nożnej, lub po prostu razem śpiewali kolędy? Więc
napisze tylko tyle, że tu miała miejsce właśnie taka sytuacja. A
teraz wyobraźcie sobie, że zaledwie dwa dni później, prawie
wszyscy giną. Prawie...
Akapit wcześniej użyłam określenia
„chłopcy”. Nie bez przyczyny. De facto, oni byli chłopcami.
Szli na wojnę w wielu 18, 19, 20 lat. Najstarszy z nich miał chyba
26 lat, wybaczcie mi jeśli pomyliłam się o rok czy dwa, ale to
akurat chyba nie ma znaczenia. To byli młodzi ludzie i umierali w
męczarniach. Tak z jednej jak i z drugiej strony. I jedni i drudzy
chcieli przeżyć i zrobiliby wszystko, żeby wrócić do swoich
rodzin. Nawet jeśli oznaczało by to poddanie się, a więc i
przyznanie do porażki. Teraz należało jedynie oszacować, która
strona konfliktu jest na bardziej przegranej pozycji i jak to
rozegrać, żeby wyjść w miarę z twarzą.
Ciężki temat. A książka niby tak
lekko napisana, z humorem. A jednak poważna. Każe nam się
zatrzymać, pomyśleć. We mnie, jako w kobiecie, matce, wywołała
uczucie współczucia, ale właśnie takiego matczynego. Chce się
ich przytulić, ukoić strach, wyrwać ich z piekła, nie dać im
zginąć. I jednocześnie chce się im wykrzyczeć, że są
wspaniali, odważni a ich poświęcenie jest ze wszechmiar doceniane.
Nie wiem jak mężczyźni odbierają treść zawartą na kartach tej
książki, czy ich to nie zniechęca do podjęcia obrony kraju w
razie wojny.
Jedno jest pewne, książkę warto
przeczytać. Mało jest TAK napisanych powieści o tematyce II Wojny
Światowej. A przeczytałam ich, swojego czasu, wiele i wiem jak
prawdziwe są książki Whartona. Ciągle piszę o tej prawdziwości,
ale tak właśnie jest. Emocje, o których pisze Autor,
bezpośredniość w jakiej opisuje każdą sytuację oraz nawet
najbardziej prozaiczną czynność (nic co ludzkie, nie jest nam
obce), to wszystko silnie oddziałuje na nasz odbiór książki. On
po prostu pisał tak jak było, bez ubierania w patos, bez tajenia
przykrych lub niewygodnych szczegółów. A przede wszystkim nie
wstydził się pisać o tym, że się bali.
Uwielbiam książki Whartona
nawiązujące do jego doświadczeń z wojny. Są poruszające,
dogłębnie prawdziwe, wyjątkowe. Jego powieści charakteryzuje
niepowtarzalny styl. Wydaje się, że nie miał problemów z
przelewaniem słów na papier. Należy zauważyć, że nie było to
zwykłe lanie wody, sztuka dla sztuki. Tu każde słowo ma sens, ma
dotrzeć głęboko i ma zostać zapamiętane. Jego książki to
dzieła. I każda wydaje się być swoistą terapią na uporanie się
z demonami przeszłości. Z jego powieści wyłania nam się obraz
osoby bardzo wrażliwej, uczuciowej, przenikliwej w swych
spostrzeżeniach. Czy Wharton taki był? Myślę, że przynajmniej w
jakimś stopniu musiał być, w przeciwnym razie, czy potrafiłby tak
pisać o swoim życiu? O świecie go otaczającym? O uczuciach? To
wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Niektórzy po prostu
urodzili się po to by pisać, ku pokrzepieniu serc. Dziwne? Nie,
ponieważ pomimo tematyki jaką poruszają jego powieści, są one
pokrzepiające. W każdej jest ukryte przesłanie. O sile przyjaźni,
o potrzebie akceptacji, o tolerancji, o tym by nie bać się
okazywania uczuć, by nie wstydzić się uczuć, o odwadze i o tym,
że jesteśmy tylko ułomnymi ludźmi. O jego książkach można
dyskutować przez wiele godzin. Cieszę się, że do niego wróciłam
po tylu latach. W tym momencie, to, że mam tak krótką pamięć (co
jest mi przy innych okazjach ciągle wypominane), jest akurat in
plus. Przynajmniej gdy czytam ponownie książki Whartona, mam
wrażenie jakbym odkrywała jego twórczość i jego życie na nowo.
To są nowe doznania i nowe emocje, o których już dawno
zapomniałam.
Życzę Wam tego samego przy lekturze
tej i wielu innych powieści Williama Whartona.